ROZDZIAŁ XIII

Admirał Theisman wszedł cicho do centrum dowodzenia systemu Barnett i stanął, obserwując zielony punkt zbliżający się powoli do Enki. Przybysz był spóźniony, i to bardzo — spodziewali się jego przybycia ponad tydzień temu, ale opóźnienia w przybywaniu posiłków nie były ostatnimi czasy niczym nadzwyczajnym. Co w niczym nie zmieniało faktu, że tygodniowy poślizg nie był zbyt często spotykany i każdy kapitan Ludowej Marynarki, którego okręt przybyłby z takim opóźnieniem, powinien oczekiwać kilku minut konkretnej, a niezbyt przyjemnej rozmowy z dowódcą na temat tego, dlaczegóż to towarzysz kapitan tak lekce sobie ważył rozkazy przebazowania. Nikt natomiast nie miał najmniejszego zamiaru pytać o to kapitana tego konkretnego okrętu, i to z paru różnych powodów. Najważniejsze z nich były trzy: nie był on oficerem Ludowej Marynarki, nie on o tym decydował, bo był wyłącznie szoferem Cordelii Ransom, a pytający wykazałby całkowity brak instynktu samozachowawczego.

Warner Caslet odwrócił się, co dowodziło, że zaczynał wyrabiać w sobie odruchy typowe dla oficera sztabowego, a zwłaszcza najważniejszy: wyczucie obecności dowódcy. Widząc, że się nie pomylił, wstał i podszedł do Theismana.

— Warner — powitał go tenże.

— Towarzyszu admirale — odwzajemnił się Caslet.

Nie pytał, co sprowadziło tu Theismana — po prostu odwrócił się ku holoprojekcji i stanął obok dowódcy, obserwując zielony punkt. Wydawał się on ledwie poruszać, co było złudzeniem — holomapa systemu miała dwadzieścia pięć metrów średnicy, okręt zaś poruszał się z prędkością prawie dwunastu tysięcy kilometrów na sekundę.

— Przewidywany czas przybycia? — spytał Theisman starannie obojętnym tonem.

— Około pięćdziesięciu minut, co prawda do planety dotrze za mniej niż czterdzieści, ale trochę potrwa zajęcie wyznaczonej orbity, towarzyszu admirale.

Theisman pokiwał głową bez słowa. Normalnie kontrola lotów w systemie o takim natężeniu ruchu przydzielała orbity parkingowe na najprostszej zasadzie, czyli pierwsza wolna. Co prawda ruch wewnątrzsystemowy znacznie zmalał od czasów przedwojennych, gdy baza stanowiła podstawę wyjściową do podbojów, ale i tak był wystarczający, by kontrolerzy nienawidzili okrętów z ważnymi osobistościami wymagającymi specjalnego traktowania. Oczywiście nikt głośno nawet o tym nie pisnął, choć kontrola lotów musiała nowo przybywającemu oczyścić na jego żądanie z okrętów nie tylko orbitę, lecz sferę o promieniu pięciu tysięcy kilometrów. I utrzymać poza nią wszelki ruch przez cały czas pozostawania Tepesa na orbicie parkingowej.

Co było szczytem idiotyzmu nie zapewniającym żadnej dodatkowej ochrony przed czymkolwiek poza abordażem albo taranowaniem. A na to mógł się zdecydować jedynie wyjątkowo skretyniały samobójca. Pięć tysięcy kilometrów było żadną odległością w przypadku strzału z grasera czy wystrzelenia rakiety, a tylko te dwa sposoby tak naprawdę wchodziły w grę, gdyby ktoś chciał zaatakować i zniszczyć krążownik liniowy. Atak bez zniszczenia, i to natychmiastowego, byłby samobójstwem, tyle że nieco dłuższym.

Theisman niczego podobnego nie planował.

A i tak był nerwowy, wiedząc, kto przylatuje, natomiast nie mając pojęcia po co.

Odwrócił się, słysząc za plecami czyjeś kroki, i skinął na powitanie głową, widząc Dennisa LePica. Komisarz odwzajemnił gest i spojrzał na holoprojekcję. Przez lata wspólnych przydziałów LePic posiadł sporą wiedzę na temat uzbrojenia i wyposażenia Ludowej Marynarki. Co prawda nadal nie miał bladego pojęcia, jak większość działa, i potrzebował objaśnień, by zrozumieć większość dłuższych kodów określających parametry niektórych obiektów, ale ten obraz wraz z opisem był dlań całkowicie jasny.

— Widzę, że towarzyszka Ransom przybyła — odezwał się po chwili.

— A raczej przybędzie w ciągu najbliższych trzech kwadransów — odparł Theisman. — Plus minus naturalnie, bo nie wiadomo, ile zejdzie Tepesowi na zajęcie orbity parkingowej.

— Naturalnie — zgodził się LePic i odwrócił głowę ku Theismanowi.

Po czym uśmiechnął się porozumiewawczo i zupełnie szczerze.

Komentarz Theismana mógł zostać odczytany jako sugestia, że LePic był aż takim ignorantem, że wymagał tłumaczenia prostszych rzeczy. Obaj wiedzieli, że nim nie był. Słowa Theismana były złośliwością pod adresem niekompetencji załogi Tepesa złożonej wyłącznie z funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. I o tym także obaj wiedzieli. Był to najlepszy dowód, że rozumieli się całkiem dobrze i czuli się w swoim towarzystwie znacznie swobodniej, niż teoretycznie powinni. Oraz że Theisman nie bał się swego komisarza tak, jak powinien zgodnie z intencjami towarzysza Oscara Saint-Justa. W niczym zresztą nie zmieniało to faktu, iż większość ludowych komisarzy uznałaby taką wypowiedź za obraźliwą — wszystko jedno z którego powodu.

W tym przypadku dużą pomoc stanowiło to, że LePic rozumiał nie tylko, że prawie wszyscy oficerowie nienawidzili i gardzili szpiegami Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego należącymi do UB, czyli takimi jak on komisarzami, ale także pojmował powody tych uczuć. Gdyby był oficerem Ludowej Marynarki, czułby to samo, gdyby jakiś tępak bez wojskowego przeszkolenia i pojęcia o taktyce został mu narzucony ze względów politycznych i miał prawo anulować każdą jego decyzję. I jeszcze obsmarować go w raporcie jako politycznie niepewnego. Dlatego on sam z zasady nie wtrącał się w zawodowe decyzje podejmowane przez Theismana, chyba że uznał to za absolutnie niezbędne.

Gdy Theisman przekonał się, że ma do czynienia z rozsądnym człowiekiem, także robił co mógł, by ich stosunki pozostały przyjazne. A potem stawały się one coraz bliższe, choć do prawdziwej przyjaźni było jeszcze daleko. I nie wpłynęło na to nawet to, że LePic domyślił się już jakiś czas temu, jak Theisman i Hathaway załatwili go w finale Czwartej Bitwy o Yeltsin. Ponieważ nikt wyżej tego nie zauważył, dzięki temu wszyscy zainteresowani przeżyli, a Theisman walczył potem z uporem i odwagą (o umiejętnościach już nie mówiąc) w obronie Seabring, LePic nigdy nie wrócił do tamtej sprawy.

Naturalnie bardziej uważał na Theismana, ale przełożonym nie miał najmniejszego zamiaru przyznać się, jak wyglądają ich wzajemne relacje. Theismanowi zresztą też nie, bo jakkolwiek by go lubił, nadal uważał, że jego obowiązkiem jest kontrolowanie poczynań admirała i pilnowanie, czy nie przestanie on być godny zaufania. LePic wierzył bowiem zarówno w ważność tego, co robił, jak i w ostateczną słuszność celów, które chciał osiągnąć Komitet Bezpieczeństwa Publicznego. Nie podobało mu się postępowanie i metody Urzędu Bezpieczeństwa, nawet dyktowane koniecznością przetrwania rewolucji, a wiele ekscesów UB w jego opinii było wręcz niewybaczalnych, ale nadal wierzył. Było mu znacznie ciężej zachowywać tę wiarę niż na początku rewolucji, ale nie był jeszcze gotów, by sam sobie odpowiedzieć na pytanie, co by mu pozostało, gdyby przestał wierzyć.

Dlatego też tak go frustrowała niechęć, a raczej lekceważenie albo pogarda przejawiana przez Theismana do polityki. Republika wręcz desperacko potrzebowała takich ludzi jak Theisman. Zarówno z powodu ich umiejętności dowódczych, jak i dla przeciwwagi tak wobec reakcyjnych elementów pragnących powrotu dawnego porządku, jak i rewolucyjnych ekstremistów dających się ponieść zapałowi aż do przesady. Być może ten drugi powód był nawet ważniejszy od pierwszego. LePic miał obowiązek donosić o braku rewolucyjnego ducha u Theismana i robił to, ale zachowywał dla siebie prawdziwą głębię jego niezadowolenia. W sumie nie powinien był tak postępować, ale miał pewność, że lojalność wobec Republiki i własnej przysięgi będzie u Theismana przeważała nad brakiem świadomości politycznej. Dotąd w każdym razie tak było.

Theisman uśmiechnął się równie porozumiewawczo i tylko trochę mniej szczerze, mimo iż był nieświadom myśli LePica. Miał jednak aż zbyt dużo okazji, by docenić, o ileż lepszego komisarza niż przytłaczającej większości kolegów po fachu sprawił mu los. Co prawda nie zaryzykowałby zaufania LePica na tyle, by wziąć udział w czymkolwiek sprzecznym z wyznawanymi zasadami, ale przynajmniej miał pewność, że tamten nie czeka na okazję, by go wykończyć, i nie skorzysta z niej choćby po to, żeby mu podłożyć świnię. Na tyle miał już okazję go sprawdzić i poznać. A widział w akcji indywidua łączące w sobie podejrzliwość paranoika z gorączką rewolucjonisty albo kretynów żądnych władzy. Oba gatunki były równie niebezpieczne i przekonane, że są lepszymi znawcami strategii niż oficer po trzydziestu latach praktyki. Poza tym ich wzajemny stosunek pozwalał na wprowadzenie choć elementu humoru czy też odprężenia, o czym z kolei wiedzieli członkowie jego sztabu i co wszystkim było potrzebne. Przynajmniej tak długo, jak nie zacznie być zbyt pewien siebie, bo jeśli on sam lub któryś z jego sztabowców pokaże LePicowi, że zajmuje się czymś, czym nie powinien, a czego on nie będzie w stanie zignorować, skończą się żarty, a zaczną schody… prowadzące wprost przed pluton egzekucyjny.

— Przyszła jakaś wiadomość od towarzyszki Ransom? — spytał LePic, przerywając ciszę.

— Nie sądzę… — mruknął Theisman i spytał, spoglądając na Casleta: — Tepes nawiązał już kontakt?

— Jedynie rutynowy z kontrolą lotów, towarzyszu admirale.

— Rozumiem… dziękuję, towarzyszu komandorze — LePic skinął mu poważnie głową.

Z początku żywił pewne wątpliwości co do Warnera Casleta, ale w krótkim czasie ten udowodnił swą wartość i LePic jedynie mógł zacząć żałować, że góra nie ma podobnej opinii o młodym oficerze. Pozostało mu jedynie dokładać starań, by go zrehabilitować w raportach. Ale to wymagało czasu i stosownej ostrożności.

LePic odwrócił się ponownie ku holomapie, obserwując zielony koralik przedstawiający krążownik liniowy Tepes. I starannie stłumił westchnienie, oceniając nastrój panujący w pomieszczeniu. Co prawda doświadczeni oficerowie potrafili dobrze ukrywać swe uczucia za kamiennymi minami i formalnym zachowaniem, ale w ciągu ostatnich sześciu lat nabrał pewnej wprawy w czytaniu mowy ciała i innych subtelności jak ton głosu czy raczej jego brak. To, co wyczuł teraz, napełniło go smutkiem, ale był na tyle uczciwy, iż przyznał sam przed sobą, że tego właśnie się spodziewał. Smutne i zarazem uzasadnione było to, że prawie wszyscy obecni czuli strach i obrzydzenie w stosunku do gościa. Ci, którzy nie podzielali obrzydzenia, czuli strach i nienawiść. I to w stosunku do członka Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego.


* * *

Była niższa, niż sądził.

Tak prozaiczna nuta we własnej obserwacji zaskoczyła Theismana, było to bowiem pierwsze wrażenie, gdy Cordelia Ransom weszła do jego gabinetu. Wydało mu się to w jakiś sposób… niewłaściwe, że w takim momencie uderzyło go coś tak trywialnego. Niemniej była to prawda, i ukrywając starannie zaskoczenie, gdy wstał na jej powitanie, uzmysłowił sobie, że jest to wbrew pierwszej ocenie całkiem istotne. Po nagraniach i przekazach na żywo spodziewał się kogoś przynajmniej o dziesięć centymetrów wyższego, a stworzenie takiego wrażenia musiało wymagać starannej pracy kamer i obróbki materiału przed emisją. Nie było to trudne, ale równocześnie nie mógł to być przypadek. Skoro więc poleciła wykonywanie takiego zabiegu, musiało być to dla niej istotne. A to już sporo mówiło o charakterze i psychice…

Oczy miała błękitne, acz nieco ciemniejsze niż on. I znacznie bardziej zimne oraz pozbawione wyrazu niż wyglądały w holowizji, ale tego akurat się spodziewał. Przypominały oczy węża. Niewielką satysfakcję sprawiło mu, że słusznie odgadł motywy, dla których Ransom sięgnęła po władzę.

W ślad za nią weszło dwóch masywnych ochroniarzy ubranych po cywilnemu i przywodzących na myśl ziemskie goryle. Theisman gotów był się założyć o każdą kwotę, że zostali wybrani z uwagi na masę mięśni, nie sprawność mózgu, co potwierdzały twarze nawet nie tęskniące za inteligencją, gdyż było to dla nich obce słowo. Obaj zachowywali się niczym doskonale wytresowane i celowo pozbawione wyobraźni neorotwailery. Rozejrzeli się, jeden stanął przy drzwiach, drugi przeszedł przez gabinet do drzwi prowadzących do łazienki, otworzył je, obrzucił aseptycznie wręcz czyste pomieszczenie szybkim spojrzeniem, zamknął drzwi i wrócił do towarzysza. Obaj zamarli, flankując drzwi. Przez całą operację nie zamienili słowa, za to widać było, że są gotowi użyć broni na każdy znak. Rozpięte marynarki miały pod lewymi pachami specyficzne wybrzuszenia jednoznacznie wskazujące, gdzie noszą broń.

Theisman doszedł do wniosku, że porównanie z gorylami jest obraźliwe.

Dla goryli.

— Witam w systemie Barnett — powiedział, wstając, gdy ochroniarze znieruchomieli. — Mam nadzieję, że wizyta będzie udana.

— Dziękuję, towarzyszu admirale — odparła, podając mu dłoń.

Okazała się dziwnie ciepła i delikatna — Theisman podświadomie oczekiwał zimnej i przypominającej szpon kończyny, ale zdołał nie okazać zaskoczenia. Uśmiechnęła się do niego, co było błędem, jeśli próbowała go oczarować — była atrakcyjną kobietą, ale widok pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu oczu i białych, doskonałych zębów odsłoniętych przy tej okazji przywiódł mu na myśl thalasiańskiego megarekina.

— Proszę się do mnie zwracać „towarzyszko sekretarz” — poleciła. — Tak będzie najprościej i najlepiej, gdyż przybyłam jako sekretarz informacji, a nie w oficjalnej misji dochodzeniowej. Ach, i zrezygnowaliśmy oficjalnie z używania niegramatycznej formy „wy” w odniesieniu do pojedynczych osób. „Pan” lub „ty” sprawdza się jednak znacznie lepiej.

— Jak pani sobie życzy, towarzyszko sekretarz — odparł posłusznie, ani przez moment nie wierząc, że nie sprowadziło jej tu prywatne śledztwo.

W jej oczach błysnęło coś na kształt rozbawienia i natychmiast zgasło. Puściła jego dłoń i powiedziała:

— Życzę sobie i dziękuję.

Po czym rozejrzała się niespiesznie po gabinecie. Uniosła brwi, widząc jego wypłowiałą świetność, ale nie skomentowała, tylko dostojnie usiadła we wskazanym fotelu. Po czym oparła się wygodnie i założyła nogę na nogę. Theisman usiadł na drugim, na wszelki wypadek woląc nie siadać za biurkiem, by nie robić wrażenia, że próbuje podkreślić własny autorytet.

— Coś do picia, towarzyszko sekretarz? — spytał. — Mam nadzieję, że zje pani kolację ze mną, towarzyszem komisarzem i wybranymi oficerami z mego sztabu, ale jeśli ma pani ochotę na coś przed kolacją…

— Dziękuję, ale nie, towarzyszu admirale. Doceniam troskliwość, natomiast nie mam na nic ochoty. Poza rozmową z panem.

— Jak pani sobie życzy — powtórzył, także siadając wygodniej, ale zachowując postawę uprzejmego skupienia.

Znów coś na kształt rozbawienia błysnęło w jej oczach. Być może dawno nie widziała tej odmiany psychicznego judo. Theisman nie próbował zgadywać — wiedział, że jest to jego najskuteczniejsza forma obrony, i nie zamierzał się podkładać. Zachowując uprzejme milczenie i oddając rozmówcy inicjatywę, przynajmniej nie ryzykował palnięcia czegoś. A w rozmowie z kimś takim najdrobniejsze faux pas mogło mieć najgroźniejsze konsekwencje. Wyglądało na to, że jego ostrożność sprawia jej przyjemność, pozwoliła bowiem, by cisza przeciągnęła się jeszcze o dobre kilkanaście sekund, nim ponownie zabrała głos.

— Podejrzewam, że zastanawia się pan, po co właściwie tu przybyłam, towarzyszu admirale.

Theisman wzruszył nieznacznie ramionami.

— Zakładam, że powie mi to pani, jeżeli mam się okazać pomocny w realizacji pani planów, towarzyszko sekretarz.

— W rzeczy samej zrobię to — przyznała, a potem przekrzywiła głowę i spytała: — Niech mi pan powie: zaskoczyłam pana, chcąc rozmawiać bez świadków?

W pierwszym odruchu chciał zauważyć, że mają dwóch świadków, ale zrezygnował — najwyraźniej dla niej obaj ochroniarze byli ruchomym elementem wyposażenia, a nie istotami ludzkimi. W drugim odruchu chciał zagrać durnia, ale z tego też zrezygnował — głupcy bez politycznych pleców nie zostawali admirałami nawet w Ludowej Republice, a on pleców nie miał, o czym oboje wiedzieli. W takiej sytuacji granie głupka było po prostu niebezpieczne.

— Prawdę mówiąc, byłem zaskoczony — przyznał. — Jestem jedynie dowódcą obrony systemu i sądziłem, że na osobności i wpierw będzie pani chciała porozmawiać z towarzyszem komisarzem LePicem.

— Porozmawiam — zapewniła go. — Ale jako członek Komitetu, a z panem chciałam porozmawiać jako szef propagandy. Bo to jest główny powód mojego tu przybycia i potrzebuję nie tylko pańskiej pomocy, ale także i porady, towarzyszu admirale.

— Mojej porady? — zdziwił się szczerze.

Musiała usłyszeć tę szczerość, bo oczy jej gwałtownie rozbłysły.

— Właśnie porady. Jestem pewna, że zdaje pan sobie sprawę, że od początku wojny prawie wyłącznie bronimy się. Nie jest to naturalnie wina naszej bohaterskiej Ludowej Marynarki — dodała, ponownie błyskając zębami w uśmiechu.

I zrobiła przerwę.

Ponieważ Theisman nie zareagował w żaden sposób, po paru sekundach kontynuowała:

— Skorumpowane, imperialistyczne zapędy i niekompetencja ciemięzców Legislatorów spowodowały zdradę ludu i Republiki tak na froncie domowym, jak i wojskowym. Jeśli chodzi o kwestie domowe, to systematycznie rabowali oni kraj, powiększając nędzę ludu przez chciwość i żądzę luksusu, jak i po to, by mieć za co rozwijać machinę terroru niezbędnego do tłumienia zdrowych, rewolucyjnych ruchów opierających się bezwzględnemu wyzyskowi ludu. Wojskowo ich przestępcza zbytnia pewność siebie doprowadziła do szeregu klęsk w walkach nadgranicznych, w których zmarnowali naszą początkową przewagę liczebną i pozwolili zepchnąć nasze bohatersko walczące siły z zaplanowanych pozycji, i to do tego w nieładzie. Zgodzi się pan z tą analizą, towarzyszu admirale?

Theisman potrzebował dużej mobilizacji woli i dłuższej chwili, by być w stanie wyartykułować coś, co zabrzmiałoby logicznie. Wolał zacząć od bezpieczniejszego i zyskać na czasie, by ochłonąć.

— Naprawdę trudno wypowiadać mi się w jakichkolwiek kwestiach natury wewnętrznej, towarzyszko sekretarz. Jak może pani wie, wychowywałem się w domu dziecka, a prosto ze szkoły poszedłem do floty, więc nigdy tak naprawdę ani nie pracowałem, ani nie żyłem po cywilnemu. Nie mam także rodziny i w pewnym sensie można powiedzieć, że zawsze byłem na służbie. Dlatego nie potrafię ocenić warunków życia przeciętnego cywila czy to przedtem, czy obecnie. Na dodatek na Haven byłem w ciągu ostatnich piętnastu standardowych lat ledwie parę razy, i to w sprawach służbowych, więc krótko. Przykro mi, ale nie mam pojęcia, jak zmieniły się warunki życia po zamachu.

— Rozumiem… — Ransom splotła dłonie i uniosła brwi. Najwyraźniej zdecydowała, że ostrożność wypowiedzi rozmówcy ją bawi, natomiast nie oznaczało to bynajmniej, że pozwoli mu się ogólnikami wyłgać od odpowiedzi.

— Sądzę, że nie zdawałam sobie tak do końca sprawy, jak hm… odseparowany jest od spraw codziennego bytu oficer Ludowej Marynarki — powiedziała powoli. — Może zresztą tak jest lepiej… z drugiej strony powinno to dać panu możliwość wyrobienia sobie lepszego obrazu sytuacji w odniesieniu do militarnych kwestii, prawda towarzyszu admirale?

— Mam przynajmniej taką nadzieję — zgodził się Theisman.

Naturalnie nie dodał, że nadzieja dotyczy umiejętności wypowiedzi, a nie analizy merytorycznej steku bzdur podanego w formie rewolucyjnego bełkotu uchodzącego za normalny oficjalny język, który przed chwilą usłyszał.

— Doskonale! W takim razie proszę mi powiedzieć, w jaki sposób według pana znaleźliśmy się w takim bagnie — zaproponowała, jakby była szczerze zaciekawiona.

I zabrzmiało to tak przekonująco, że omal nie odpowiedział szczerze. W ostatnim momencie powstrzymały go jej gadzie oczy, działając jak lodowaty prysznic. Była niebezpieczniejsza, niż sądził — wiedział przecież, co odpowiedź choćby zbliżona do prawdy oznacza, a mimo to prawie go do niej nakłoniła, i to nawet nie za bardzo się starając.

Przynajmniej tak to wyglądało.

— Cóż, towarzyszko sekretarz: nie jestem tak uzdolnionym mówcą jak pani, więc może to zabrzmieć nieco obcesowo albo prymitywnie… — powiedział po sekundowym wahaniu. — Otóż bagno, w którym obecnie tkwimy, jest tak głębokie i rozległe, że nadzwyczaj trudno jest podać przyczynę czy nawet najważniejszą grupę przyczyn tego stanu rzeczy. Z całą pewnością przedwojenne dowództwo źle zaplanowało i przeprowadziło otwierające ją operacje, a postawiło nas w niekorzystnej sytuacji strategicznej. Jak pani zauważyła, doprowadziło to do poważnych strat i dezorganizacji, gdyż zostaliśmy zmuszeni do obrony w miejscach do tego absolutnie nie przygotowanych. Dodać do tego należy przewagę techniczną wroga, i to bardzo znaczną. Nie została ona nawet w przybliżeniu właściwie oceniona przed rozpoczęciem działań, a nawet na początkowym ich etapie, co także było powodem poważnych strat. Za to również winę ponoszą poprzedni rząd i dowództwo. Wywiad też się nie spisał, gdyż nie potrafił zebrać prawdziwych informacji ani o rozlokowaniu sił Królewskiej Marynarki, ani o przygotowywanym zamachu. Nie mówiąc już o zapobieżeniu mu. Nie wiem, czy właściwie to uzasadniłem, ale chodzi mi o to, że nasze obecne problemy są wynikiem wszystkiego, co je poprzedzało, a seria porażek na samym początku walk i zamieszanie wywołane udanym zamachem na prezydenta i rząd doprowadziły do dezorganizacji i chaosu, które wykorzystał przeciwnik, kontynuując natarcie i dodatkowo komplikując naszą sytuację. Dlatego też zgadzam się, że niekompetencja i głupota poprzednich władz cywilnych i wojskowych są podstawowymi powodami naszej obecnej sytuacji militarnej.

— Rozumiem — powtórzyła.

A Theisman skrzywił się w duchu — ostatnie stwierdzenie było za bardzo zbliżone do prawdy. Owszem, dowództwo, planując i rozpoczynając wojnę, popełniło serię błędów, przez co utracono inicjatywę i masę okrętów, ale największe straty tak w sprzęcie, jak i w terytorium zostały poniesione już po zmasakrowaniu admirałów. To właśnie czystka spowodowała prawdziwe zamieszanie i strach, które pozwoliły przeciwnikowi zwyciężać jak i gdzie chciał i zadawać im przy tym olbrzymie straty. No, a to już na pewno nie było winą Legislatorów, gdyż przeważająca większość z nich już nie żyła. Tego naturalnie nie powiedział, ale też nie obarczył całą winą i stosownie entuzjastycznie poprzednich władz. A to nie było politycznie poprawne podejście.

Ostateczna ocena jego wypowiedzi i tak należała do Ransom: jeśli uznają za niewystarczająco prawomyślną…

Nie uznała — siedziała i przyglądała mu się spokojnie, po czym kiwnęła głową i lekko pochyliła się ku niemu.

— Cieszę się, że realistycznie ocenia pan sytuację, towarzyszu admirale — powiedziała. — Jak też jej powody. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że rozumie pan również, co musimy zrobić, by się wygrzebać z tego bagna.

— Jest kilka spraw, które przychodzą mi do głowy z czysto wojskowego punktu widzenia — przyznał ostrożnie Theisman. — Nie wszystkie są wykonalne, zwłaszcza biorąc pod uwagę nasze ciężkie straty. Ale nie mam stosownych kwalifikacji, by wypowiedzieć się w sprawach ekonomicznych czy politycznych, i obawiam się, że gdybym zaczął coś w tych materiach doradzać, zrobiłbym z siebie durnia, towarzyszko sekretarz.

— Dobrze jest spotkać kogoś, kto zna granice własnej wiedzy i doświadczeń — odparła tak uprzejmie, że miły ton prawie zdołał ukryć szpilę stanowiącą sedno wypowiedzi, po czym uśmiechnęła się i dodała: — Sądzę też, towarzyszu admirale, że mogę panu pokazać, w jaki sposób pańskie dowodzenie tutaj bezpośrednio wpływa na problemy społeczne czy gospodarcze. No i naturalnie na dalszy przebieg działań.

— Zamieniam się w słuch. No i naturalnie jestem gotów zrobić wszystko, co tylko będę mógł, by służyć Republice, towarzyszko sekretarz.

— Jestem tego pewna, towarzyszu admirale. Jestem tego pewna.

Tym razem nie uśmiechała się. Poprawiła nienaganną fryzurę, co musiało stanowić odruch, pomilczała chwilę, a potem przemówiła tonem tak poważnym i pełnym zapału, że kolejny raz udało jej się zaskoczyć Theismana.

— W sumie wszystko sprowadza się do morale. Oczywiście nie próbuję twierdzić, że samo morale jest w stanie zrównoważyć drastyczną różnicę techniczną. Cała odwaga i determinacja wszechświata nie da tłumowi uzbrojonemu w kije i kamienie zwycięstwa nad wyszkoloną piechotą w zasilanych zbrojach. Gdybym próbowała coś takiego głosić, to i tak by mi pan nie uwierzył, prawda?

— Najprawdopodobniej nie — zgodził się Theisman.

— I bardzo słusznie by pan postąpił, towarzyszu admirale. Natomiast jeśli chce pan uzbroić ludzi w coś lepszego niż kije i kamienie, musi pan tę broń albo kupić, albo wyprodukować. A jeśli chce pan, by została właściwie użyta, musi pan też wyszkolić i umotywować żołnierzy. I przekonać cywilów, że żołnierze potrafią ją skutecznie zastosować, jeśli chce pan, by cywile zgodzili się poświęcić i produkować tę broń. Natomiast żołnierzom należy wbić do głów, że są w stanie wygrać, bo inaczej nie będą ryzykowali życia. Zgadza się?

— Całkowicie, towarzyszko sekretarz.

— Doskonale. Cieszę się, że jesteśmy zgodni, gdyż należy pan, towarzyszu admirale, do tej niestety nielicznej grupy naszych oficerów flagowych, którzy udowodnili, że potrafią wygrywać bitwy. I właśnie dlatego tu przybyłam, bo niezwykle ważne jest, by do cywilów dotarło to, że mamy admirałów, którzy wygrywają. Prawie równie ważne jest uzmysłowienie zarówno wojsku, jak i ludności, jakie znaczenie ma system Barnett i jak istotne jest jego utrzymanie. Dlatego też moi podwładni przez następne parę tygodni będą tu nagrywali naprawdę dużo materiału. Naturalnie biorę na siebie odpowiedzialność za zachowanie odpowiednich rzeczy w tajemnicy i ocenzurowanie nagrań, w czym pomoże mi towarzysz komisarz LePic, natomiast byłabym wdzięczna, gdyby polecił pan swoim oficerom, by jak najpełniej i w jak najprostszy sposób odpowiadali na pytania. Chodzi o takie odpowiedzi, by zrozumiał je laik.

— Naturalnie wydam stosowne polecenia, towarzyszko sekretarz, ale jeśli materiał ma zostać podany do publicznej wiadomości, to chciałbym także mieć coś do powiedzenia w kwestii ocenzurowania go. Nie ma wątpliwości, że przeciwnik ogląda równie starannie nasze programy jak my jego, i nie chciałbym ułatwiać mu zadania, zdradzając, jakimi siłami dysponujemy czy jak są one rozmieszczone.

— Oczywiście, że uzgodnimy z panem te wszystkie sprawy — zapewniła go Ransom. — Dobry materiał propagandowy nie musi naruszać zasad bezpieczeństwa czy tajemnicy operacyjnej. Chodzi o to, by był profesjonalnie zrobiony, a to wymaga współpracy obu stron: pytających i pytanych. Informacja to także groźna broń, towarzyszu admirale. Tylko trzeba jej umiejętnie używać: tak, by osiągnąć jak największy możliwy efekt. I żeby tego właśnie dopilnować, przybyłam tu osobiście mimo nawału obowiązków wobec Republiki i Komitetu. Uważam bowiem, że moim najważniejszym zadaniem jest odpowiednie kierowanie informacją publiczną. Mam nadzieję, że mogę liczyć na pomoc pana i pańskich ludzi w wypełnieniu tego właśnie zadania, które uważam za najistotniejsze, towarzyszu admirale.

— Oczywiście, towarzyszko sekretarz. Pomogę pani w każdy możliwy sposób i jestem pewien, że tak samo postąpi każdy podległy mi oficer — zapewnił ją.

Nie dodał z oczywistych powodów, że każdy, kto nie ma skłonności samobójczych, tak właśnie by zrobił, a samobójców wśród podkomendnych jakoś nie zauważył.

— Dziękuję, towarzyszu admirale. Doceniam to. — Ransom uśmiechnęła się radośnie. — I zapewniam, że zrobimy najlepszy możliwy użytek ze spędzonego tu czasu.

Загрузка...