ROZDZIAŁ XXII

Ból.

Wszechogarniający i wszechobecny ból wypełniał ją z taką siłą, że musiała zagryźć zęby, żeby nie jęknąć. Umysł odmawiał funkcjonowania, ale w jakiś sposób zdawała sobie sprawę, że tylko niewielka część bólu jest jej własna. Czuła się poobijana tam, gdzie trafiły ją kolby, ale nie wyglądało na to, by odniosła jakieś poważniejsze obrażenia. Cierpienie wywoływane przez połamane kości i porwane mięśnie należało do Nimitza, który nie był w pełni świadomy i nie potrafił go przytłumić, więc czuła je w pełni fala za falą.

Z wysiłkiem otworzyła oczy i rozejrzała się półprzytomnie, gwałtownie mrugając. Zorientowanie się, gdzie jest, zajęło jej znacznie więcej czasu niż powinno, ale w końcu dotarło do niej, że siedzi, a raczej na pół zwisa przypięta pasami do fotela promu. Przekrzywiona jest w bok i pochylona w przód tak, że przed oczyma ma pokład. Kolejnych kilkanaście sekund zajęło jej zdecydowanie, co należałoby z tym zrobić.

Kiedy wreszcie stwierdziła, że wygodniej będzie usiąść prosto, zajęło jej to również niesamowicie dużo czasu, bowiem okazało się, że ręce ma skute na plecach. I dopiero gdy siadła prosto, dotarło do niej, że cały czas widzi podwójnie. I to nie w normalnym znaczeniu tego słowa, gdyż równocześnie widziała pokład i ścianę oddzielającą ją od kabiny pilotów, a odległą o metr, oraz twarz Fritza Montoyi pochyloną nad nią tak, jakby leżała na jego kolanach. Widziała bowiem równocześnie to, na co sama patrzyła, i to, co oglądał Nimitz. Powodowała to łącząca ich więź nadal równie wzmocniona jak w bazie DuQuesne, tylko najprawdopodobniej pod wpływem szoku czy uderzeń, jakich ofiarą oboje padli, teraz znacznie bardziej przeszkadzająca.

Czuła też dotyk palców Fritza — delikatny, ale i tak powodujący ból — i miała nadzieję, że będzie on w stanie pomóc Nimitzowi, choć nigdy nie specjalizował się w weterynarii, o fizjologii istot mających sześć kończyn nie mówiąc… Zdusiła te wątpliwości, ledwie się pojawiły, by nie dotarły do Nimitza, który i tak miał dość problemów.

Ponieważ samo mruganie i zaciskanie powiek nic nie dało, zgrzytnęła zębami i skupiła się, walcząc umysłem z tym podwójnym widzeniem, od którego kręciło się jej w głowie. Nie było to łatwe, gdyż wymagało odsunięcia się od Nimitza, podczas gdy tak naprawdę chciała być jak najbliżej, by pomóc mu złagodzić ból i strach, choć nie wiedziała, jak to zrobić. Wiedziała jednak, że zbyt zatracił się w bólu, by zdać sobie sprawę z jej obecności, i że musi się od niego oderwać na tyle, by móc znowu być sobą.

Udało jej się to, choć równocześnie poczuła wstyd, że go zostawiła. Te zmagania miały też efekt fizyczny — poobcierała sobie nadgarstki, podświadomie próbując się uwolnić, by iść do niego. Było to całkowitym nonsensem, którego zaprzestała natychmiast, jak tylko zdała sobie sprawę, co próbuje zrobić — nawet gdyby udało się jej uwolnić z kajdanek, i tak jedyne, co by osiągnęła, to cios kolbą od najbliższego wartownika, który pozbawiłby ją przytomności.

Słabnące fale bólu umożliwiały jej myślenie, a poza tym były najlepszym dowodem tego, że Nimitz żyje. Sprawiło jej to olbrzymią ulgę, ale równocześnie było całkowitym zaskoczeniem. Rozpoznali oboje pełną satysfakcji przyjemność Ransom, gdy nakazała zabicie go, i to był ostateczny powód ich ataku — wiedzieli, że los Nimitza jest przesądzony, więc nie mieli nic do stracenia. Tymczasem Nimitz nadal żył i Honor skoncentrowała się na przypomnieniu sobie wszystkiego, co zapamiętała z zamieszania na korytarzu, próbując zrozumieć, jak do tego doszło.

Wspomnienia miała urwane, a finału z przyczyn oczywistych w ogóle nie pamiętała. Własną walkę i początek ataku Nimitza pamiętała dobrze, poza tym były jedynie oderwane obrazy, niepewne i zamglone… padający McKeon… LaFollet walczący, by do niej dotrzeć… łomot w rejonie, w którym stali Venizelos i pozostali, ale nic, co by uzasadniało ocalenie Nimitza…

Przygryzła wargę, próbując uchwycić coś, co majaczyło gdzieś na granicy pamięci… echo głosu… słów nie pamiętała, ale głos zdołała rozpoznać: należał do Shannon Foraker. I musiał być rzeczywiście donośny, skoro przebił się do jej nieprzytomnego umysłu. Shannon musiała więc w jakiś sposób przekonać Ransom do odwołania rozkazu… tylko w jaki?… i za jaką cenę?

Na te pytania nie znała odpowiedzi, toteż odruchowo odwróciła głowę, chcąc zapytać kogoś najbliżej siedzącego, gdyż fotel obok był pusty. Okazało się, że sąsiednie po drugiej stronie przejścia też. Kiedy zaczęła odwracać głowę, syknęła z bólu, gdyż czyjaś dłoń złapała ją za włosy i wykręciła je tak, by głowa Honor wróciła do poprzedniego położenia. Zagryzła wargi, by nie jęknąć i nie dać temu komuś satysfakcji.

— Siedź, cholera, gdzie jesteś, i nie wierć się, chica — głos był żeński, a wymowa dziwnie znajoma.

Parę sekund zajęło Honor przypomnienie sobie, skąd ją zna — tak właśnie mówił Tomas Ramirez i inni uchodźcy z San Martin, których miała okazję poznać. San Martin był jedyną zamieszkaną planetą w systemie Trevor Star. Przypomniała sobie masywną i krępą zastępczynię dowódcy konwoju zabitego przez Nimitza. Była zbudowana tak jak Ramirez, więc to ona złapała ją za włosy — wyjaśniało to także siłę chwytu. Przez moment ciekawiło ją, jak tamta się czuje, wiedząc, że Sojusz wyzwolił jej ojczystą planetę, ale zainteresowanie to zniknęło, gdy usłyszała następne, pełne złośliwej przyjemności słowa:

— Nie gadasz, nie odwracasz się, nie robisz nic, jak długo ktoś ci nie powie, co masz zrobić. Rozumiesz?

Honor nie odezwała się.

Pytająca przekręciła lekko dłoń i podniosła ją o parę milimetrów z fotela. Honor nie przypuszczała dotąd, że ciągnięciem za włosy można sprawić aż tyle bólu. Przygryzła wargę, ale nie jęknęła.

— Pytałam, czy rozumiesz, chica? — warknęła ostrzej i chłodniej towarzyszka kapitan.

— Tak — odparła starannie bezbarwnym tonem Honor.

I zdołała nie jęknąć z ulgą, gdy tamta puściła jej włosy i prychnęła. Ból Nimitza znacznie przytłumił jego zdolność do odczytywania emocji, poza tym oddzielało ich sporo osób, ale nie potrzebowała więzi, by wiedzieć, że ma do czynienia z sadystką. Całkiem jednoznacznie świadczyły o tym brzmiące w jej głosie uczucia: satysfakcja, przyjemność i… oczekiwanie. Był to ktoś, komu wykonywane zajęcie sprawiało radość.

— To dobrze — dodała ze złośliwą przyjemnością towarzyszka kapitan. — Po drodze do Piekła będziesz miała dość rozrywek. Możesz mi wierzyć: naprawdę nie chcesz zarobić na dodatkowe.

Honor usłyszała cichy szelest materiału, gdy tamta opadła na fotel, i nawet bez oglądania się wiedziała, że w tym rzędzie nie ma nikogo poza nią. Urząd Bezpieczeństwa od początku używał sprawdzonej metody odizolowywania przywódcy i w tym przypadku następny rząd foteli robił za fosę. Wiedziała także, że jest to dopiero pierwszy krok.

Zamiary Ransom były równie oczywiste. Przez lata praktyki organy bezpieczeństwa Republiki, a potem Ludowej Republiki Haven odkryły ponownie starą prawdę — skuteczniejsze jest, gdy ktoś kłopotliwy „znika”, niż ginie. UB tę zasadę uczyniło sztandarową i stosowało na masową skalę. A fakt pozostawał faktem: była ona skuteczna. Śmierć była rzeczą straszną i nieodwracalną. „Zniknięcie” otwierało drogę przerażeniu i niewiedzy, a te automatycznie powodowały czepianie się nadziei, że ten ktoś nadal żyje. I dlatego „zniknięcie” jednej osoby najczęściej powodowało poprawne zachowanie kilku, kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu innych łudzących się, że w ten sposób kupią życie, a być może nawet ewentualnie powrót ukochanej osoby.

Jej przypadek był inny — Ransom zorganizowała tę oficjalną konfrontację przed holokamerami, by uzasadnić jej zabicie. Oczywiście zawsze mogła się rozmyślić i zrezygnować czy to z całego pomysłu, czy też z nagłośnienia go. Miała ku temu dość możliwości, ale było to mało prawdopodobne. Honor nie wierzyła, by tak się stało. Ransom chciała, by wszyscy jej wrogowie tak wewnętrzni, jak zewnętrzni, wyimaginowani czy rzeczywiści wiedzieli, co spotkało Honor Harrington, i traktowali to jako przestrogę. Jej egzekucja na pewno zostanie nagrana i nadana w wieczornych wiadomościach, oczywiście z pełnymi ostrzeżeniami o „brutalności scen i oglądaniu według własnego uznania”. Takie brednie zawsze poprzedzały nagrania ukazujące egzekucje „wrogów ludu”. Prawdę mówiąc, Honor była zaskoczona, że jeszcze żyje. W bazie DuQuesne musiało istnieć dość stosownych miejsc, które niewielkim wysiłkiem można było przystosować do roli miejsca kaźni, więc po co zadawać sobie trud wysłania jej do tego całego obozu Charon w innym systemie planetarnym.

Dywagacje te były bezprzedmiotowe, ale w pewien sposób fascynujące i nie mogła się przed nimi powstrzymać. Najlogiczniejszym wytłumaczeniem było, że Ransom postanowiła dla jakichś sobie tylko znanych powodów oficjalnie potwierdzić istnienie miejsca, o którym dotąd krążyły jedynie pełne obaw pogłoski. I skorzystała z okazji, jaką dała jej egzekucja Honor, by to zrobić w przypadkowy niejako sposób. Jeśli tak było, oznaczało to drastyczną zmianę polityki zapoczątkowanej jeszcze przez bezpiekę i Policję Higieny Psychicznej, a kontynuowanej konsekwentnie przez UB.

Przez ponad siedemdziesiąt lat władze Ludowej Republiki dementowały informacje o istnieniu planety więziennej zwanej Hades czy obozie o nazwie Charon. Twierdzenia, że są to plotki wymyślone przez przeciwników reżimu i nie mające żadnego pokrycia w faktach, były tak konsekwentne, że nawet służby wywiadowcze Gwiezdnego Królestwa prawie im uwierzyły. Jak uważała spora część analityków, plotki o istnieniu takiego miejsca były prawie równie skuteczne w kontrolowaniu społeczeństwa, a nieporównywalnie tańsze od utworzenia i utrzymania takiej planety więziennej.

Opinia publiczna, zwłaszcza Ludowej Republiki, była jednak przekonana o prawdziwości plotek dotyczących istnienia planety zwanej oficjalnie Hadesem, a potocznie Piekłem. Utwierdzały ją w tym zwłaszcza przypadki rehabilitacji, których było kilkadziesiąt, i to, co nieoficjalnie mówili zrehabilitowani byli „wrogowie ludu”. Relacje dotyczące stosunków panujących w Piekle były bowiem zadziwiająco spójne… Tym niemniej nikt poza wybranymi funkcjonariuszami UB nie miał pojęcia, gdzie planeta się znajduje, a systemu Cerberus w ogóle nie było na mapach. Informacje były też zgodne w innej kwestii — ucieczka z niej była niemożliwa, za to wśród więźniów znaleźć można było najgroźniejszych jeńców czy więźniów politycznych zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych z ostatnich siedemdziesięciu lat standardowych.

Być może powodem, dla którego Ransom zdecydowała się potwierdzić istnienie Piekła, było zagrożenie… albo chęć umocnienia zachwianej pozycji Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego… przekonanie wrogów, że najgorsze więzienie UB jednak istnieje, a więc wszystko, co się mówi o żelaznej pięści ubecji, jest prawdą… Gdyby tak właśnie było, oznaczałoby to większą słabość władzy Komitetu, niż dotąd sądzono…

Ale to i tak nie miało żadnego znaczenia dla niej osobiście, bo władza ta była jeszcze na tyle silna, by doprowadzić do wykonania egzekucji, a to oznaczało śmierć najbardziej zainteresowanej tymi rozmyślaniami, czyli jej, Honor Harrington.

Wniosek ten doprowadził do powrotu fali bezsilności. Wiedziała, że tego właśnie chcą jej prześladowcy. Dlatego siedząca za nią sadystka użyła określenia Piekło, które musiało dotrzeć, gdyby nawet Honor nie skojarzyła nazwy obozu czy systemu planetarnego. Bezsilność stanowiła pierwszy krok do załamania, a chodziło im właśnie o to, by ją złamać. Natomiast świadomość a zdolność przeciwstawienia się to były dwie zupełnie różne rzeczy. Jej pamięć odtwarzała w kółko słowa Ransom ogłaszające wyrok niczym uszkodzone nagranie. Zupełnie jakby coś w jej wnętrzu uparło się uzmysłowić ostatecznie reszcie, że ani ona, ani Nimitz nie mają już przed sobą żadnej przyszłości. Na swój sposób świadomość ta była odświeżająca, bowiem ostatecznie rozwiewała niepewność i nadzieję.

I w pewien sposób było to miłe, gdyż skoro nie było nadziei, nie trzeba było udawać, a apatia była tak przyjemna… Mogła dać sobie spokój z udawaniem godności, odwagi i dumy, gdyż trzymanie się ich będzie jedynie prowokować prześladowców, a dla trupa nie mają już one żadnej wartości. Po co miała udawać królewskiego oficera godnie znoszącego przeciwności losu, skoro apatia była tak miła jak senne marzenie…

Mogła dać się złamać, czyli robić to, czego od niej zażądają — finał będzie dokładnie taki sam, a przynajmniej do egzekucji nie będzie się męczyć. Inaczej będą ją maltretować psychicznie i fizycznie i przeciwstawienie się będzie ją kosztować dużo wysiłku. A miałoby to sens, gdyby miała wybór, gdyby zachowanie godności mogło coś zmienić, ale wiedziała, że nie zmieni niczego w ostatecznym rozrachunku — i tak ją zabiją.

Perspektywa była kusząca i całkiem logiczna. Nie istniał żaden racjonalny powód, dla którego miałaby się sprzeciwiać klawiszom… I wtedy uświadomiła sobie z dziwną jasnością, że istniały takie powody — nielogiczne, ale jednak istotne. Przynajmniej dla niej.

W końcu nikt poza klawiszami nie będzie wiedział, jak się zachowywała, i dla nikogo nie będzie to miało znaczenia — poza nią samą. I to właśnie było najważniejsze. Skoro oboje z Nimitzem mają zginąć, to muszą to znieść godnie i z honorem. Nie dlatego, że ona jest królewskim oficerem, że winna jest dać przykład czy z innych równie wzniosłych powodów. To znaczy te powody też istniały, ale najważniejszy był inny. Takie zachowanie po prostu było dla niej naturalne. Była, jaka była, i dla niej było ważne, jak się zachowa. To, co inni będą o niej myśleć, miało o wiele mniejsze znaczenie. Była winna sobie i Nimitzowi to, by do końca trwać z uniesionym czołem, by się nie poddać. Poza tym sprzeciwianie się klawiszom będzie wypełniało czas, jak podpowiadała złośliwie przekorna część jej natury.

I w dziwny sposób poczuła siłę płynącą z tego przekonania. Siłę niepodobną do tej, którą otaczała się, prowadząc ludzi na śmierć. Tamta miała pewne zabarwienie brawurą i jej celem było oddziaływanie na innych. Ta była inna i liczyła się tylko dla niej. Można to było uznać za swoisty dar pozwalający działać i dowodzić aż do końca, gdy nic już nie pozostało. Była to mieszanka cech charakteru i poczucia obowiązku oraz determinacji, by zrobić dobrze to, za co jej płacą, natomiast były to skutki, nie przyczyny. Złożyła przysięgę, bo w nią wierzyła, i chcąc pozostać sobą, musiała grać według wyznaczonych przez nią reguł. A te reguły wymagały, by do końca nie łamać danego słowa. Taką mieszaniną pobudek musieli być napędzani wielcy dowódcy Royal Manticoran Navy, którzy zawsze stanowili dla niej wzór i wyzwanie. Zawsze chciała być taka jak Edward Saganami, Travis Webster czy Ellen D’Orville. Teraz miała okazję…

Tyle że te wszystkie powody były jakby drugorzędne, gdyż ważniejszy był jej obowiązek względem siebie i Nimitza. Motywacja pozostała taka sama, ale chodziło o to, że sama chciała z tych powodów tak się zachować, a nie że one ją zmuszały do stosownych reakcji zewnętrznych. To była jej siła, jej i Nimitza, i uświadomienie sobie tego skutecznie przepędziło początki apatii i brak chęci do działania.

Dziwne było, że dopiero pod koniec drogi zrozumiała i odnalazła tę prawdziwą siłę. I pojęła, że jest ona niewyczerpalna — mogła osłabnąć lub chwilowo zniknąć, ale zawsze wracała, bo stanowiła nieodłączną część jej osobowości. Jedynie zniszczenie jej, Honor Harrington, i zrobienie z niej kogoś innego mogło pozbawić ją tej siły. Oczywiście eksperci dysponujący czasem, chemikaliami i dobrą znajomością psychologii mogli to zrobić, tyle że ich twór wyglądałby jak ona, ale nie byłby już nią.

Nikt nie mógł jej tego odebrać, jedynie ona sama mogła zrezygnować z tej siły, na co nie miała najmniejszej ochoty. I ta świadomość spowodowała, że skuta i poobijana lady Honor Harrington, komodor Królewskiej Marynarki, usiadła prosto i spoglądała w przyszłość z całkowitym spokojem. I wyraz spokoju widoczny na jej obliczu nie był już maską mającą wprowadzić w błąd wrogów.


* * *

— Proszę wejść, towarzyszu komandorze.

— Dziękuję, towarzyszu adiutancie. — Warner Caslet prawie warknął, choć powodem jego gniewu nie był porucznik Maynard, a takie zachowanie mogło być groźne, ale nic na to nie mógł poradzić.

Był zbyt wściekły, by myśleć o przyszłości i o ewentualnych konsekwencjach. I dlatego był niebezpieczny — głównie dla samego siebie.

Wszedł do gabinetu Theismana i zamarł, widząc Dennisa LePica stojącego obok biurka. Ale tylko na moment — potem gniew wziął górę i ruszył dalej na spotkanie obu gospodarzy. Widok komisarza nieco go otrzeźwił, ale też pogłębił i skoncentrował jego wściekłość. Nie żeby obwiniał LePica za to, co się stało, bo jak na komisarza był całkiem przyzwoity i próbował nawet zachowywać się jak człowiek, ale jednak dobrowolnie został tym, kim był, i uosabiał tych, którzy stanowili faktyczny obiekt jego uczuć.

Z drugiej strony on sam też nie był bez winy — służył bandzie morderców dobrowolnie. Mógł odmówić i dać się zabić albo poprosić o azyl, gdy znalazł się w niewoli Królewskiej Marynarki, tak jak postąpił Yu. Nie zrobił tego, więc był tylko troszkę lepszy od towarzysza komisarza LePica.

— Pan mnie wzywał, towarzyszu admirale? — spytał, próbując zamaskować wściekłość rzeczowością.

Theisman kiwnął głową.

A Caslet dopiero w tym momencie zauważył, że coś się zmieniło w jego twarzy. Nie przybyło na niej zmarszczek, ale Theisman postarzał się w ciągu tych paru godzin o lata. A to oznaczało, że z jeńcami stało się coś gorszego, niż mu doniesiono. Albo też stało się dokładnie to, o czym wiedział, a Theisman był bliżej sceny wydarzeń, patrzył na nie i rozumiał ich konsekwencje.

— Obawiam się że tak — powiedział Theisman po chwili. — Bez wątpienia słyszałeś o… haniebnych wypadkach, które miały miejsce dziś rano.

To było stwierdzenie, nie pytanie i choć skierowane do Casleta, Theisman patrzył na LePica. A ten choć nic nie powiedział, zacisnął wargi i przytaknął ruchem głowy. Zrobił to jakby wbrew sobie, lecz w jego oczach coś błysnęło. Casleta omal nie sparaliżowało osłupienie, gdyż tym zachowaniem LePic choćby chwilowo, ale stawał po stronie oficerów, których miał szpiegować i pilnować. A nie po stronie UB, do której należał.

— Słyszałem, towarzyszu admirale — potwierdził spokojnie.

Zgadzał się całkowicie z użytym określeniem, a do Theismana nie mógł mieć pretensji. Wręcz przeciwnie — powinien być mu wdzięczny za wysłanie go na inspekcję boi, bo dzięki temu nie musiał być obecny przy konfrontacji Honor z Ransom. I choć miał wrażenie, że uniknął w ten sposób spełnienia obowiązku, miał świadomość, że Theisman uratował mu życie, bo znając przebieg wypadków i znając siebie, wiedział, że na pewno by zareagował.

— Cóż, obawiam się, że nie unikniemy reperkusji tych wydarzeń — poinformował go Theisman, ponownie obserwując LePica, jakby się zastanawiał, jak daleko może się posunąć.

Caslet doskonale to rozumiał — obojętnie jak chwilowo LePic by się nie zachowywał, istniała granica szczerości, której bezpieczniej było przy nim nie przekraczać. Zobaczył odbicie własnych myśli na twarzy Theismana, ale ten nagle szarpnął głową niczym byk przygotowujący się do szarży i oświadczył:

— Konkretnie towarzyszka sekretarz Ransom uważa, że wojsko nie do końca rozumie realia wojny totalnej z wrogiem klasowym. Jest też przekonana, że zbyt wielu oficerów nadal trzyma się przestarzałych, burżuazyjnych zasad, jak choćby tak zwanego honoru. Myśli, że przyszedł czas, by zerwać z takimi przyzwyczajeniami tworzącymi niebezpieczną sympatię dla wrogów ludu próbujących pozbawić nas woli walki i zniszczyć Ludową Republikę.

Tym razem Caslet osłupiał.

Nie z powodu treści, bo ten bełkot musiał być cytatem z Ransom, ale tonu — ociekającego pogardą i obrzydzeniem, o nienawiści nie wspominając. LePic przestąpił z nogi na nogę i… nic nie powiedział. I Caslet zrozumiał, że Komisarz postąpił tak z dwóch powodów: choć nie podobał mu się ton Theismana, w ten sposób go chronił, a co jeszcze dziwniejsze, zgadzał się z nim, uważając, że te uczucia są usprawiedliwione.

— W świetle wniosków, do których doszła — dodał Theisman tym samym tonem — uważa, że jej obowiązkiem jako członka Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego jest zainteresowanie się tymi brakami wykazywanymi przez korpus oficerski. Dlatego postanowiła, że skoro jeńcy znaleźli się w gestii UB, delegacja wybranych oficerów powinna dołączyć do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, by nauczyć się, jak należy właściwie traktować wrogów ludu. W tym celu poleciła mi przydzielić krążownik liniowy Count Tilly jako eskortę Tepesa w drodze do systemu Cerberus i dalej, by towarzysz kontradmirał Tourville wraz ze sztabem byli trzonem tej delegacji. Poza tym zażyczyła sobie też konkretnie twojej obecności.

— Mojej obecności? — tym razem Caslet zdziwił się całkowicie szczerze.

Theisman potwierdził ruchem głowy.

— A wyjaśniła może, dlaczego życzy sobie, bym jej towarzyszył?

— Nie — odparł zwięźle, ale zupełnie innym tonem Theisman.

Bezbarwny ton sugerował, że domyśla się powodów, a ponieważ nie odzywał się, dał Casletowi czas na przeanalizowanie sytuacji i ten także się ich domyślił, gdyż były raczej oczywiste. Ransom jak każdy paranoik była chorobliwie podejrzliwa, a Shannon, ratując Nimitza, zwróciła na siebie jej uwagę. W nagrodę trafiła do grona podejrzanych, przed czym Caslet chronił ją, jak długo należała do załogi jego okrętu. Ransom naturalnie sprawdziła przebieg służby Shannon, by wiedzieć, z kim ma do czynienia i jakim cudem Faraker awansowała tak wysoko, nie zwracając uwagi UB, skoro zachowywała się tak podejrzanie. No i znalazła to, co musiała znaleźć, czyli jego raporty, w których nie tylko że słowa o podejrzanych zachowaniach nie było, ale jeszcze dwukrotnie przedstawiał ją do awansu. Kolejne sprawdzenie wykazało, gdzie jest i jakie na nim ciążą podejrzenia, a inspekcja, choć stanowiła oficjalne wytłumaczenie, dla Ransom była jedynie wybiegiem Theismana próbującego z kolei jego chronić. Z jakichś powodów Theismana zdecydowała się nie ruszać, ale on był zupełnie innym przypadkiem. Skoro tolerował takiego oficera jak Shannon, oznaczało to, że sam żywił podobnie groźne przekonania — i należało się nim zająć. Być może miała to być forma łagodnej nauczki dla Theismana, żeby nie próbował w przyszłości nikogo chronić. Ostatnią rzeczą, jaką Ransom mogła tolerować, była bowiem sytuacja, w której oficerowie Ludowej Marynarki zaczęliby się solidarnie osłaniać nawzajem przed władzą. I nawet nie trzeba było być paranoikiem, by zrozumieć powody — tylko flota mogła wykończyć Komitet, ale tylko flota, której oficerowie mieliby do siebie zaufanie, mogła się na to odważyć.

Tok myślowy nie był miły, ale logiczny i prowadził do wniosku, który nasuwał się od dość dawna, ale którego Caslet obawiał się sformułować, dlatego zawsze ucinał podobne rozważania przed wejściem w ostatni etap. Tym razem też tak zrobił.

— Rozumiem… — powiedział powoli. — Kiedy odlatujemy, towarzyszu admirale?

— Towarzyszka sekretarz Ransom zamierza opuścić system Barnett dziś o dziewiętnastej trzydzieści. Zdążysz się spakować?

— Oczywiście, towarzyszu admirale. Czy moje obowiązki przejmie komandor porucznik Ito?

— Spodziewam się że tak.

— W takim razie muszę z nim porozmawiać przed udaniem się na pokład Count Tilly, żeby wprowadzić go we wszystko, o czym rozmawialiśmy — ocenił Caslet i umilkł, widząc zmieniający się wyraz twarzy Theismana.

— Wprowadzić go w temat faktycznie musisz — przyznał Theisman. — Ale nie udasz się potem na pokład Count Tilly.

— Nie, towarzyszu admirale?

— Nie, gdyż towarzyszka sekretarz Ransom zażyczyła sobie, żebyś został przydzielony do jej sztabu jako oficer łącznikowy do spraw jeńców na czas podróży do systemu Cerberus.

— Jako ofi… — Caslet dopiero w tym momencie zdołał zamilknąć i zdławić odruchowy komentarz, dlatego też dodał dopiero po paru sekundach. — Z całym szacunkiem, towarzyszu admirale, ale nie uważam, żebym był najlepszym kandydatem. Nie mam żadnych doświadczeń w kwestiach bezpieczeństwa, nigdy nie współpracowałem z wywiadem, o UB nie wspominając. Są na pewno oficerowie lepiej przygotowani do kontaktów z jeńcami.

Theisman wysłuchał tego w spokoju, po czym łagodnie potrząsnął głową. Caslet spojrzał na LePica. Ten po długiej chwili westchnął, i nie odwracając wzroku, wyjaśnił:

— Obawiam się, że towarzyszka sekretarz Ransom uparła się przy pańskiej kandydaturze, towarzyszu komandorze.

Jego ton nie był tak ostry jak Theismana, ale kryły się w nim sympatia i gniew. I to było jeszcze bardziej znaczące, bo LePic wybrał karierę funkcjonariusza służącego Komitetowi, a z jego tonu jednoznacznie wynikało, że nie pochwalał tego, co zrobiła i robiła Ransom. Wychodziło na to, że głupia suka tego ranka zaszkodziła sobie i swojej rewolucji bardziej, niż była w stanie pojąć.

Te szkody będą jednak widoczne dopiero w tak dalekiej przyszłości, że nie zdołają uratować Warnera Casleta przed jej zemstą, z czego tenże Warner Caslet zdał sobie właśnie w pełni sprawę.

— Rozumiem — westchnął i prawie poczuł sympatię na widok nieszczęśliwej miny komisarza. — Będę gotów do rozmowy z Ito punkt trzynasta, towarzyszu admirale. Trzy godziny powinny nam wystarczyć. Chce pan wziąć w niej udział?

— Mam taki zamiar — przyznał Theisman i wstał.

Po czym wyciągnął prawą rękę, którą Caslet zdecydowanie uścisnął. A potem Theisman uśmiechnął się smutno i ostrzegawczo.

— A teraz idź się spakować — polecił. — Maynard powinien już przygotować rozkazy, a jeśli nie, to na pewno będzie je miał gotowe przed spotkaniem z Ito.

— Tak jest, towarzyszu admirale. — Caslet skinął uprzejmie głową i skierował się ku drzwiom.

Już miał przekroczyć próg, gdy Theisman odchrząknął.

— Ito dobrze pana zastąpi, towarzyszu komandorze, ale obaj z towarzyszem komisarzem oczekujemy jak najszybszego pańskiego powrotu — powiedział głośno Theisman. — Spodziewam się, że za kilka tygodni zacznie się tu robić coraz goręcej, bo przeciwnik nie da nam zbyt długo spokoju. Dlatego wiedząc, jak będą potrzebne tutaj pańskie umiejętności, poprosiliśmy z towarzyszem komisarzem towarzyszkę sekretarz o jak najszybsze zwrócenie pana.

Caslet wytrzeszczył oczy, słysząc to i widząc przytakujący ruch głowy LePica. Jeżeli był w takich kłopotach, jak podejrzewał, to obaj sporo ryzykowali taką oficjalną prośbą. Mógł się tego spodziewać po Theismanie, ale fakt, że LePic także się pod nią podpisał, był prawdziwym zaskoczeniem. I spowodował nagłą suchość w gardle, której nie spodziewał się kiedykolwiek poczuć w związku z komisarzem. Odchrząknął, by się nie zdradzić, nim powiedział:

— Dziękuję, towarzyszu admirale. Doceniam pańskie zaufanie… a raczej zaufanie was obu, panowie.

— W pełni pan na nie zasługuje, towarzyszu komandorze — odpowiedział LePic.

— Tym niemniej i tak je doceniam. I będę starał się wrócić tak szybko jak tylko będę mógł.

— Jestem tego pewien — dodał ciszej Theisman. — Powodzenia.

— Dziękuję, towarzyszu admirale.

Caslet spojrzał mu w oczy ostatni raz, skłonił głowę i wyszedł.

Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie, a Theisman i LePic spojrzeli na siebie wymownie, nie przerywając milczenia.

Загрузка...