ROZDZIAŁ XXIII

Już podczas budowy wprowadzono zmiany adaptujące krążownik liniowy Tepes do nowej roli we flocie UB. Najważniejsze były oczywiste przy dokładniejszym obejrzeniu okrętu z bliska, toteż Caslet nie miał żadnych problemów by, je zauważyć z pokładu kutra. Tepes miał na każdej burcie mniej o trzy grasery i jedną wyrzutnię rakiet, a zwolnione w ten sposób miejsce zajmowały dodatkowe pokłady hangarowe (w sumie było ich 5) oraz — czego z zewnątrz nie było widać — znacznie rozbudowany system podtrzymywania życia tudzież 2 bloki więzienne (cywilny i wojskowy), zastępując pokładowy areszt. System podtrzymywania życia musiał być większy z racji ponad dwukrotnie liczniejszego kontyngentu desantowego stale bazującego na pokładzie.

A dzięki rozbudowanej powierzchni hangarowej pod tym względem Tepes dorównywał superdreadnoughtowi. Warner Caslet nie rozumiał, dlaczego uznano to za potrzebne, dopóki kuter, którym leciał, nie zacumował na jednym z nich. Bowiem oprócz normalnego zestawu pinas, kutrów i promów cumowały tu dwa zajmujące większość powierzchni promy szturmowe. Każdy był o ponad połowę większy od pinasy, potężnie uzbrojony i silnie opancerzony.

Patrząc na nie, Caslet skrzywił się z obrzydzeniem. Ten okręt nigdy nie miał być włączony w skład formacji liniowych Ludowej Marynarki, co oznaczało, że promy nie zostaną użyte przeciw wrogom Ludowej Republiki. Miały zostać użyte przeciwko wrogom Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, a to nie było to samo. Ich celem było wysadzenie uzbrojonych bandytów na planetach Republiki, by ci odebrali je mieszkańcom będącym obywatelami tejże Republiki. Pół biedy, gdyby ich obecność stanowiła jedynie przejaw manii prześladowczej, ale tak nie było, bowiem Komitet posiadał jak najbardziej realnych i skłonnych do użycia siły przeciwników. To, że w znacznej części z własnej winy, było zupełnie inną kwestią. Trudno więc było się dziwić Casletowi, że wysiadając z kutra, miał ponury nastrój.

Nastrój nie poprawił mu się na widok oficera hangarowego i jego ludzi. W ramach zrywania z tradycją nikt nie prosił o pozwolenie wejścia na pokład ubeckiego okrętu, a zamiast warty trapowej czekała na niego normalna kontrola dokumentów i uzbrojeni strażnicy gotowi zastrzelić każdego, kto próbowałby się wśliznąć na okręt, używając fałszywych dokumentów. Caslet przyznawał, że jak długo dyżurny oficer hangarowy sprawdzał, kto przybywa na okręt i kto go opuszcza, tradycja, formalnych pytań i zezwoleń na wejście pozostawała jedynie tradycją, ale nadal uważał, że skoro przetrwała tyle wieków i obowiązywała w tylu flotach, należało jej przestrzegać. A bezczelni wartownicy i arogancki oficer podziałali mu na nerwy. Oficer zresztą nie tyle był arogancki, co okazywał lekceważenie — widać było, że ma gdzieś opinię Casleta tak na swój temat, jak i na temat okrętu. Naturalnie jak wszyscy członkowie załogi był funkcjonariuszem UB i ranga gościa nie wywarła na nim żadnego wrażenia — Caslet był co prawda starszy o dwa stopnie, ale były to tylko stopnie obowiązujące w Ludowej Marynarce. Poza tym od powrotu Ransom na pokład minęło sześć godzin i plotka głosząca, że Caslet jest na liście „przesrańców” towarzyszki sekretarz, zdążyła dotrzeć już wszędzie. Wszystko to czyniło z niego obiekt godny lekceważenia i pogardy, a nie szacunku.

— Caslet? — spytał wyrażającym te właśnie uczucia plus znudzenie tonem i wyciągnął niecierpliwie rękę po dokumenty.

Ton podziałał na Casleta niczym przysłowiowa płachta na byka. Odwrócił się powoli i jeszcze wolniej zmierzył pytającego od stóp do głów. Miał pełną świadomość, że bezsensem było reagowanie, ale bezczelność pytającego rozpaliła w nim przytłumioną przez ostatnie zajęcie nienawiść. Wiedział, że stąpa po kruchym lodzie, a zdrowy rozsądek nakazywał unikać konfrontacji z ubekami, ale w świadomości, jak bardzo ma przegwizdane, było coś wyzwalającego. Czuł się tak, jakby nie miał już nic do stracenia, i dał się ponieść temu uczuciu, odstawiając torbę na pokład i ignorując wyciągniętą rękę.

Oficer hangarowy zarumienił się, czując to lodowate spojrzenie mierzące go powoli, z bezbrzeżną pogardą. I grymas, który pojawił się na twarzy Casleta, a który można by uznać za uśmiech, gdyby nie odsłaniał tylu zębów.

— Tak, jestem komandor Caslet. A ty kto?

Głos był jeszcze bardziej lodowaty niż wzrok i kryła się w nim taka jak w oczach pogarda. Dyżurny już miał mu odpysknąć i sprowadzić do właściwego poziomu, gdy instynkt samozachowawczy wziął górę nad złością. Widział wielu desperatów, ale błysk w oczach Casleta go zaniepokoił — było w nim za dużo wściekłości, a nie było strachu. Plotka co prawda głosiła, że ma bilet w jedną stronę, ale on zdawał się nie mieć o tym pojęcia… a plotki okazywały się czasem błędne. Jeżeli ta taką by była, to Caslet jedynie wzmocni swoją pozycję, a już był oficerem operacyjnym drugiego co do ważności sztabu floty w całej Ludowej Republice. Jeżeli wróci na to stanowisko, będzie miał dojścia do naprawdę ważnych uszu, a wyraz jego oczu świadczył, że nie należy do tych, którzy zapominają i wybaczają…

— Towarzysz porucznik Janseci, towarzyszu komandorze — zameldował, podejmując błyskawiczną decyzję.

Caslet kiwnął głową.

A Janseci wyprężył się na baczność. Przeszło mu nawet przez myśl, by zasalutować, ale w ten sposób przyznałby się wszystkim, że powinien to zrobić na początku i że przestraszył się Casleta.

— Muszę sprawdzić pańskie dokumenty, towarzyszu komandorze — dodał prawie przepraszająco.

Caslet powoli wyjął je z kieszeni kurtki mundurowej i podał mu, starannie kryjąc rozbawienie na widok wartowników, którzy nie tylko wyprężyli się w postawie zasadniczej, ale i oddali mu honory. I to wszystko zwykłemu komodorowi marynarki…

Janseci przejrzał szybko dokumenty i podał mu je. Caslet spoglądał na jego wyciągniętą dłoń równo przez trzy sekundy, nim wziął je i schował.

— Cóż, towarzyszu poruczniku — powiedział powoli. — czy ktoś tu wie, dokąd dokładnie mam się udać?

— Oczywiście, towarzyszu komandorze. Pański przewodnik jest już w drodze i spodziewam się… — Janseci urwał i uniósł dłoń, przywołując podoficera, który właśnie wysiadł z jednej z dwóch wind. — Już jest… towarzysz mat Thomas zaprowadzi pana do kabiny.

— Doskonale — ton Casleta przestał był lodowaty: stał się jedynie zimny.

Odwrócił się, tak zgrywając ruchy, by znieruchomieć w chwili, w której mat skończył salutować i spytał:

— Towarzysz komandor Caslet?

— Tak — potwierdził, odsalutowując.

— W takim razie proszę za mną. — Thomas wziął dwie z trzech toreb, które załoga kutra dostarczyła w tymczasie, i skierował się ku windzie.

Caslet przerzucił przez ramię pasek trzeciej i poszedł za nim, zastanawiając się, skąd też ktoś taki jak Thomas wziął się na pokładzie Tepesa. W przeciwieństwie bowiem do Janseciego Thomas wywodził się z Ludowej Marynarki, co było widać po całym jego zachowaniu. Caslet zaś nie mógł zrozumieć, co mogło skłonić zawodowego podoficera do przeniesienia się na pokład… czegoś takiego. Już miał go o to spytać, ale doszedł do wniosku, że nie warto.

Po pierwsze nie była to jego sprawa, po drugie bał się tego, co mógł usłyszeć. Skoro niegłupi, wykształceni i jak się okazało w sumie uczciwi ludzie tacy jak Dennis LePic zostawali komisarzami ludowymi, a więc oficerami UB, bo wierzyli w obietnice Komitetu, to wolał nie wiedzieć, co mogło skłonić kogoś głupszego i bardziej prymitywnego do wstąpienia w szeregi Urzędu Bezpieczeństwa.


* * *

Kabina, do której mat Thomas zaprowadził Casleta, była mniejsza, niż przysługiwałaby komuś o jego randze na pokładzie okrętu Ludowej Marynarki, ale nie była celą. W obecnej sytuacji uznał to za dobry omen, ale nie wiązał z tym zbytnich nadziei. Blok więzienny Tepesa był naprawdę obszerny, a uciec i tak nie miał dokąd. Podziękował Thomasowi i zabrał się do rozpakowywania, co szło mu sprawnie, jako że miał dwadzieścia lat praktyki w przeprowadzkach z jednego okrętu na inny. Na wszelki wypadek wolał nie myśleć o tym, o czym niedawno się dowiedział — system Cerberus znajdował się sto siedemdziesiąt lat świetlnych od systemu Barnett, a więc krążownikowi liniowemu droga w jedną stronę zajmie prawie miesiąc, co da Ransom aż za dużo czasu. Nie tylko na przeniesienie go do celi.

A nie ulegało wątpliwości, że jeśli nie zacznie choć udawać grzecznego chłopca, to właśnie na to się suka zdecyduje. Albo na to, żeby zaoszczędzić sobie kłopotu i zostawić go w Piekle. Wniosek nie był miły, ale słuszny. Sytuację, w jakiej się znalazł, należało zacząć traktować jako problem taktyczny, jeśli miał zamiar spróbować się ratować. Kapitan okrętu uczy się w czasie pierwszej walki odsuwać na bok emocje albo nie wychodzi z tej walki żywy. Jemu mogło pomóc tylko przestrzeganie tych samych zasad. A że Ransom i UB stali się jego przeciwnikami, cóż: nie on o tym decydował. Dziwne tylko, jak pasowali do tej roli i jak łatwo przychodziło mu w ten sposób o nich myśleć…

Tyle tylko że w ten sposób szedł coraz bardziej drogą, którą nie chciał iść…

Rozmyślania i rozpakowywanie przerwał mu sygnał interkomu. Przyjrzał się urządzeniu podejrzliwie. Sygnał rozbrzmiał ponownie i Caslet stłumił chęć, by nie odebrać. Nie palił się, by się dowiedzieć, co nowego wymyśliła Ransom, ale nieodebranie byłoby nic nie dającą dziecinadą, toteż wcisnął klawisz i na ekranie pojawiła się kobieta w uniformie Urzędu Bezpieczeństwa.

— Towarzysz komandor Caslet? — spytała.

Kiwnął potwierdzająco głową.

— Doskonale. Jestem towarzyszka komandor Lowell, pierwszy oficer. Towarzysz kapitan Vladovich prosił, bym powitała pana na pokładzie.

— Dziękuję, towarzyszko komandor — odparł Caslet uprzejmie, mając silne podejrzenie, że Vladovich miał ochotę być wobec niego równie uprzejmy co on wobec Ransom.

— Poza tym mam pana poinformować — dodała Lowell — że towarzyszka sekretarz Ransom wraz z towarzyszem kapitanem Vladovichem wkrótce przeprowadzą pierwszą rozmowę z jeńcami. Będzie to wstęp do ich właściwego przygotowania, ale ma pan być przy nim obecny.

— Rozumiem, towarzyszko komandor — potwierdził, dziwiąc się uprzejmej formie: cóż, mogli sobie na nią pozwolić…

— W takim razie towarzysz porucznik Janseci… sądzę, że już się spotkaliście, tak?… Doskonale. Zaprowadzi on pana za pół godziny na miejsce.

— Będę gotów. Dziękuję towarzyszko komandor.

Lowell skinęła głową uprzejmie i wyłączyła się.

A Caslet spoglądał przez chwilę na ciemny ekran, nim otrząsnął się i wrócił do rzeczywistości.

— Janseci! — mruknął. — Cudownie! Ciekawe, czy ucieszy się na drugie spotkanie tak jak ja?

Ekran mu nie odpowiedział, więc westchnął i wrócił do rozpakowywania.


* * *

— Patrzcie, moi mili, co nam się tu zalęgło?!

Honor nie odwróciła głowy ani nawet oczu, by odszukać mówiącego. Stała bez ruchu, patrząc prosto przed siebie z kamiennym, nic nie mówiącym wyrazem twarzy. Ludzie zawsze pozostają ludźmi, gdziekolwiek by się znaleźli, i w każdej, a zwłaszcza w większej ich grupie, będą rozmaitego kalibru przestępcy. Dlatego każdy okręt został wyposażony w areszt, tyle że ten okręt nie miał aresztu, lecz całe bloki więzienne. Ostre oświetlenie, ponury szary kolor ścian i ostry zapach środków dezynfekujących wywierały przygnębiające wrażenie na wszystkich, którzy mieli pecha zostać jego mieszkańcami.

I bez wątpienia pomyślano je tak, by właśnie taki efekt wywierały, gdyż blok więzienny na pokładzie okrętu UB nie był jedynie miejscem przetrzymywania więźniów. Był pierwszym etapem w procesie redukowania ich do roli bezmyślnych posłusznych stworzeń, przy optymistycznym założeniu, że nie był też miejscem straceń.

Jej przynajmniej to ostatnie nie groziło. Na dodatek miała zupełnie jasny umysł, gdyż fale bólu Nimitza stały się słabo wyczuwalne. Nie wiedziała, czy jest to efekt starań Fritza, czy też odległości dzielącej ją od treecata, ale była za to wdzięczna. Chciałaby co prawda być przy Nimitzu, ale zdawała sobie sprawę, że jest to niemożliwe, a jego ból utrudniłby jej jakąkolwiek obronę przed tym, co ją czekało. Robiła więc co mogła, by przynajmniej chwilowo jak najmniej o tym myśleć, co nie było łatwe, ale przynajmniej częściowo się udawało.

— Zadziera nosa, dziwka jedna? — skomentował jej bezruch i milczenie ten sam głos. — Już my to zmienimy.

Ktoś prychnął, a potem rozległ się głos towarzyszki kapitan deSangro:

— Wybij to sobie ze łba, Timmons. Towarzyszka sekretarz Ransom chce ją mieć w Piekle nieuszkodzoną. A to oznacza, że jeśli coś jej się przytrafi, ktoś za to odpowie. A to na pewno nie będę ja.

— Hmpf! — parsknął Timmons i splunął.

Plwocina wylądowała na pokładzie dwa centymetry od buta Honor. Ta skrzywiła się w duchu z niesmakiem — żadna flota nie tolerowałaby podobnych zachowań, choćby z powodów czysto higienicznych, ale to przecież nie była flota, tylko banda kryminalistów.

— Żadnych uszkodzeń, tak? To ogranicza człowiekowi wolność i nie daje się rozwijać, deSangro! Żadnych przyjemności, tylko harówa…

— Biedactwo! Tylko się nie rozpłacz, robaczku. I załatw wreszcie te cholerne formalności! Mam lepsze zajęcia niż sterczeć tu i strzępić gębę. Pokwituj przyjęcie tej tutaj i nie będziesz musiał mnie oglądać.

— Gdzie ci się, cholera, spieszy?! — zdziwił się Timmons. — No już dobra, dawaj te kwity… zawsze gdzieś lecisz i lecisz…

Honor nadal się nie poruszyła. Timmons podpisał co trzeba, przyłożył kciuk do skanera i odebrał kopię od deSangro. Twarz Honor była tak pozbawiona wyrazu, że większość postronnych uznałaby to za rezygnację. Ale pomyśleć tak mógł tylko ktoś, kto nie widział jej ćwiczącej coup de vitesse czy fechtunek. Co prawda nie liczyła, by ta wiedza coś jej dała w tym akurat przypadku, natomiast umiejętności uzyskane dzięki znajomości sztuk walki były pożyteczne nie tylko podczas walki. Spędziła czterdzieści lat na uczeniu się dyscypliny, koncentracji i jeszcze paru rzeczy i wiedziała, że nigdy dotąd nie potrzebowała tych umiejętności tak bardzo jak teraz.

I jak będzie ich potrzebować w najbliższej przyszłości.

— No i gotowe — oznajmił Timmons, oddając dokumenty. — I co się było tak nerwic? Miłego dnia życzem towarzyszce łoficyjer.

— Cwaniak — prychnęła deSangro i skinęła na dwóch pozostałych członków konwoju.

Cała trójka podeszła do windy i Honor została sama z klawiszem.

Przez sekundę lub dwie nic się nie działo, po czym ktoś złapał ją za ramiona i gwałtownie obrócił. Gest był szybki i brutalny i miał zdezorientować, ale Honor odprężyła się, ledwie poczuła na sobie dłonie, i dała się ponieść sile przeciwnika tak jak przy amortyzacji ciosu na macie. W wyniku tego cały zaplanowany efekt diabli wzięli, za to ten, który nią szarpnął, stracił równowagę i musiał się jej przytrzymać, żeby nie paść na pysk. Zaklął pod nosem. Honor zaś uśmiechnęła się złośliwie — było to drobne zwycięstwo, ale w tej rozgrywce liczyło się każde — nawet najmniejsze.

Znalazła się teraz twarzą w twarz z Timmonsem i to, co zobaczyła, nie spodobało jej się ani trochę. Był parę centymetrów wyższy od niej i zdecydowanie szerszy w barach, ale nie o gabaryty chodziło. Twarz można by uznać za przystojną, jeśli ktoś lubi grubo ciosane rysy, a na kołnierzu kurtki nosił insygnia porucznika Ludowych Marines. Insygnia Marines mieli zresztą wszyscy, co dowodziło, że dozorcy więzienni uznawani byli za część sił lądowych. O ile naturalnie ktokolwiek poza nimi samymi traktował klawiszy jako cokolwiek zbliżonego do jakiegokolwiek wojska. Timmons miał starannie przycięte włosy, idealnie świeży mundur i białe, silne zęby, którymi błyskał w uśmiechu. Była to jednak tylko fasada — uśmiech nie miał odrobiny wesołości, w oczach zaś i mowie ciała widać było oczekiwanie i wściekłość, ale trzymaną pod kontrolą. Patrząc na niego, miała nieodparte wrażenie, że czuje zapach grobu i psującej się krwi.

Być może zresztą przez te lata z Nimitzem wyostrzył się jej własny zmysł empatyczny i była w stanie samodzielnie wyczuwać silne emocje. A być może znając je dzięki niemu, nauczyła się właściwie łączyć je z najdrobniejszymi szczegółami zachowania jak gesty, intonacja głosu czy wyraz oczu. Nie potrafiła tego powiedzieć, bo zawsze była razem z Nimitzem i to, że zna emocje rozmówcy, kładła na karb umiejętności treecata i łączącej ich więzi. Jednak teraz mimo że go nie było, co do dominujących uczuć i charakteru Timmonsa nie miała cienia wątpliwości. Był psychopatą-sadystą gorszym od deSangro bo o stopień głębiej posuniętym. Jemu mianowicie przyjemność sprawiało nie tylko zadawanie cierpień i oczekiwanie na nie, ale i sama wypełniająca go wściekłość. Tak jakby dodawała smaku oczekiwaniu, jakby panowanie nad sobą zwiększało przyjemność, gdy już zacznie się znęcać.

Tak ją to zaskoczyło, że na moment straciła samokontrolę, ale tylko na moment i Timmons tego nie zauważył, bowiem był zajęty czytaniem zawartości elektrokarty otrzymanej od deSangro.

Zajęło mu to dobre pięć minut, najwidoczniej zawierała dużo danych na jej temat, bo co chwila przewijał tekst. Po czym uniósł głowę i błysnął zębami w uśmiechu. Na jego widok Honor poczuła dreszcz — co prawda zwierzęta zamieszkujące Sphinxa nie były podatne na ziemskie choroby, ale miała dziwną pewność, że gdyby hexapuma mogła być chora na wściekliznę, to szczerzyłaby się podobnie.

— Mamy tu specjalny przypadek, chłopcy i dziewczęta — poinformował pozostałych. — To jest Honor Harrington. Jak sądzę, słyszeliście o niej?

Odpowiedziała mu fala złośliwych chichotów i śmiechów.

— Tak właśnie sobie myślałem — ocenił, uśmiechając się paskudnie. — W końcu się doigrała i zabierają ją do Piekła, żeby sobie trochę podyndała w krawacie. Szkoda.

Honor już w pełni odzyskała panowanie nad sobą, toteż stała, jakby to nie o niej była mowa, i patrzyła prosto przez niego, jakby był powietrzem. Nie podobało mu się to i wiedziała, że jej brak reakcji może okazać się niebezpieczny, ale żadne postępowanie z podobną bandą nie dawało gwarancji bezpieczeństwa.

— Tu napisali, że zabrała kumpli na wycieczkę — dodał, nie dając się ponieść złości — ale to wojskowi, więc będą jechać na górze, a ona sama jak palec z nami na dole. Prawie mi jej żal, biduli.

Zawtórowała mu kolejna fala chichotów.

Honor zaś trochę abstrakcyjnie zaczęła się zastanawiać, czy to przedstawienie jest zorganizowane na jej cześć, czy też Timmons lubi się zgrywać przed szerszą publicznością. Powód był naturalnie nieistotny, jako że konsekwencje praktyczne przynajmniej dla niej w obu przypadkach były identyczne.

— To jak to jest, że oni są wojsko, a ona nie? — zaciekawił się kapral o nie nachalnie inteligentnym (łagodnie rzecz ujmując) wyrazie twarzy. — Mundury wyglądają na takie same.

— Każdy może włożyć mundur, matole — wyjaśnił mu cierpliwie Timmons, najwyraźniej nie pierwszy raz tłumacząc coś oczywistego. — Ważne jest, co piszą. A o niej napisali tu, że oprócz tego, że jest wrogiem ludu, znaczy nas, co widać, jest też masowym mordercą. Co znaczy, że mamy tu cywilnego więźnia, którego żadne tam denebskie konwencje czy inne gówno nie dotyczą. Czyli możemy zapomnieć o tych wszystkich zasranych zasadach traktowania jeńców wojennych.

— A, cholera — ucieszył się kapral.

— Hayman, przestań myśleć jajami! — ostudził go Timmons. — Słyszałeś, że szefowa chce mieć ją całą i zdrową na pokazówkę, więc wybij sobie ze łba, że będziesz się z nią zabawiał.

— Jak tak, to trudno — westchnął Hayman — ale szkoda cholera, żeby się taki towar zmarnował.

— Kto ci powiedział, że musi się zmarnować? — zdziwił się Timmons. — Może się poczuć samotna i mieć ochotę na jakieś towarzystwo, jak sobie posiedzi w izolatce tydzień czy dwa…a co się wyprawia między dwiema pełnoletnimi osobami odmiennych płci, albo niekoniecznie odmiennych… to już nie moja sprawa. Ja tylko ostrzegam, żeby śladów nie było, bo ci nogi z dupy powyrywam. Jasne?

— Co nie ma być jasne? — Hayman wyraźnie poweselał.

— No widzisz? Teraz czas się zabrać za formalności i przyjąć nowego więźnia. Ty, Bergren, będziesz za to odpowiedzialny — oznajmił Timmons bardziej rzeczowo i wręczył elektrokartę krępemu sierżantowi. — Tu napisali, że ma sztuczne oko — dodał — pamiętasz, mam nadzieję, zasady dotyczące implantów. Ściągnij tu Wade’a, niech je wyłączy. A jak nie będzie umiał, wezwij chirurga.

— Tak jest, towarzyszu poruczniku. A reszta?

— Co: a reszta?! To skazaniec, nie wizytatorka, towarzyszu sierżancie, więc będziecie łaskawi przestrzegać wszystkich standardowych procedur: przeszukanie, zmiana odzieży, przeszukanie otworów ciała, obcięcie włosów, badanie lekarskie, szczepienie zakaźne. Mam dalej przypominać? A skoro szefowa chce ją mieć całą i zdrową, lepiej ją na wszelki wypadek traktować jako typ samobójczy. — Timmons nagle wyszczerzył się radośnie. — I to z zastosowaniem pełnych środków ostrożności. Chcę, żeby została przeszukana, dokładnie przeszukana, jasne? Za każdym razem, gdy drzwi jej celi zostaną otwarte. To obejmuje też posiłki.

— Jasne, towarzyszu poruczniku — rozpromienił się Bergren. — Dopilnuję tego.

Po czym złapał Honor za kołnierz kurtki.

— Idziemy! — warknął.

I pociągnął ją za sobą.

Ponieważ był silny i niski, szarpnięcie przygięło ją i w tej niewygodnej pozycji zatoczyła się za nim. Było to upokarzające i naturalnie rozmyślne, ale nie zareagowała. Upokorzeń z pewnością czekało ją więcej.

— Moment — rozległ się głos Timmonsa.

Bergren posłusznie odwrócił się, ciągnąc Honor za sobą, i znieruchomiał, nie puszczając jej kołnierza. Timmons podszedł do nich, ujął dwoma palcami podbródek Honor i zadarł go, by spojrzała mu w oczy. Było to lekceważące podejście, jak do dziecka, ale nie stawiała oporu — uniosła głowę, czując już lekki nacisk jego palców, i dostrzegła w oczach Timmonsa błysk rozczarowania. Gdyby się opierała, mógłby użyć siły.

— Jeden drobiazg, laluniu — oświadczył. — Czasami trafia się nam tu cwaniak przekonany, że nie ma już nic do stracenia, i zaczyna rozrabiać. Czytałem, że jesteś z planety o zwiększonej grawitacji i ćwiczyłaś walkę wręcz. I wiesz, że nie możemy cię uszkodzić. Więc tak sobie pomyślałem, że możesz kombinować, żeby się nam bezkarnie stawiać. Chcesz, próbuj, tylko pamiętaj, że masz tu po sąsiedzku parunastu kumpli, co do których nie ma żadnych ograniczeń w kwestii uszkodzeń ciała. Za każdym razem, kiedy zaczniesz sprawiać kłopoty, po prostu pójdziemy tam i obijemy któremuś mordę. Albo połamiemy łapy dla odmiany. To wszystko, laluniu.

Puścił jej podbródek, uśmiechnął się i polecił Bergrenowi:

— Zabieraj ją i poznaj bliżej. O wynikach zamelduj!


* * *

— I co? Możesz mu pomóc?

Fritz Montoya uniósł głowę znad leżącego na posłaniu Nimitza. Wraz z McKeonem, Venizelosem, LaFolletem i Ansonem Lethridgem jako najstarsi rangą oficerowie płci męskiej trafili do jednej celi. Ponieważ miała sześć posłań, mogli na dodatkowym położyć Nimitza, który w czasie przelotu stracił przytomność. Oddychał jednak równomiernie, choć płytko. Dzięki brakowi przytomności Montoya mógł go zbadać, nie wywołując coraz bardziej chrapliwych okrzyków bólu. Poza posłaniami i stalowym zestawem łazienkowym cela była absolutnie pusta i przez to zupełnie bezosobowa.

— Nie jestem pewien — przyznał — za mało wiem o treecatach… choć w sumie nikt nie wie o nich wystarczająco dużo…

— Ale coś przecież wiesz, jesteś niegłupi chłop! — jęknął LaFollet klęczący obok posłania i delikatnie trzymając jedną dłoń na boku treecata.

Sam miał imponujący siniak na napuchniętym policzku, malowniczy strup na łuku brwiowym i poruszał się kulejąc. Na dodatek jak Montoya podejrzewał, miał wybity lewy bark, ale od samego początku pobytu w celi całą uwagę poświęcał stanowi Nimitza.

— Wiem, że ma złamane prawe środkowe ramię i przedramię. I żebra w okolicy środkowej. Kolba trafiła go z góry i z boku i jestem prawie pewien, że staw barkowy i bark też poszły — wyjaśnił Montoya. — Natomiast nie sądzę, żeby uszkodzony został kręgosłup, ale głowy bym za to nie dał. I za mało wiem o jego anatomii, by mieć pewność, że dobrze poskładam kości, które na pewno są połamane. A raczej że poskładałbym je w normalnych warunkach. Prawie na pewno staw barkowy będzie potrzebował chirurgicznej rekonstrukcji, a o tym tu i teraz nie ma nawet co marzyć.

— Czy… — LaFollet odchrząknął — czy chcesz powiedzieć, że on umrze?

Montoya westchnął.

— Chcę powiedzieć, że nie wiem, Andrew — przyznał łagodnie. — Pewne objawy są dobre: najważniejsze, że nie ma krwawienia z nosa ani z pyska. To i stały oddech wskazują, że połamane kości nie uszkodziły płuc. Nie czuję też żadnego rosnącego obrzęku wewnętrznego, co sugeruje brak wewnętrznego, krwawienia, albo tak minimalne, że nie będzie miało znaczenia. Gdybym miał coś, co mógłbym wykorzystać jako łupki, przynajmniej unieruchomiłbym mu łapę i bark, co powinno zapobiec dalszym uszkodzeniom, ale poza tym… Poza tym niewiele mogę zrobić. To, czy przeżyje czy nie, bardziej zależy od niego niż ode mnie. Dobrze, że treecaty są odporne na zranienia.

— Wiem — LaFollet wstał i pogłaskał Nimitza po nieuszkodzonej górnej części ciała. — Nigdy się nie poddał… to i teraz się nie podda.

— Mam nadzieję, ale…

Montoya urwał, słysząc odgłos otwierających się drzwi, w których stanął arogancki porucznik w czarnym uniformie. Porucznik wkroczył do celi, a w ślad za nim dwóch funkcjonariuszy uzbrojonych jak zwykle w automatyczne strzelby systemu flechette. Jeńcy odruchowo zmienili pozycje, skupiając się frontem ku niemu, co wywołało pogardliwe prychnięcie.

— Wstawać! — warknął. — Towarzyszka sekretarz Ransom chce was widzieć!

— Obawiam się, że to absolutnie nie wchodzi w grę — oznajmił chłodnym, rozkazującym głosem Montoya.

Nikt, kto nie widział go przy pracy nad rannym na pokładzie wstrząsanym kolejnymi trafieniami, nie miał okazji poznać tego tonu, toteż zaskoczył wszystkich. Najbardziej porucznika, ale ten też najszybciej zareagował, chcąc odzyskać autorytet w oczach podwładnych wymieniających już porozumiewawcze uśmieszki.

— Widzę, że mamy błazna na pokładzie! — prychnął i dodał zupełnie innym tonem: — To pierwsze i jedyne ostrzeżenie: tu nie ty ustalasz zasady, tylko my! I jak każę ci skakać, to masz kurwa skakać!

— Odnośnie do ustalania zasad to sekretarz Ransom osobiście poleciła mi utrzymać przy życiu tego treecata — oznajmił jeszcze zimniejszym tonem Montoya, nie kryjąc już zupełnie lekceważenia dla oficerka. — Proponuję więc, żebyś sprawdził, czy mówiła poważnie, czy może się rozmyśliła, zanim zrobisz z siebie idiotę, odciągając mnie od niego.

Porucznika aż cofnęło z wściekłości, ale jeszcze szybciej niż poprzednio zadziałał instynkt samozachowawczy. Zawahał się tylko na moment, nim polecił jednemu z podkomendnych:

— Skontaktuj się z towarzyszką kapitan i sprawdź, czy chcą doktorka, czy ma zostać ze zwierzakiem.

— Rozkaz, towarzyszu poruczniku! — funkcjonariusz strzelił obcasami i wyszedł na korytarz.

Wrócił po paru minutach, wyprężył się i wyrecytował:

— Towarzyszka kapitan każe zostawić doktora i przyprowadzić resztę!

— Dobrze — porucznik spojrzał na McKeona i wskazał kciukiem drzwi. — Słyszeliście, więc ruszcie dupy.

Nikt się nie poruszył — wszyscy jeńcy spoglądali na McKeona.

Porucznik zacisnął wargi i dał krok ku niemu. I zamarł, widząc chłodny i kalkulujący wzrok traktujący go jak mebel.

— Istnieje granica ile razy zdążycie nam przyłożyć kolbami, nim ktoś z nas zabierze wam zabawkę — powiedział spokojnie McKeon. — A wtedy starsi pobawią się z wami, chłopcze.

Oficerek otrząsnął się z widocznym trudem.

— Masz prawdopodobnie rację — przyznał. — Więc dlaczego nie mielibyśmy zacząć strzelać jako pierwsi?

— Bo to ty musiałbyś wydać rozkaz, a masz jaja mniejsze od mózgu i potrzebujesz rozkazu w trzech egzemplarzach, żeby się wysrać — odparł rzeczowo i z całkowitym lekceważeniem McKeon, po czym skinął na pozostałych jeńców i powiedział: — Idziemy, panowie. Dostaliśmy zaproszenie, a kobietom podobno nie powinno pozwolić się czekać. Nawet takim jak ta…


* * *

Warner Caslet nade wszystko chciał znaleźć się gdzie indziej. Nieistotne gdzie, byle nie tu. I to ledwie stanął w progu sali gimnastycznej dla załogi. Przyrządy do ćwiczeń zwalono w rogu boiska na podobieństwo szczątków dawno wymarłych dinozaurów, a całą salę obstawiono uzbrojonymi w nieodłączne strzelby strażnikami. Na środku ustawiono stół przykryty byle jak flagą Ludowej Republiki. Za stołem zasiedli Ransom i Vladovich, a za Ransom jak zwykle stali dwaj ochroniarze. Dwie ekipy z holokamerami zostały rozstawione w strategicznych punktach, tak by nic im nie umknęło, a całość wyglądała jakoś tak upiornie nierealnie.

Z pewnością przyczyniało się do tego miejsce — rozumiał konieczność użycia sali gimnastycznej, gdyż nigdzie indziej na pokładzie nie pomieszczono by wszystkich, i to tak, jak sobie tego życzyła Ransom, mając na względzie odpowiedni efekt wizualny. Natomiast tło, jakie stanowił sprzęt rekreacyjny, piłki i cała reszta przedmiotów, których przeznaczeniem była rozrywka i odpoczynek, powodowało, że wszystko inne było po prostu nie na miejscu.

Nikogo naturalnie nie interesowało jego zdanie w tej kwestii. Janseci doprowadził go do stołu, Ransom zaszczyciła go spojrzeniem, ale ponieważ wszystko było już nagrywane, nie odezwała się słowem. Wskazała jedynie krzesło ustawione z boku w sporej odległości od tych, które zajmowali ona i Vladovich. Caslet usiadł, przyznając w duchu, że sama potrafiła wywierać wrażenie — nadal czuł wściekłość, ale nawet mu przez myśl nie przeszło, żeby się postawić. Cóż, między aroganckim poruczniczyną a trzecią czy drugą w kolejności osobą w państwie była pewna istotna różnica…

Dopiero co zdążył usiąść, gdy z korytarza dobiegł odgłos wielu zbliżających się równocześnie osób. Caslet spojrzał w stronę wejścia i zacisnął zęby, widząc, w jakim stanie są jeńcy. Konwojenci w zasadzie ich nie popychali, bo niewiele by to dało — część nie mogła po prostu iść szybciej, a niektórzy nie byli w stanie tego zrobić bez pomocy. Geraldine Metcalf na przykład miała kłopoty z samym choćby utrzymaniem równowagi, w czym nie było nic dziwnego — opuchlizna na lewym policzku uniemożliwiała jej otwarcie oka, a na czole miała imponujący strup zakrzepniętej krwi dziwnie przypominający odbicie kolby strzelby. Prawe oko, choć mrugała nim gwałtownie, nie bardzo potrafiło się zogniskować na czymkolwiek i gdyby nie pomocna dłoń Marcii McGinley, która ją prowadziła i podpierała, po prostu nie utrzymałaby pionu.

Część z wprowadzonych Caslet znał z okresu swego pobytu na pokładzie HMS Wayfarer. Scotty Tremaine… Andrew LaFollet, James Candless… do wściekłości doszedł wstyd, gdy dostrzegł, że i oni go rozpoznali. Zmusił się, by spojrzeć każdemu z nich w oczy w nadziei, że zorientują się, co oznacza jego izolacja, ale z wyrazów ich twarzy nie potrafił niczego odczytać. Przeniósł wzrok na resztę jeńców… łącznie było ich dwudziestu trzech, w tym kilku oficerów z Prince Adriana: sztabowców Harrington, 3 gwardzistów i 8 podoficerów. Ponad połowy nie potrafił zidentyfikować czy przypisać do funkcji, zwłaszcza jeśli chodziło o podoficerów, ale gębę Horacego Harknessa rozpoznałby wszędzie. Swoistą zagadkę stanowiło to, że sporo oficerów krążownika wysłano do systemu Tarragon, a wybrano tych właśnie dziewięciu podoficerów. Sądząc z ich min, też byli tym zaskoczeni, ale stali spokojnie wraz z oficerami, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.

Kiedy jeńcy zostali ustawieni w szeregu, w sali gimnastycznej zapanowała cisza.

Cisza zaczęła się przeciągać, gdyż Ransom przyglądała się jeńcom surowo, najwyraźniej czekając, aż ekipa nagrywająca ją z profilu, by lepiej ująć stalowe spojrzenie, nagra wystarczającą ilość materiału. W końcu najwidoczniej uznała, że dała im dość czasu, bowiem odchrząknęła i oświadczyła chłodno:

— Jesteście naszymi więźniami, a już same mundury, które nosicie, wystarczą, by wiedzieć, że jesteście wrogami ludu, ale Ludowa Republika okazałoby wam względy należne jeńcom wojennym, gdybyście nie ujawnili swej prawdziwej natury, atakując bez powodu naszych żołnierzy na planecie Enki. Co więcej, zabiliście i poraniliście ponad dziesięciu z nich, i mordując, wyrzekliście się ochrony, jaką mógł wam zapewnić status jeńca wojennego. Mówię to po, to żebyście jasno i bez złudzeń zrozumieli swoją sytuację.

Zrobiła przerwę i w sali zapanowała ponura, znacznie groźniejsza atmosfera, gdyż jasnym się stało, iż jest to wstęp do czegoś znacznie groźniejszego. Tylko nikt nie miał pojęcia do czego.

— Waszym miejscem przeznaczenia jest obóz Charon na planecie Hades — podjęła Ransom i uśmiechnęła się lodowato. — Jestem pewna, że słyszeliście i o obozie, i o planecie różne historie i mogę was zapewnić, że wszystkie były prawdziwe. Nie podejrzewam, by komukolwiek z was spodobał się pobyt tam… a będzie to naprawdę długi pobyt. Ludowa Republika zdaje sobie jednak sprawę, że niektórzy z was, być może nawet wielu zostało wprowadzonych w błąd przez rządzących wami imperialistów. Obywatele plutokratycznych państw nigdy nie mają nic do powiedzenia, gdy ich burżuazyjni władcy decydują się rozpętać kolejną pożogę wojenną. Ponieważ Komitet Bezpieczeństwa Publicznego jest przedstawicielem ludu walczącego z plutokracją, burżuazją i imperializmem, jego obowiązkiem jest wyciągnąć pomocną dłoń do ofiar imperialistycznego reżimu, zwłaszcza zaś ofiar tożsamych klasowo. I dlatego jako członek Komitetu mam prawo ofiarować wam możliwość odstąpienia od przywódców, którzy was okłamali i wykorzystali, by osiągnąć swe egoistyczne i imperialistyczne cele.

Ponownie przerwała i atmosfera w sali gimnastycznej znów uległa zmianie. Większość jeńców gapiła się na nią z takim osłupieniem i niedowierzaniem, jakby zwątpili we własny słuch czy też zdolność rozumienia ludzkiej mowy. Caslet co prawda nie wytrzeszczał jak oni oczu, ale całkowicie podzielał ich zaskoczenie. Podobnie jak większość obywateli Ludowej Republiki, widział przyznania się do winy „zbrodniarzy wojennych” i ani przez moment w żadne nie wierzył. Generalnie można było podzielić je na trzy typy.

Najczęściej było to mechaniczne powtarzanie wyuczonego, a napisanego przez kogoś innego tekstu, przez przerażonych i jąkających się ludzi o rozbieganym wzroku, albo też mało wyraźne bełkotanie ofiar znajdujących się pod wpływem narkotyków czy też innych środków odurzających. Okazjonalnie zdarzały się bardziej autentyczne wystąpienia nie wyglądające na pierwszy rzut oka na tandetną, nachalną propagandę, ale Warner zbyt długo służył w wojsku, by mieć złudzenia. W każdej grupie, zwłaszcza dużej znajdą się oportuniści bez charakteru czy osobnicy bez moralności, gotowi zrobić wszystko, by przypodobać się nowemu panu. W wojsku ich procent był ani mniejszy, ani większy niż w każdej innej licznej grupie, a więc tacy musieli się też znaleźć wśród jeńców. Bez trudu przekonali sami siebie do kolaboracji, widząc, co ubecy robią z opornymi.

Natomiast nie mógł uwierzyć, że Ransom jest aż tak głupia czy zadufana w sobie, by szukać ochotników wśród tego grona, i to na dodatek przed kamerami. Cokolwiek by wciskała Prolom, powinna wiedzieć, jak doprowadzono do tamtych wypowiedzi, a jeśli sądziła, że pustą, pełną frazesów gadaniną skłoni do zdrady kogoś, kto służył pod Harrington, była głupsza niż ustawa przewiduje. I znacznie głupsza niż oceniał to dotąd Warner Caslet.

Przyglądał się bardziej Ransom niż jeńcom, jako że miejsce, które mu wyznaczono, umożliwiało robienie tego dyskretnie. Im dłużej trwała cisza, tym Ransom silniej zaciskała zęby, a na jej policzkach pojawiały się coraz silniejsze wypieki…

A więc jednak była głupsza niż sądził…

— Powiem otwarcie, bo być może mnie nie zrozumieliście — oznajmiła, nie kryjąc już groźby. — Ludowa Republika gotowa jest okazać łaskę tym z was, którzy rozpoznając, że byli narzędziem zbrodni zorganizowanej i przeprowadzonej przez wasze władze, zechcą uwolnić się i odciąć od nich. Może pranie mózgu, któremu was poddano, ma trwalsze skutki, niż sądziliście, i uważacie, że haniebna jest zdrada i przejście na stronę przeciwnika. Byłaby to prawda, gdybyście rzeczywiście zdradzili kogoś poza swymi imperialistycznymi mocodawcami i przeszli na stronę wroga. Wy jednakże jedynie powrócicie tam, gdzie jest wasze prawdziwe miejsce: w szeregi ludu toczącego słuszną i sprawiedliwą walkę z ciemiężycielami. Przemyślcie dokładnie tę propozycję i dobrze się zastanówcie, nim ją odrzucicie, bo nie zostanie już powtórzona. Obojętne ilu z was chciałoby z niej skorzystać po zapoznaniu się z warunkami panującymi w obozie Charon.

Po czym pochyliła się do przodu, oparła łokcie na stole i przyjrzała się kolejno każdemu z jeńców płonącym lodowatym ogniem wzrokiem. Wyglądała jak mały, ale wściekły drapieżnik, który właśnie uciekł z klatki i teraz wybiera ofiarę. Kilka osób poczuło się nieswojo, co dało się zauważyć po ich zachowaniu, ale nikt się nie odezwał.

W końcu Ransom prychnęła gniewnie i usiadła prosto.

— Doskonale — oznajmiła, nie kryjąc wściekłości. — Wybraliście, ale wątpię, czy będziecie z tego zadowoleni. Zabrać wrogów ludu do klatek!

— Momencik! — rozległ się nagle głos z szeregu i wszystkie głowy odwróciły się jak jedna.

Głos należał do barczystego, zaczynającego siwieć kapitana, którego Caslet nie znał. Wyszedł on przed szereg, ignorując spojrzenia strażników, i stanął. Ransom przekrzywiła głowę, przyglądając mu się przez chwilę, po czymś zapytała:

— Pan jesteś?

— Kapitan Alistair McKeon.

— I chcesz się pan przyłączyć do ludu w jego słusznej walce z imperialistycznymi wyzyskiwaczami? — spytała, nie kryjąc sarkazmu.

McKeon zignorował pytanie.

— Jako najstarszy rangą wśród obecnych oficer Królewskiej Marynarki — oznajmił wypranym z emocji tonem — składam formalny protest przeciwko maltretowaniu fizycznemu i psychicznemu moich podkomendnych. I żądam natychmiastowego widzenia z komodor Harrington!

— Tu nie Królewska Marynarka! — warknęła Ransom. — A protesty i żądania nie wywierają na mnie żadnego wrażenia. Jedyne prawa, jakie wszyscy macie, to te, które zdecydował się dać wam lud, a w tej chwili nie widzę żadnego powodu, by dać wam jakiekolwiek. A co się tyczy Harrington, zobaczycie ją wszyscy w dniu, w którym zawiśnie!

— Zgodnie z konwencją denebską… — zaczął McKeon” ale Ransom zerwała się i warknęła:

— DeSangro!

W następnej sekundzie najbliższy wartownik na znak deSangro walnął McKeona kolbą strzelby w twarz. Alistair padł jak ścięty, plując krwią i wybitymi zębami. Venizelos ruszył ku niemu, ale powstrzymali go Scotty Tremaine i Anson Lethridge. Do McKeona podszedł chirurg — porucznik Walker — ale niewiele mógł mu pomóc. Posłał jedynie wartownikowi, który go uderzył, takie spojrzenie, że tamten aż się cofnął. Walker pomógł McKeonowi wstać i otarł mu krew z brody i policzków. McKeon przy jego pomocy utrzymał pion, choć chwiał się na nogach. Otarł wierzchem dłoni usta, przyjrzał się własnej widocznej na dłoni krwi i wypluł kawałek zęba. Po czym spojrzał na Ransom i powiedział nieco tylko niewyraźnie, gdyż nader starannie wymawiał słowa:

— Mam nadzieję, że nagranie wyszło dobrze. To będzie istotny dowód na twoim procesie po zakończeniu wojny!

Ransom zbladła.

A Caslet przez moment obawiał się, że McKeon przesadził i za moment zginie. Ransom zdołała jednak nad sobą zapanować — odetchnęła głęboko i oświadczyła:

— Jeżeli po tej wojnie będą jakieś procesy to nie mnie będą sądzić, a nikt z was ich nie doczeka. Towarzyszko kapitan deSangro!

Wskazała ruchem głowy wyjście.

Towarzyszka kapitan deSangro wywarczała rozkaz i konwojenci zaczęli wypychać jeńców w stronę drzwi. A Caslet zapadł się w sobie, czując niesmak i nie wiedzieć czemu klęskę. Poszło znacznie lepiej niż się obawiał, pomimo że McKeon ucierpiał, ale było to parodią wszystkiego, w co nauczono go wierzyć i…

— Zara! Chwilka! Mówię, że chwilka, nie?!

Głęboki, dudniący głos rozległ się tak niespodziewanie i z taką siłą, że wszyscy podskoczyli i spojrzeli w kierunku, z którego dobiegał. Należał on do bosmanmata Harknessa, który stał uparcie w miejscu, nawet nie opierając się ubekowi, który próbował go wypchnąć z sali, ale ignorując jego wysiłki. Na twarzy zaś Harknessa widać było taką panikę, jakiej Caslet w życiu nie spodziewał się na niej ujrzeć.

— Zara! — krzyknął Harkness i zaproponował grzecznie ubekowi: — Poszedł won! Poczekajcie! Ja nie jestem żaden tam bohater i nie chcę do żadnego zasranego obozu Charon!

— Bosmanmacie Harkness! — warknął Venizelos. — Co do…

I zamilkł z jękiem, gdy kolba trafiła go w brzuch, składając we dwoje.

Harkness nawet nie odwrócił głowy, wpatrując się z desperacką nadzieją w Ransom.

— Proszę posłuchać, ma’am…towarzyszko czy sekretarko, czy jak tam się mówi… we flocie jestem prawie pięćdziesiąt cholernych lat i nie zgłaszałem się na żadną wojnę, ale to była moja praca, nie? A przynajmniej oni mi tak powiedzieli, a to było jedyne zajęcie, jakie znam i umiem robić. Ale przez te wojnę nic więcej nie zarabiam, a nie mam zamiaru gnić w jakimś pieprzonym więzieniu, bo jakiemuś bogatemu kutasowi zachciało się wojny!

— Harkness, nie! — jęknął Scotty Tremaine, przyglądając się podoficerowi z pełnym przerażenia niedowierzaniem.

Też zarobił za to cios kolbą. Padł na pokład z łomotem i tym razem Harkness odwrócił głowę.

— Przykro mi, sir — oznajmił chrapliwie — ale nie jestem oficerem. Może pan ma ochotę na bohaterską śmierć. Ja jestem prosty człowiek i sam pan wie, ile razy mnie degradowali, nim dostałem te naszywki… Jak pani proponuje przeniesienie, ma’am to ja się na nie piszę!

Ostatnie zdanie powiedział, patrząc na Ransom z mieszaniną wstydu, strachu i zdecydowania.

Загрузка...