ROZDZIAŁ II

Hamish Alexander wszedł do biblioteki Harrington House w sposób, który dla postronnego obserwatora wyglądałby na naturalny. Rozejrzał się dyskretnie i odetchnął z ulgą — pomieszczenie było puste. Poluźnił kołnierz galowego munduru i przemierzył większość dużego pomieszczenia, kierując się ku najbliższemu stołowi ze stanowiskiem komputera. Przez otwarte drzwi dobiegały dźwięki stłumionej muzyki, natomiast nie słychać było już rozmów, toteż jego kroki na drewnianej mozaice ułożonej w herb Harrington odbijały się leciutkim echem.

Po drodze odpiął szpadę nadal pozostającą częścią galowego uniformu Royal Manticoran Navy i położył ją na stole. A potem opadł z ulgą na wygodny fotel i przeciągnął się. Biblioteka stała się jednym z jego ulubionych miejsc i przy okazji uświadomiła mu, że jeśli księgozbiór rzeczywiście odzwierciedla gusty i zainteresowania właściciela, to mieli z Honor więcej wspólnego, niż dotąd podejrzewał. Przede wszystkim jednak pociągało go gustowne i wygodne umeblowanie, a zwłaszcza cisza i spokój panujące tu praktycznie zawsze.

One też zwabiły go teraz. Uśmiechnął się złośliwie, odchylając oparcie fotela. Pochodzenie od młodych lat zmuszało go do udziału w najgłośniejszych przyjęciach, jakie odbywały się w Gwiezdnym Królestwie. Były to zarazem te najbardziej formalne, choć nie zawsze najliczniejsze, toteż miał doświadczenie w życiu towarzyskim. Nie było to jednak równoznaczne z tym, że sprawiało mu to przyjemność. Rodzice dopilnowali, by nauczył się doskonale udawać, że tak jest, i zdarzały się okazje, kiedy nie musiał tego robić. Generalnie jednak wolałby operację bez znieczulenia od co najmniej połowy przyjęć, bali czy rautów, w których zmuszony był uczestniczyć. A dzisiejsze należało do kategorii, które wyzwalały w nim skłonność do ucieczki przy pierwszej możliwej okazji.

Powodem bynajmniej nie była niechęć do gospodarzy, gdyż w sumie lubił, a po części podziwiał mieszkańców Graysona. Podobał mu się ich upór, z którym nie przyjmowali do wiadomości, że jakieś zadanie może przekraczać ich możliwości, ich odwaga, pomysłowość i uczciwość. Doskonale się czuł na naradach czy spotkaniach zawodowych i rzadko napotykał problemy w stosunkach z cywilami, jak długo chodziło o kwestie pragmatyczne. Spotkania towarzyskie, a zwłaszcza oficjalne, były jednakże zupełnie czymś innym. Podstawę stanowiła muzyka, którą na Graysonie uważano za klasyczną, a od której bolała go nie tylko głowa, ale i zęby. Co gorsza, całe społeczeństwo planety znajdowało się w okresie przemian, co powodowało, iż spotkania towarzyskie były znacznie bardziej męczące niż na Manticore, a równocześnie nie istniał zręczny sposób wymigania się od udziału w nich. Przynajmniej jedna trzecia jego obowiązków była bowiem natury dyplomatycznej.

Był starszym bratem najważniejszego ministra w rządzie i miał za sobą trzyletni okres na stanowisku Trzeciego Lorda Przestrzeni w czasie poprzednich rządów księcia Cromarty’ego (czyli w praktyce tego samego rządu). Stanowisko to było w równym stopniu związane z polityką co z kwestiami militarnymi i przy tym doświadczeniu oraz obecnej pozycji musiał stykać się z najwyższymi kręgami graysońskich polityków. Ponieważ tak jak wszędzie także na Graysonie spora część negocjacji odbywała się podczas towarzyskich spotkań, oznaczało to, iż był zmuszony większość teoretycznie wolnych wieczorów poświęcać na udział w takim czy innym przyjęciu. A to było nader męczące przy ciągle zmieniających się normach społecznych. Zwłaszcza dla kogoś wychowanego w społeczeństwie, dla którego dyskryminacja kobiet była równie zamierzchłą historią co leczenie przez upuszczanie krwi. Tego wieczoru na to wszystko nałożyły się jeszcze problemy zawodowe wywołane informacjami otrzymanymi z Admiralicji — i po prostu miał dość.

Byłoby znacznie prościej, gdyby społeczeństwo graysońskie pozostało na tym samym poziomie, na którym znajdowało się w chwili przystąpienia do Sojuszu. Mógłby wówczas spisać je na straty jako bandę zacofanych barbarzyńców — fakt, w pewnych kwestiach godnych podziwu, ale mimo wszystko barbarzyńców — i dopasować się odpowiednio do roli, zupełnie jak aktor w holodramie. Nie musiałby ich rozumieć, a jedynie odpowiednio dobrze udawać, kierując się wyuczonym zestawem zasad.

Hamish Alexander pokiwał smętnie głową, odchylił oparcie jeszcze bardziej i umieścił nogi na blacie stołu obok swej szpady. Niestety los bywał złośliwy i robił co mógł, by skomplikować mu życie. Tak też stało się i w tym przypadku — śmietanka towarzyska Graysona była równie niepewna co do właściwych zasad dobrego wychowania i manier jak każdy nowo przybyły na planetę. Próbowali, musiał im to przyznać i w sumie był pełen podziwu, że tak wiele osiągnęli w tak krótkim czasie. Ale nadal podstawą była wszechobecna niepewność wywołująca zamieszanie. Z jednej strony część wielkich dam sprzeciwiała się zmianom zasad, których nauczyły się jako panienki, i to bardziej nawet niż część męskich konserwatystów, którzy utracili sporo odwiecznych przywilejów. Obie grupy tworzyły naturalny sojusz i zbierały się tuż za gronem gospodarzy i oficjalnych gości, dosłownie promieniując niezadowoleniem i ostentacyjnie trzymając się starych form i zwyczajów. Powodowało to automatycznie starcie z zazwyczaj młodszą wiekowo grupą entuzjastów równouprawnienia podchodzących do niego z wojskowym zgoła zapałem.

Swoistym paradoksem było to, iż co bardziej entuzjastyczni reformatorzy okazali się, przynajmniej w jego opinii, bardziej męczący od zatwardziałych tradycjonalistów. Nie chodziło naturalnie o motywy, ale o metody. Benjamin IX zrewolucjonizował planetę, rozpoczynając od górnych warstw społeczeństwa, zmieniając zasady i przestarzały, ale stabilny porządek społeczny. Dotąd porządek ten zmieniał się niesamowicie wręcz wolno, teraz zmiany następowały błyskawicznie, a poza nielicznymi wyjątkami nikt tak do końca nie wiedział, do czego one w efekcie doprowadzą. Dlatego też sporo reformatorów uważało, że należy puścić sprawy na żywioł, a same się uporządkują. Jak podejrzewał White Haven, większość z nich dorośnie do zmiany swego podejścia, ale chwilowo ich głównym zajęciem podczas przyjęć było jak najagresywniejsze demonstrowanie, że odrzucają stare zasady. Jedynym skutkiem takiego postępowania było to, że wszyscy obecni czuli się nieswojo.

A takie zgrzyty i konfrontacje między zwolennikami starego i nowego stawiały jego oraz innych poddanych Korony dokładnie między wódką a zakąską. Tradycjonaliści uważali ich za źródło wszelkiego zła, które niszczyło to, co znane i dobre, a reformatorzy przyjmowali za pewnik, iż muszą się zgadzać z ich punktem widzenia. Nawet jeśli oczywiste dla wszystkich poza nimi samymi było, że różni reformatorzy nie zgadzają się ze sobą. Sytuacja earla przypominała balansowanie na linie nad polem minowym. Desperacko próbował bardziej niż dotąd nikogo nie urazić, wiedząc, że jest to po prostu niemożliwe. Było to równie wyczerpujące co irytujące i miał tego powyżej uszu.

Uczciwość nakazywała przyznać, że na tym przyjęciu sytuacja wyglądała znacznie lepiej od średniej planetarnej. Prawdopodobnie dlatego, że domenę Harrington zamieszkiwali najbardziej tolerancyjni i otwarci na nowe pomysły ludzie, którzy poprzednio mieszkali w innych domenach. Jedynie tacy bowiem gotowi byli przenieść się wraz z rodzinami w nieznane, czyli pod rządy pierwszej kobiety-patronki w historii planety. Co więcej, większość obecnych na przyjęciu miała okazję widzieć Honor w akcji tak na płaszczyźnie politycznej, jak i społecznej, a część również i militarnej. I niezależnie od tego, czy ona sama zdawała sobie z tego sprawę, jej status powodował, iż była dla nich ostatecznym arbitrem w wielu kwestiach, jak na przykład zwyczaje, zachowanie czy moda. Mieszkańcy jej domeny obserwowali ją uważnie i dostosowywali swoje zachowania do jej reakcji, jeśli uznali słuszność tychże reakcji. Tak się rzecz miała choćby z etykietą. Dlatego też White Haven czuł się tu znacznie swobodniej niż w innych domenach, a tego wieczoru nawet przyjemnie spędził pierwsze kilka godzin balu powitalnego na cześć lady Harrington. Ucieczkę spowodowało skumulowane zmęczenie po innych tego typu imprezach.

No i treść dokumentów, które przywiozła dla niego gospodyni. Jedyną naprawdę miłą wiadomością było to, że Honor otrzymała przydział do ósmej Floty. Informacje i analizy wywiadu były już znacznie mniej przyjemne, a miał świadomość, że musi o nich jak najszybciej powiadomić admirała Matthewsa i resztę dowództwa graysońskiego. Spokój panujący w bibliotece pozwalał na przemyślenie nowin i poustawianie wszystkiego we właściwej kolejności. Pozwalał także na podjęcie decyzji w ostatniej kwestii, czyli rekomendacji dotyczących zmian zalecanych przez Komisję Rozwoju Uzbrojenia. A to właśnie, jak uczciwie przyznawał, najbardziej psuło mu humor.

Już sam pomysł dalekosiężnych i fundamentalnych zmian w uzbrojeniu, a co za tym idzie — w taktyce floty, w samym środku wojny, od której zależało dalsze istnienie Gwiezdnego Królestwa Manticore, był w jego opinii średnio inteligentny i wysoce problematyczny. Od lat toczył zaciętą walkę ze zwolennikami radosnych zmian, upierającymi się stosować nie w pełni sprawdzone systemy uzbrojenia tylko dlatego, że są one nowe i mogą okazać się przełomowe. Zwolenniczką i przywódczynią grupy wyznającej ten pogląd i zwanej jeune ecole była Sonja Hemphill zwana potocznie Upiorną Hemphill. Walka ta zmieniła się z czasem w złośliwe wycieczki osobiste, powodując głębokie rozdźwięki między pewnymi oficerami RMN, czego szczerze żałował, ale na co nie miał wpływu. A nie mógł sobie pozwolić, by wpłynęło to na jego postawę, gdyż cena pomyłek byłaby zbyt wysoka. Zwolennicy Hemphill uważali, że każda nowa broń daje przewagę pomimo niedopracowania czy braku taktyki i należy ją natychmiast wykorzystać. I nic, co zaobserwował ostatnimi czasy, nie wskazywało na to, by nauczyli się czegokolwiek przez te osiem lat zmagań, a to oznaczało…

Rozmyślania przerwał mu odgłos kroków na drewnianej podłodze. Damskich kroków. Pospiesznie zdjął nogi z biurka i wyprostował się wraz z fotelem, obracając go równocześnie tak, by móc spojrzeć ku drzwiom. I zamarł. Był zbyt doświadczonym bywalcem salonów, by okazać coś takiego jak konsternacja, ale przyszło mu to z największym trudem, jako że nigdy wcześniej nie dał się złapać gospodyni (czy gospodarzowi) na ukrywaniu się w trakcie balu czy przyjęcia.

A w bibliotece stała właśnie lady Harrington w biało-zielonej sukni, która była jej cywilnym uniformem na Graysonie. Jak zwykle krok z tyłu stał Andrew LaFollet z kamienną twarzą. Długie włosy Honor spływały na plecy, a na jej piersiach lśniły złoty klucz patronki i złota Gwiazda Graysona. Wyglądała naprawdę imponująco…

White Haven wstał z szacunkiem.

Honor zaś uśmiechnęła się, widząc jego zaskoczenie. Skąd mógł biedak wiedzieć, że wewnętrzny system bezpieczeństwa mógł śledzić każdego, a ona poleciła jednemu z operatorów, by na bieżąco informował ją, gdzie przebywa i co porabia admirał White Haven. Podeszła do niego, wyciągając prawą dłoń, którą ujął i ucałował niczym urodzony na Graysonie. Następnie wyprostował się i spojrzał jej w oczy. Poczuła pełne zaciekawienia zainteresowanie Nimitza, który obejrzał sobie przy tej okazji admirała dokładnie.

— Widzę, że znalazł pan moją ulubioną kryjówkę, milordzie — powiedziała.

— Kryjówkę?

— Oczywiście — spojrzała wymownie na LaFolleta.

Ten wzruszył leciutko ramionami — nadal nie lubił zostawiać jej z kimś samej, ale musiał przyznać, że w tym towarzystwie i pomieszczeniu jest rzeczywiście bezpieczna. Dlatego skinął głową i wyszedł bez słowa, zamykając za sobą drzwi. Honor zaś podeszła do biurka z główną konsolą komputera i umieściła Nimitza na specjalnej grzędzie zainstalowanej nad nim. Treecat bleeknął cicho z rozbawieniem i spróbował złapać jej dłoń. Musiała to być ich stara zabawa, gdyż z łatwością tego uniknęła i trąciła go delikatnie w nos, nim zwróciła się do gościa.

— Nigdy nie lubiłam oficjalnych przyjęć — przyznała. — Prawdopodobnie dlatego, że nadal czuję się na nich zbędnym dodatkiem. Mike Henke i admirał Courvosier nauczyli mnie jednak udawać, że się dobrze bawię, więc nie powinno być tego widać.

I uśmiechnęła się krzywo.

White Haven skinął głową, jakby wcześniej o tym nie wiedział. Raoul Courvosier był jednym z jego najbliższych przyjaciół i przez lata przekazał mu sporo informacji i opinii o swojej ulubionej studentce i podopiecznej. Może więcej niż sam zdawał sobie sprawę.

— Jakkolwiek by nie było — dodała Honor, przysiadając na skraju biurka — zdecydowałam, że skoro jestem teraz patronką, to mogę sobie pozwolić na prywatną kryjówkę, w której mogłabym spędzić przynajmniej część przymusowej zabawy. Dlatego służba ma przykazane utrzymywać przy takich okazjach jak dzisiejsza bibliotekę pustą, żebym miała ją cały czas do dyspozycji.

— Nie wiedziałem, milady — White Haven sięgnął po szpadę gotów do odejścia.

Znieruchomiał, gdyż Honor potrząsnęła zdecydowanie głową.

— Nie przyszłam, by pana stąd wygonić, milordzie — powiedziała szybko. — Prawdę mówiąc, gdy zjawił się pan tutaj, ochrona poinformowała o tym Andrew i dlatego tu przyszłam. Gdyby sam nie znalazł pan drogi, Mac właśnie teraz delikatnie by pana tu prowadził.

— Tak? — spytał uprzejmie, przekrzywiając głowę.

Uśmiechnęła się nieco gorzko, wzruszając równocześnie ramionami.

— Właśnie zakończyłam turę w Komisji Rozwoju Uzbrojenia. Admirał Caparelli doszedł do wniosku, że może pan mieć pewne… zastrzeżenia co do rekomendowanych przez nią rozwiązań. Dlatego też polecił mi wprowadzić pana dokładniej w pomysły komisji. Ponieważ żadne z nas nie jest zbytnim entuzjastą takich imprez towarzyskich i ponieważ wiem, że ma pan zamiar jak najszybciej poinformować o wszystkich nowościach admirała Matthewsa i jego sztab, stwierdziłam, że można dziś w nocy stworzyć okazję do spokojnej rozmowy.

— Rozumiem. — White Haven potarł podbródek, kolejny raz będąc pod wrażeniem jej pewności siebie i dojrzałości, z jaką łączy rozmaite role.

Wiedział, że nie powinien tego robić, ale nie mógł się powstrzymać, by nie porównać jej z tą Honor Harrington, którą poznał lata temu w tymże systemie Yeltsin. Wówczas była oficerem Królewskiej Marynarki skupionym wyłącznie na swych obowiązkach i całkowitą ignorantką w sprawach polityki. Jedyne, co się nie zmieniło, to pogarda, jaką żywiła do polityków — tyle że wówczas do wszystkich, teraz do tych, którzy zasłużyli na nią swym postępowaniem. Teraz nie sposób było jej zarzucić politycznej ignorancji, a ta transformacja nadal go zaskakiwała. Częściowo prawdopodobnie dlatego, że on sam należał do pierwszego pokolenia poddanego procesowi prolongu, a ona do trzeciego. Mimo że sam miał szansę żyć znacznie dłużej, wychował się w społeczeństwie, w którym średnia długość życia wynosiła nieco ponad wiek standardowy, i to zostało w jego podświadomości. Dlatego mając dziewięćdziesiąt dwa lata, traktował wszystkich w wieku Honor jak dzieci, a fakt, że była członkiem trzeciego pokolenia poddanego prolongowi, jedynie pogarszał sprawę, gdyż zachowała bardzo młody wygląd — prolong spowolnił nie tylko proces starzenia się, ale i dojrzewania. On sam miał przynajmniej włosy tu i tam przyprószone siwizną i zmarszczki wokół oczu, a ona wyglądała na dwudziestolatkę.

Musiał sobie przypominać, że od dawna nią nie była — miała pięćdziesiąt dwa lata standardowe i dorosła tak fizycznie, jak i psychicznie. I była też osobą, której życie nie szczędziło ciosów, oraz osobą, która zawsze wykonywała swe obowiązki, jakkolwiek ciężkie by były. Dlatego było oczywiste, iż „dorośnie” także do roli patronki Harrington. Będąc sobą, po prostu nie mogła postąpić inaczej.

Co w niczym nie zmieniało faktu, iż jej osiągnięcia były godne podziwu. White Haven uświadomił sobie natomiast, że najwyższy czas przestać o niej myśleć jako o utalentowanym i nadzwyczajnym młodszym oficerze, a czas zacząć ją traktować jako admirał lady Harrington: nadzwyczajnego, ale równego sobie starszego oficera. To, że chwilowo Marynarki Graysona, a nie RMN, było bez znaczenia, przynajmniej jeśli chodziło o ocenę osoby. Myśli te przemknęły mu przez głowę nieomal zbyt szybko, by je świadomie zarejestrował.

— Rozumiem — powtórzył z uśmiechem i usiadł w tym co poprzednio fotelu.

Honor odwzajemniła uśmiech i przeniosła się na swój fotel, obracając go tak, by siedzieć twarzą ku niemu. Po czym dała mu znak, by zaczął.

— Prawdę mówiąc, równie bardzo jak rekomendacje komisji martwią mnie dane wywiadu — przyznał po chwili White Haven. — Nie powiem, żebym nie orientował się ogólnie w sytuacji, ale przywiezione przez panią analizy są bardziej szczegółowe i bardziej pesymistyczne niż te, z którymi dotąd miałem do czynienia. Zawierają też, jak sądzę, znacznie więcej nowych informacji i przyznam, że zastanawia mnie, czy te informacje są wiarygodne. Miała pani okazję rozmawiać przed odlotem na ten temat z kimś z wywiadu floty?

— Rozmawiałam i to całkiem długo z admirał Givens — przyznała Honor. — Było to ledwie parę tygodni temu. Nie mówiłyśmy o szczegółach czy o stronie operacyjnej, bo sposoby zbierania informacji i ich źródła są tajemnicą wywiadowczą ujawnianą tylko tym, którzy muszą poznać jakiś jej fragment, ale Komisja Rozwoju Uzbrojenia potrzebowała pełnego i jak najświeższego obrazu sytuacji przed napisaniem rekomendacji. Na podstawie tego, czego się dowiedziałam, mogę stwierdzić, że admirał Givens jest przekonana o prawdziwości informacji i wiarygodności źródeł. Biorąc pod uwagę, jak dobrze spisywał się wywiad od chwili rozpoczęcia walk, byłabym skłonna wierzyć jej ocenie…

Honor umilkła, wiedząc doskonale, że rozmówca podziela jej pogląd na to, co działo się wcześniej. Sam wybuch wojny zaskoczył wywiad podobnie jak zamach na prezydenta Harrisa, ale to ostatnie zaskoczyło także służbę bezpieczeństwa Ludowej Republiki i dziennikarzy (o zainteresowanych, czyli o ofiarach nie wspominając), toteż w tej drugiej kwestii nie było się czemu dziwić. Od tego jednak momentu wywiad floty prawidłowo przewidywał zamiary wroga i dobrze oceniał jego możliwości.

Ponieważ White Haven nic nie powiedział, dodała:

— Odniosłam również wrażenie, że sporo informacji pochodzi z nowych źródeł osobowych, jak się to oficjalnie nazywa, czyli od nowych agentów.

Tym razem gość potwierdził ruchem głowy, że się z nią zgadza. Nawet w obecnej dobie rozwoju techniki część pracy wywiadu polegająca na zbieraniu informacji nadal opierała się w większości na siatce agentów i szpiegów. Najlepsze urządzenia nie były bowiem w stanie zwrócić uwagi na coś drobnego a niezwykle istotnego, co mógł usłyszeć lub zobaczyć inteligentny i uważny a znajdujący się we właściwym czasie na właściwym miejscu człowiek. Problemem pozostała naturalnie ocena wiarygodności agentów i przesyłanie zebranych przez nich danych na olbrzymie odległości. Rozwiązaniu tej ostatniej kwestii od upowszechnienia żagli Warshawskiej poświęcały zresztą ciągle czas i pieniądze wszystkie agencje wywiadowcze. — Sądzę też, że dorobiliśmy się przynajmniej jednego źródła informacji w ambasadzie Ludowej Republiki na Ziemi. Choć przyznaję, że admirał Givens nie powiedziała niczego, co mogłoby to sugerować.

Zaskoczony White Haven uniósł brwi, ale w następnej sekundzie zmarszczył z namysłem czoło — wbrew pozorom to miało sens. Jedynym człowiekiem Sidneya Harrisa, który przeżył, był bowiem sekretarz spraw zagranicznych Ron Bergren. Przeżył tylko dlatego, że w chwili zamachu znajdował się w drodze na Ziemię. Miał wytłumaczyć władzom Ligi Solarnej, że tak naprawdę to wcale nie Ludowa Republika rozpoczęła właśnie wojnę z Gwiezdnym Królestwem Manticore, nawet jeśli na pozór tak to wyglądało. Gdy dowiedział się o przewrocie, zadeklarował entuzjastyczną lojalność wobec Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego i wynalazł nieskończoną wręcz liczbę powodów uniemożliwiających jemu, żonie i trójce dzieci powrót na Haven. Biorąc pod uwagę los, który spotkał dziewięćdziesiąt procent Legislatorów i ich rodzin, dowodziło to wysoce rozwiniętego instynktu samozachowawczego. W ten sposób nie skończył ani jako nieboszczyk, ani jako skazaniec na więziennej planecie. Sporo pomogły mu w tym dwie sprawy — rodzinę miał ze sobą, więc Urząd Bezpieczeństwa nie bardzo miał jak zmusić go do powrotu, a Ziemię od Haven dzieliło tysiąc osiemset lat świetlnych.

To drugie było o tyle istotne, że Królestwo Manticore natychmiast po wybuchu walk zamknęło Manticore Junction dla wszystkich statków i okrętów Ludowej Republiki. Rządowi księcia Cromarty’ego udało się także włączyć do Sojuszu Erewhon, co było olbrzymim sukcesem. Choć bowiem Republika Erewhon zajmowała tylko jeden układ planetarny, na jej terenie znajdował się terminal drugiego najbliższego wormhola prowadzący na obszar Ligi Solarnej. Innego w promieniu dwunastu tysięcy lat świetlnych od planety Haven nie było. Erewhon był także z tego powodu znacznie bogatszy, niż można się było spodziewać. Choć w przeszłości stosunki między nim a Królestwem Manticore nie zawsze układały się najlepiej, władze i mieszkańcy doskonale zdawali sobie sprawę, jakie zagrożenie stanowi Ludowa Republika. Jak też z tego, że sami nie mają szans się obronić. A zamknięcie obu wormholi oznaczało, że nawet kurier korzystający rutynowo z górnych warstw pasma theta potrzebował ponad sześciu miesięcy na przebycie drogi z Haven na Ziemię, podczas gdy jednostka kurierska z Manticore docierała na Ziemię w tydzień.

Wynikająca stąd dla dyplomacji Gwiezdnego Królestwa przewaga była oczywista, a prywatne korzyści takiej sytuacji dla Rona Bergrena były równie ważne, choć nie aż tak rzucające się w oczy. Znajdował się bowiem z jednej strony poza bezpośrednim zasięgiem Komitetu, a z drugiej na miejscu, które znał, czyli w strukturach dyplomatycznych Ligi Solarnej. Reprezentował też interesy nowych panów energicznie i z oddaniem — w końcu dalsza rodzina pozostała w Ludowej Republice. Próba zmuszenia go do powrotu mogła więc mieć tylko dwa ewentualne skutki: poprosiłby o azyl polityczny władze Ligi albo zbiegł do ambasady Królestwa Manticore. Porwania nawet Ransom nie brała pod uwagę — istniała zbyt duża szansa, że się nie uda, a mogłoby to wywołać zbyt poważne reperkusje w stosunkach z Ligą Solarną, czułą na tym punkcie.

W konsekwencji Bergren, teoretycznie rzecz biorąc, nadal był sekretarzem spraw zagranicznych Ludowej Republiki Haven, praktycznie zaś został zdegradowany do roli ambasadora tejże w Lidze Solarnej. Jednakże nawet jeżeli on sam był lojalny wobec nowych władz, to większość pracowników ambasady stanowili jego ludzie — ci, których przywiózł w innych rolach i obsadził w zmienionej sytuacji jako niezbędnych w ambasadzie. A prawie wszyscy oni wywodzili się z rodów legislatorskich i szansa na to, że któryś z nich albo i kilku zostało agentami wywiadu Manticore, była olbrzymia. Mogła nimi powodować chęć zemsty, lojalność wobec starego porządku, trudności finansowe lub też dowolna kombinacja powyższych czynników. Jeżeli wziąć pod uwagę różnicę w długości trwania podróży, informacje od niego, zwłaszcza te dotyczące zmian w relacjach Republika-Liga, docierały do Gwiezdnego Królestwa pół roku wcześniej niż do Komitetu. Pozwalało to na znacznie szybsze i skuteczniejsze działania dyplomatom Korony, a z kolei dla samego agenta ta różnica czasu stanowiła doskonałą ochronę, właściwie uniemożliwiając jego wykrycie. O ile ktokolwiek w Urzędzie Bezpieczeństwa podejrzewał tak naprawdę jego istnienie.

— W każdym razie — odezwała się Honor, gdy uznała, że earl miał już dość czasu, by rozważyć to, co właśnie usłyszał — treść uzyskiwanych informacji wyraźnie wskazuje na co najmniej jedno źródło stale przebywające na Ziemi. Proszę spojrzeć na dane dotyczące wysiłków włożonych i wkładanych w próby obejścia embarga.

— Spojrzałem — przyznał White Haven kwaśno.

Honor pokiwała głową, rozumiejąc go doskonale. Embargo na techniczne rozwiązania nałożone przez Ligę na obie strony konfliktu było korzystne dla Gwiezdnego Królestwa Manticore posiadającego nie tylko lepiej rozwiniętą bazę naukowo-techniczną, ale także lepszych naukowców i kadry dzięki systemowi edukacji górującemu nad istniejącym w Ludowej Republice. To właśnie przewaga techniczna Królewskiej Marynarki była jednym z głównych czynników pozwalających jej dotąd wygrywać i zadawać tak olbrzymie straty przeciwnikowi. No i zdobyć taką przestrzeń należącą przedtem do niego.

Druga strona medalu nie wyglądała jednak tak sympatycznie — od samego początku embargo nie podobało się części planet członkowskich Ligi. Niektórym dla zasady, innym z powodu sposobu, w jaki rząd księcia Cromarty’ego doprowadził do jego ogłoszenia. Głównym problemem postępowania z Ligą Solarną było bowiem to, że choć stanowiła największą i najpotężniejszą strukturę państwową w znanej części galaktyki, była w sumie luźną zbieraniną planet, w której Ziemia była jedynie pierwszą z równych statusem planet. Każda z nich miała miejsce i głos w Radzie i każda miała też prawo weta. Zgodnie z tradycją to ostatnie prawo było rzadko wykorzystywane, i do tego głównie w sprawach polityki wewnętrznej, ale nie musiało tak być. Powód owego stanu rzeczy był dwojaki — po pierwsze, ministrowie zdawali sobie sprawę z możliwości zawetowania ich pomysłów, toteż proponowali posunięcia, co do których wiadomo było, że uzyskają powszechne poparcie. Po drugie, każda planeta, której przedstawiciel zacząłby zbyt swobodnie nadużywać prawa weta, szybko odkryłaby, że inni członkowie Ligi mają do dyspozycji rozmaite, z zasady niemiłe, a skuteczne środki odwetu.

Dlatego też polityka wewnętrzna Ligi była spójna i stosunkowo łatwa do przewidzenia. O spójności zagranicznej trudno było jednakże mówić, gdyż w tych kwestiach uzyskanie zgodnego stanowiska większości członków bywało problematyczne, głównie z uwagi na wielkość i potęgę Ligi. Nawet siły zbrojne Ludowej Republiki u szczytu potęgi, czyli tuż przed wybuchem wojny, stanowiły około jednej czwartej wojsk i marynarki Ligi, natomiast jej zaplecze przemysłowe najprawdopodobniej dorównywało możliwościom produkcyjnym całej reszty zasiedlonej przez ludzi galaktyki. W efekcie niezwykle trudno było przekonać którąś z planet członkowskich, że ktoś lub coś stanowi dla niej realne zagrożenie. A ta pewność siebie stanowiła katastrofalny czynnik, gdy dochodziło do tworzenia harmonijnej polityki zagranicznej. Decyzje dotyczące polityki wewnętrznej miały bowiem szybkie, bezpośrednie i przewidywalne konsekwencje dla poziomu życia obywateli, natomiast brak racjonalnej polityki zagranicznej takich konsekwencji nie miał. Dlatego większość planet członkowskich uważało, że może albo ignorować cały problem, albo też dążyć do jakiegoś ideału „właściwej” polityki, czy był on osiągalny czy nie. Stąd też delegaci częściej skłonni byli używać grupowo prawa weta, by nie dopuścić do „niebezpiecznego, zagranicznego awanturnictwa”.

Dlatego właśnie rząd księcia Cromarty’ego zmuszony był w końcu kwestię embarga postawić w kategoriach czysto ekonomicznych i przestać bawić się w subtelności. Okazało się bowiem, że nic poza groźbą ze skutkiem natychmiastowym nie było w stanie zwrócić uwagi Rady na problem. Dokonała tego dopiero groźba zamknięcia Manticore Junction dla wszystkich zarejestrowanych na obszarze Ligi jednostek oraz nałożenie karnych ceł i podatków na wszystkie ładunki należące do firm założonych na terenie Ligi, a przewożonych przez jednostki należące do innych nacji. Rząd Gwiezdnego Królestwa dobrze zdawał sobie sprawę, że taka metoda wzbudzi niechęć, ale równocześnie był przekonany, że żaden inny sposób nie przyniesie efektów.

Embargo zostało nałożone… i wywołało większą niechęć u większej części członków Ligi, niż sądzono. Nie tylko wielu przywódców uznało takie postawienie sprawy za osobisty afront (o dyplomatycznym nawet nie wspominając). Rząd księcia Cromarty’ego nie docenił również, jakie kwoty Ludowa Republika zaoferuje za nowe technologie i rozwiązania techniczne z zakresu uzbrojenia. Gdy tylko początkowe starcia udowodniły poziom przewagi technicznej Royal Manticoran Navy, finansowy bankrut, jakim była Ludowa Republika, zebrał wszystkie możliwe środki i zaproponował olbrzymie kwoty każdemu, kto dostarczy to, czego potrzebowała Ludowa Marynarka. Dla firm handlujących bronią, a ulokowanych na obszarze Ligi Solarnej niemożność zrealizowania z powodu embarga tak lukratywnych kontraktów była kamieniem obrazy. Jasne było, że prędzej czy później ktoś zaryzykuje. Z danych wywiadu wynikało, że w końcu to nastąpiło.

Prawie równie oczywistym wnioskiem było to, że złamano je w obie strony, gdyż agent służący w dziale naukowo-badawczym Marynarki Ligi meldował o eksperymentach z systemami łączności krótkiego zasięgu o prędkości szybszej od prędkości światła. Był to jak dotąd największy atut taktyczny Królewskiej Marynarki i starannie pilnowano, by żaden nadajnik nie dostał się w ręce wroga. Eksperymenty, o których donosił agent, nie były udane, ale zmierzały we właściwym kierunku, toteż pewne było, że w końcu przyniosą efekt. A podstawa, na której się opierały, była zbyt podobna do działającego systemu, by mówić o przypadku. Istniały dwie możliwości: albo w szeregach RMN ukrywał się zdrajca, albo Ludowa Marynarka znalazła nie całkiem zniszczony nadajnik i, wiedząc z własnego doświadczenia, jak system działa, zdołała na podstawie zapisów sensorów pokładowych i tego, czym dysponowała, ustalić, jak został zbudowany. To ostatnie było bardziej prawdopodobne z tego względu, że pieniądze przez parę lat standardowych nikogo nie skusiły, a informacja umożliwiająca budowę takiego systemu łączności mogła okazać się ceną, która przekonała władze do nieoficjalnego (ma się rozumieć) przyzwolenia na transakcję.

— Z innych źródeł mamy potwierdzenia przecieków technologicznych — powiedziała ciszej Honor. — Systemy samonaprowadzające rakiet w krótkim czasie uległy poprawie. W chwili rozpoczęcia walk dysponowaliśmy przewagą trzydziestu do czterdziestu procent. Teraz departament uzbrojenia ocenia, że spadła ona do dziesięciu procent. Na szczęście nasze systemy elektroniczne, zwłaszcza zaś środki walki radioelektronicznej, nadal rozwijane są szybciej, dzięki czemu łączna poprawa celności rakiet wroga wynosi tylko dwadzieścia procent. Ale to i tak zbyt wiele. Co gorsza, mamy też nie potwierdzone meldunki o użyciu przez Ludową Marynarkę jej własnej odmiany zasobników holowanych.

— Mamy? — zdziwił się White Haven. — Nic na ten temat nie zauważyłem w materiałach wywiadu.

— Mówiłam, że są nie potwierdzone… głównie dlatego że, jak sądzimy, okręty, które się z ich wykorzystaniem zetknęły, nie zdołały powrócić… z tego właśnie powodu. Komisja Rozwoju Uzbrojenia jest przekonana o prawdziwości tych doniesień, gdyż pasowałoby to do innych usprawnień i modernizacji, o których wiadomo na pewno. Wywiad natomiast przyjął stanowisko, że dopóki nie będziemy mieli konkretniejszych danych, istnienie tych zasobników należy uznać za jedynie hipotetyczne.

— „Hipotetyczne”! — prychnął White Haven pogardliwie. — Dużo nam to pomoże, gdy Ludowa Marynarka wsadzi te swoje „hipotetyczne” zasobniki jakiemuś biednemu kapitanowi prosto w du… to jest… chciałem powiedzieć, gdy któryś z naszych dowódców będzie miał pecha się na nie natknąć. Nie mogę uwierzyć, że Pat Givens tak dalece zlekceważyła podobnie poważne zagrożenie!

— Rozumiem, o co panu chodzi, milordzie. — Honor starannie ukryła uśmiech.

Biorąc pod uwagę to, czego zdążył nie wypowiedzieć, wyglądało na to, że zasady obowiązujące na Graysonie zaczęły mieć zgubny wpływ nawet na starszych rangą oficerów Królewskiej Marynarki… Potem spoważniała i dodała:

— Jeżeli chodzi o admirał Givens, to nie wiem, dlaczego nie ostrzegła o tym oficjalnie. Jedyne wyjaśnienie, do jakiego doszłam, i to całkowicie nie poparte dowodami, jest takie, że z tego, co zaobserwowałam w czasie pracy w komisji, wynika, iż jest ona znacznie gorszym specjalistą od techniki niż strategiem. Wydaje mi się, że wie o tym i dlatego potrzebuje więcej dowodów, by zająć stanowisko w kwestii sprzętu niż w sprawach operacyjnych czy dyplomatycznych.

Nie dodała, że duży wpływ na te przemyślenia miało poznanie emocji pani admirał dzięki więzi z Nimitzem.

— Może pani mieć słuszność… — powiedział wolno White Haven.

Prawdę mówiąc, wiedział, że tak jest. To, że doszła samodzielnie do właściwych wniosków, zajmując relatywnie niskie stanowisko w Royal Manticoran Navy, stanowiło kolejny dowód jej przenikliwości i inteligencji.

— Oprócz tego poprawę w jakości uzbrojenia daje się zauważyć praktycznie wszędzie. — Honor podjęła przerwany temat. — Na szczęście ostatnie analizy wskazują, że pomimo najnowszych modyfikacji uzyskanych od Ligi nadal mamy przewagę, ale znacznie mniejszą niż wcześniej. Być może wystarczy nam ona, jeśli utrzymamy inicjatywę, zwłaszcza biorąc pod uwagę czas potrzebny na przepływ planów czy egzemplarzy sprzętu z terenu Ligi do Ludowej Republiki, ale jest to tylko nadzieja. Odbyto także serię narad z departamentem budowy i projektowania na temat zapakowania większej ilości aparatury radioelektronicznej w istniejące okręty bez konieczności redukowania uzbrojenia, ale wygląda na to, że w tej kwestii dotarliśmy do granicy naszych możliwości. Dlatego w ciągu ostatniego roku standardowego tak ostro forsowany był projekt „Ghost Rider”.

Spojrzała pytająco na rozmówcę, który skinął głową na znak, że wie o czym mowa.

„Ghost Rider” oznaczał nową generację środków wojny radioelektronicznej, a przynajmniej taką miano nadzieję. Jeżeli wszystko się sprawdzi, potrzebna aparatura zmieści się w sondach i bojach, które każdy okręt będzie mógł rozmieścić wokół siebie niczym wielowarstwową kulę. Każda naturalnie będzie głupsza i słabsza od pokładowych urządzeń tego typu, ale każdą też będzie można zaprogramować na działanie w innym trybie, co da nieporównywalnie większą skuteczność niż skuteczność systemów pokładowych mogących pracować tylko w jednym trybie w danym momencie.

— Widziałam zachęcające meldunki na temat dalekodystansowych efektów „Ghost Ridera” — podjęła po chwili Honor. — Niestety obecnie w produkcji są tylko nowe wabiki i ekranowane zasobniki, toteż trochę potrwa, nim nowy sprzęt dotrze do okrętów w pierwszej linii, ale wydaje mi się, że wiceadmirał Adcock ma rację, mówiąc, że bardzo zwiększy to nasze możliwości. Natomiast na dzień dzisiejszy prawda jest taka, że Ludowa Marynarka znacznie zmniejszyła naszą przewagę w sprzęcie.

— I na dodatek przyspieszyła tempo budowy okrętów — mruknął White Haven.

Tym razem Honor przytaknęła.

— Zgadza się. Co prawda liczba nowych okrętów oddawanych do służby w danym miesiącu nawet spada, ale tylko dlatego, że zajęliśmy tak wiele ich stoczni. Te, które pozostały w ich rękach, osiągają coraz lepsze wyniki i budują okręty znacznie szybciej, choć w sumie mogą budować mniej okrętów równocześnie. Częściowo wzrost ten należy przypisać napływowi nowych technologii z Ligi, ale w znacznym stopniu jest to efekt skuteczniejszego zarządzania i większej liczby pracowników. Ich wyniki pogorszyły się poważnie, kiedy zaczęli przyjmować do pracy Dolistów, ale w ostatnim roku to się zmieniło. Myślę, że wywiad ma rację, oceniając, że z jednej strony niewykwalifikowani pracownicy nauczyli się fachu, a z drugiej poparcie społeczne dla wojny pozostaje duże, dzięki czemu mają motywację do pracy. Bez nowych technologii nie zdołaliby tak radykalnie zwiększyć liczby budowanych okrętów, a w ten sposób zbliżą się do naszych standardów tak dalece, jak im się to jeszcze nigdy nie udało.

— A więc admirał Givens sądzi, że Pierre i jego banda nadal cieszą się społecznym poparciem. — White Haven przekrzywił głowę i spytał: — Walki w Nouveau Paris nie skłoniły jej do zmiany zdania?

— Nie i powody są dość logiczne. Raz, że informacje o tym, co rzeczywiście zaszło, są niekompletne i często sprzeczne ale co ważniejsze: zarówno wywiad floty, jak i Special Intelligence Service są zgodne, że próba zamachu w efekcie wzmocniła pozycję Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. Nie odważyłabym się sprzeciwiać wobec takiej jednomyślności — zakończyła z lekkim uśmiechem Honor.

White Haven też się uśmiechnął, słysząc ostatnie zdanie. Wywiad floty i SIS, czyli agencja powołana do koordynacji rozmaitych cywilnych służb wywiadowczych, miały długą tradycję zaciętej rywalizacji i wzajemnej niechęci. Wywiad floty z zasady nie mylił się w kwestiach militarnych, podczas gdy SIS w sprawach dyplomatycznych i ekonomicznych. Natomiast w przypadkach, gdy ich specjalności zazębiały się, dochodziło do długotrwałych i zaciętych sporów. Zgodność obu w jakiejkolwiek kwestii należała do rzeczywiście prawie niespotykanych sytuacji.

Hamish Alexander przypomniał sobie, o czym rozmawiają, i przestał się uśmiechać.

— Cóż, trudno więc nie zgodzić się z taką oceną — przyznał. — Natomiast ciekawi mnie, czy tok myślowy, który owe szacowne instytucje doprowadził do tych samych co mnie wniosków, pokryje się z moim. Zna go pani?

— W ogólnych zarysach. Po pierwsze, walki miały miejsce tylko w Nouveau Paris, nigdzie indziej: ani na planecie Haven, ani w układzie Haven, ani nigdzie na obszarze Ludowej Republiki. Jeśli zresztą chodzi o to ostatnie, to od czasu buntu w systemie Lannes i rewolty w Malgasy nie otrzymaliśmy żadnych informacji o zbrojnym oporze skierowanym przeciwko Komitetowi. Wniosek stąd, że albo rzeczywiście go nie było, albo był tak słaby i na tak małą skalę, że zdołali całkowicie zatrzymać informację o nim. Innymi słowy rzecz sprowadza się do starej zasady: kto kontroluje stolicę, kontroluje całość — przerwała i uniosła pytająco brew, po czym kontynuowała, widząc jego potakujący gest. — Po drugie, organizatorzy zamachu ponieśli klęskę, i to spektakularną. Obojętne czy weźmiemy pod uwagę wersję oficjalną, czy mniej spójne, ale na pewno bliższe prawdy relacje pochodzące z innych źródeł, nie ulega kwestii, że większość ich zwolenników i bojowników została nakryta na ulicach, czyli na otwartej przestrzeni. Z własnego doświadczenia wiem, co potrafią zrobić bomby kasetowe zrzucone na stłoczoną masę ludzi… Na pewno zginęło mnóstwo przypadkowych ciekawskich, rabusiów i osób zupełnie niewinnych, ale przede wszystkim zginęła cała masa Lewelerów. Wątpię, by zostało ich dość do przeprowadzenia jakiejkolwiek akcji, nawet na małą skalę. A w dodatku to, co ich spotkało, spowoduje, że każda następna grupa, która miałaby ochotę na zamach stanu, naprawdę dobrze się zastanowi, nim przystąpi do działania. Po trzecie, wszystko wskazuje na to, że decydującą rolę w powstrzymaniu ataku odegrała Ludowa Marynarka. Wersja oficjalna głosi oczywiście, że były to jednostki interwencyjne Urzędu Bezpieczeństwa, policja, ochrona Komitetu, obstawa Pierre’a i inne podobne formacje wsparte przez Ludową Marynarkę, ale niezależne źródła twierdzą coś innego. Jednostki policji i bezpieki walczyły, i to czasami do ostatka, ale ich działania były nieskoordynowane. Wywiad uważa, że ktoś zniszczył centra dowodzenia albo zablokował sieć łączności, choć tego nie zdołał jak dotąd potwierdzić. W każdym razie to bombardowanie, ostrzał z orbity i desant opancerzonych Marines na rozkaz admirał McQueen zlikwidował większość sił zamachowców i uratował życie członkom Komitetu. Jeżeli połączyć to z faktem, że McQueen nie skorzystała z okazji i nie przejęła władzy po wybiciu Komitetu, wygląda na to, że Pierre cieszy się większym poparciem wojska, niż dotąd zakładaliśmy. Teraz to poparcie na pewno wzrosło w wyniku dokooptowania McQueen w skład Komitetu.

Umilkła, a po chwili odezwał się White Haven:

— Podsumowując, sytuacja wygląda tak: prowincje zostały spacyfikowane, opór w stolicy stłumiony, a wojsko jawnie poparło Komitet. Zgadza się pani z takim obrazem?

— W ogólnych zarysach tak, choć raczej tak bym tego nie ujęła. Powiedziałabym, że pewna część mieszkańców stolicy została spacyfikowana, a biorąc pod uwagę zniszczenia i liczbę ofiar wśród postronnych obserwatorów, podejrzewam, że większość zdecydowała się wesprzeć Komitet jako źródło największej stabilizacji. Właśnie po to, by podobne masakry nie zdarzyły się ponownie. To nie to samo co uznanie, że społeczeństwo zostało zmuszone terrorem do posłuchu, milordzie.

— Hmm…

White Haven odchylił oparcie fotela, wsparł łokcie na poręczach i złączył palce dłoni, wspierając na nich podbródek. Kolejny raz nie znajdował błędu w rozumowaniu Honor, a raczej w analizie wywiadu. A to oznaczało, że ocena Admiralicji dotycząca wpływu stabilizacji wewnętrznej w Ludowej Republice na wzrost tempa budowy okrętów także była słuszna. I to właśnie było najbardziej niepokojące — stocznie Ludowej Republiki prawie o połowę skróciły czas budowy superdreadnoughtów i jeśli nie zostaną zmuszone do spowolnienia tempa przez — dajmy na to — kolejne zamieszki, mogą osiągnąć jeszcze lepsze wyniki.

— Jakkolwiek by na to spojrzeć — powiedział powoli — tracimy przewagę i to nie tylko pod względem liczby budowanych jednostek, ale także ich jakości. A na to nie możemy sobie pozwolić, milady.

— Wiem — odparła cicho.

Hamish Alexander zmarszczył brwi i przyjrzał się jej z uwagą.

— I to właśnie zwiększa moje zaniepokojenie tym, co rekomenduje Komisja Rozwoju Uzbrojenia.

— Zaniepokojenie? — powtórzyła spokojnie.

— Powiedziałbym nawet zmartwienie. Biorąc pod uwagę, że przeciwnik właśnie znacznie zwiększył tak ilość budowanych jednostek, jak i jakość ich uzbrojenia, nie jest to właściwy czas na eksperymenty wymagające zmian w naszym uzbrojeniu, zwłaszcza jeśli mają one zostać spowodowane kolejnym nieprzemyślanym pomysłem! — prychnął pogardliwie.

Co prawda tylko przejrzał dostarczone przez Honor dokumenty, ale wystarczyło to, by upewnił się, że komisja z niezrozumiałych powodów wsparła tym razem kolejny idiotyzm jeune ecole.

— Nie możemy sobie pozwolić na rozdrobnienie możliwości produkcyjnych na zbyt wiele pomysłów, tym bardziej że większość z nich i tak okaże się bezużyteczna — dodał. — Potrzebujemy jak najlogiczniejszego rozplanowania tych możliwości i takiego ich wykorzystania, byśmy mieli do dyspozycji jak najwięcej okrętów uzbrojonych w to, co zostało już sprawdzone i jest skuteczne. Nie stać nas na marnowanie czasu, sił i środków na zwariowane pomysły z typu „przełomowych”. Choćby z historii Ziemi płynie lekcja, że rozsądniej jest koncentrować wysiłki na sprawdzonych typach uzbrojenia niż na wziętych z sufitu wymysłach czy pobożnych życzeniach bandy narwańców. I pomyśleć, że ludzie nadal nie potrafią się uczyć na swoich błędach!

— Komisja nie zaleca realizacji pobożnych życzeń, milordzie — zauważyła chłodniej Honor.

White Haven potrząsnął głową.

— Wiem, że nie jest pani świadoma, że między mną a lady Hemphill i jej radosną grupą entuzjastów technicznych od dawna istnieje zasadnicza różnica poglądów. Nigdy nie twierdziłem, że nie należy rozwijać nowych systemów uzbrojenia; choćby „Ghost Rider” jest przykładem takiej broni powstałej dzięki nowatorskiej koncepcji i nikt nie kwestionuje jego sensowności. Ale należy przy tym zachować zdrowy rozsądek i umiar: nie możemy decydować się na wprowadzanie do użycia każdej nowej broni tylko dlatego, że jest nowa. Musi wpierw zostać sprawdzona i trzeba dla niej znaleźć funkcjonalne zastosowanie. Zanim zostanie wprowadzona do użycia, konieczna jest dokładna analiza jej zalet i wad. Samo istnienie nowego rodzaju uzbrojenia, choćby w teorii wspaniałego, nie świadczy automatycznie o jego skuteczności. Trzeba stworzyć doktrynę właściwego jego użycia i sprawdzić w praktyce działanie, bo inaczej może się ono okazać groźniejsze dla nas niż dla przeciwnika. A okaże się na pewno, jeśli pospiesznie zdecydujemy się na jego produkcję kosztem innych, starszych, ale sprawdzonych w walce systemów uzbrojenia.

Dzięki swej więzi z Nimitzem Honor bez trudu wyczuła jego rozgoryczenie, które ją zaskoczyło. Wiedziała oczywiście, że White Haven jest uznanym przywódcą tak zwanej „szkoły historycznej”, której członkowie uważali, że podstawowe zasady strategii są niezmienne, a nowe rodzaje uzbrojenia oferują jedynie nowe i lepsze sposoby ich zastosowania, nie zaś możliwości tworzenia nowych zasad. Jego starcia ze zwolennikami przeciwnego podejścia określanymi mianem jeune ecole były wręcz legendarne i sama od dawna przyznawała mu rację. Natomiast zaskoczyła ją siła jego rozgoryczenia — obok zmęczenia była to najsilniejsza emocja. Przypominało to zrezygnowanie zmęczonego wojną weterana zdającego sobie sprawę, że i tak nie wygra. Dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że przeżył zbyt wiele starć z Upiorną Hemphill i nie potrafi już zdobyć się na obiektywizm niezbędny do bezstronnej i spokojnej oceny pomysłów zalecanych przez Komisję Rozwoju Uzbrojenia.

Już miała się odezwać, ale zrobił to pierwszy:

— Wiem, że pani przydział do komisji był krótki, więc przeanalizujmy wspólnie jej propozycje — uniósł dłoń i zaczął odliczać na palcach. — Po pierwsze, mamy radykalnie zmodyfikować istniejące klasy okrętów liniowych, by stworzyć zupełnie nową, o nie sprawdzonych parametrach. Po drugie, mamy przyspieszyć produkcję kutrów rakietowych, podczas gdy udowodniliśmy niedawno, że nawet kutry nowej konstrukcji nie są w stanie stawić czoła właściwie wykorzystanym okrętom wojennym większych klas. Nawet w roli czysto obronnej. Po trzecie, mamy przeznaczyć dziesięć procent mocy stoczni zdolnych budować superdreadnaughty i dreadnaughty na budowę tych jak im tam… „nosicieli kutrów rakietowych”. Swoją drogą kretyńsko-oficjalna nazwa. I to w sytuacji, w której tempo budowy tychże dwóch najważniejszych klas okrętów liniowych w Ludowej Republice właśnie rośnie! Na dodatek owi „nosiciele” mają za zadanie transport kutrów przez nadprzestrzeń, tak by mogły być wykorzystywane ofensywnie. No i wreszcie mamy przezbroić wszystkie okręty liniowe w wyrzutnie rakiet nie dość, że zajmujące o dwanaście procent więcej miejsca, to strzelające rakietami, których wielkość wymusi zmniejszenie ilości pocisków w pokładowych magazynach amunicyjnych o osiemnaście procent. To już nawet nie jest przesiadka w pełnym galopie, to jest zeskok z konia bez sprawdzenia, czy ma się drugiego pod bokiem. Takich głupot nie robi się w środku wojny, którą na dodatek chce się wygrać. To bzdura na odległość śmierdząca radosnymi pomysłami Sonji Hemphill. Najłagodniej rzecz ujmując, jest to nieodpowiedzialny pomysł i nie zamierzam go poprzeć. Najostrzejszego określenia, które przychodzi mi do głowy, wolę po prostu nie wypowiadać głośno.

— Myli się pan, milordzie — oznajmiła spokojnie Honor. — Szkoda, że nie przeczytał pan dokładniej dołączonych do rekomendacji dokumentów, zamiast się na niej wyżywać.

Jej niewzruszenie spokojny sopran podkreślił złośliwość wypowiedzi i White Haven natychmiast siadł prosto, nie kryjąc zaskoczenia. Nie był przyzwyczajony, by ktokolwiek przemawiał do niego w ten sposób, co Honor stwierdziła z pewnym zdziwieniem dzięki Nimitzowi. Niemniej nie dodała niczego i nie opuściła wzroku pod piorunującym spojrzeniem admirała White Havena.

Ten natomiast przyglądał się gospodyni, jakby ją pierwszy raz w życiu tak naprawdę zobaczył. Naprawdę niewielu oficerów poniżej wiceadmirała odważyło się otwarcie z nim zetrzeć w kwestiach merytorycznych, a ci, którzy zebrali się na odwagę, raczej nie zdobywali się na złośliwość. Toteż White Haven z dużym trudem zdołał utrzymać żuchwę na właściwym miejscu i nie otworzyć ust. Honor Harrington najwyraźniej nie musiała się na nic zbierać, a sądząc po jej spokojnym i ostrym spojrzeniu, powiedziała to, co myślała, i była przekonana, że postąpiła słusznie. Jakkolwiek trudne byłoby to do przełknięcia, z całego jej zachowania widać było, że jego niekwestionowane doświadczenie, osiągnięcia i wyższość rangi nie zrobiły na niej większego wrażenia — nie zdradzała śladu wahania, skruchy czy obawy o przyszłość.

A na dodatek Nimitz uniósł się nieco i przyglądał mu się z dziwnym błyskiem w jasnozielonych ślepiach…

— Przepraszam?! — warknął ostrzej, niż zamierzał, ale celnie mu dopiekła.

Przez prawie trzydzieści lat standardowych walczył z głupimi pomysłami Upiornej Hemphill i jej maniakalnym upodobaniem do nowych zabawek. Gdyby nie jego upór, cała Królewska Marynarka mogłaby pewnego pięknego dnia znaleźć się w posiadaniu takiego pasztetu zamiast uzbrojenia, który omal nie kosztował Honor życia i okrętu dziesięć lat temu w systemie Basilisk!

— Powiedziałam, że się pan myli — powtórzyła Honor, ignorując złość bijącą wręcz z jego tonu. — Nie lubię Upiornej Hemphill i podzielam pańskie zdanie co do jej głupich pomysłów, ale to, co tym razem rekomenduje Komisja Rozwoju Uzbrojenia, to nie bzdura zrodzona w jej umyśle. Fakt, miała sporo wspólnego z niektórymi koncepcjami, ale bądźmy szczerzy, milordzie: czy w ciągu ostatnich trzydziestu lat pojawił się jakiś pomysł nowego rodzaju uzbrojenia czy naprawdę poważnej modyfikacji już istniejącego, z którym Sonja Hemphill nie miałaby nic wspólnego? Można powiedzieć o niej dużo niemiłych rzeczy, ale trudno jej zarzucić brak wyobraźni czy niewiedzę, zwłaszcza w kwestiach techniki. Nie da się ukryć, że większość z jej projektów okazała się w praktyce nietrafiona, a te, które znalazły wykorzystanie, zawdzięczały to starannemu dopracowaniu przez innych. Ale to nie znaczy, że każdy z założenia jest głupi i należy go odrzucić tylko dlatego, że to ona go wymyśliła czy zaproponowała. Nikt o takiej wiedzy i wyobraźni jak ona nie może się mylić zawsze i oboje wiemy, że nie zawsze się myliła, milordzie!

— Nie odrzucam ich tylko dlatego, że to ona je zaproponowała — zaprotestował ostro White Haven. — Odrzucam je dlatego, że jeśli zostałyby przyjęte, to ten pasztet zdezorganizuje całą zaplanowaną produkcję i zmusi nas do stworzenia zupełnie nowej doktryny taktycznej na kolanie — i to w celu użycia broni, która najprawdopodobniej nie będzie w dziesiątej części tak skuteczna, jak ona to sobie wymyśliła. I to wszystko w samym środku cholernej wojny!

— Zanim nasza dyskusja się rozwinie, milordzie — oznajmiła nagle spokojnie Honor. — Myślę, że powinien pan wiedzieć o jednej sprawie. Otóż to ja napisałam ostateczną rekomendację w imieniu komisji.

White Haven zamarł, tym razem jednak z rozdziawionymi ustami; co prawda zamknął je niemal natychmiast, ale przez naprawdę długą chwilę było to wszystko, na co było go stać. Siedział i gapił się na nią z takim osłupieniem i niedowierzaniem, że nie potrzebowała Nimitza, by mieć pewność co do autentyczności jego emocji. Z trudem stłumiła rozpaczliwy jęk. Zawsze go szanowała zarówno jako człowieka, jak i oficera i zdawała sobie sprawę, że po śmierci admirała Courvosiera zainteresował się osobiście jej karierą. Jego rady i przewodnictwo wielokrotnie okazały się nieocenione, ale tym silniej była teraz rozczarowana jego zachowaniem. Wiedziała, że jest zmęczony — wystarczyło spojrzeć na nowe głębokie zmarszczki wokół lodowato błękitnych oczu czy na włosy, w których od ostatniego spotkania znacznie przybyło siwizny, ale to go nie tłumaczyło. Był inteligentniejszy i stać go było na znacznie więcej niż powierzchowne wnioski. A musiała go przekonać, gdyż tak Royal Manticoran Navy, jak i cały Sojusz potrzebowały jego wsparcia dla właściwych decyzji dotyczących rozwoju nowych rodzajów broni, a nie odwrotu do dogmatycznej opozycji wobec wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Upiorną Hemphill.

Widząc, że otrząsnął się z szoku i chce coś powiedzieć, zrobiła to pierwsza.

— Żeby nie było żadnych wątpliwości, panie admirale: podziwiam pańskie sukcesy tak z okresu przed wojną, jak i od chwili jej wybuchu i jak już powiedziałam, jestem bardziej zwolenniczką szkoły historycznej. Natomiast brutalna prawda jest taka, że ani RMN, ani Królestwo Manticore nie może pozwolić sobie na luksus sporu między starszymi rangą oficerami tylko dlatego, że od wielu lat stoją oni na przeciwnych stanowiskach. Zapewniam, że nie byłam jedynym oficerem, którego poproszono o ocenę nowych systemów proponowanych przez komisję. Wszyscy poproszeni o takie opinie mieli doświadczenia z podobnym uzbrojeniem i wyposażeniem. Druga sprawa: gdyby pan zapoznał się z parametrami taktyczno-technicznymi, a nie tylko skupił się na niezbędnych zmianach w harmonogramie produkcji, zorientowałby się pan, że niezależnie od tego, kto był pomysłodawcą całego, jak pan to ujął, „pasztetu”, wprowadzone zostały do niego wszystkie zmiany proponowane przez opiniujących oficerów mających rzeczywiste doświadczenie bojowe w użyciu podobnych rodzajów uzbrojenia. Na przykład kutry, które pan tak pogardliwie potraktował, są zupełnie nowym typem, zmodyfikowanym nieporównywalnie nawet w stosunku do tych, których używałam w czasie ostatniego zadania. Nowe kompensatory pozwolą im na rozwinięcie większej prędkości od czegokolwiek, co dotąd lata po galaktyce, a dzięki nowatorskiemu zastosowaniu węzłów beta będą dysponowały naprawdę silnymi osłonami burtowymi, o jakich dotąd jednostki mniejsze od niszczycieli nawet nie miały co marzyć. Na dodatek zupełnie zmieniona została koncepcja ich uzbrojenia: będą wyposażone nie w działa laserowe, lecz w grasery strzelające do przodu. Nie będą zdolne do prowadzenia ognia burtowego, gdyż wyrzutnie rakiet także będą skonfigurowane do prowadzenia ognia przed dziób, ale ich zadaniem nie jest wymiana salw burtowych z normalnymi okrętami, lecz skryte podejście do nich i równoczesny atak na wybrany cel. Pod wieloma aspektami jest to powrót do zasad wykorzystania samolotów w czasach ziemskich flot pływających po morzach. Tak przy okazji, ma pan całkowitą rację co do nieszczęśliwej nazwy, dlatego też terminem określającym tej klasy okręty, który zyskuje coraz większe poparcie wśród wtajemniczonych, jest lotniskowiec. Co prawda kutry nie startują z lotniska, tylko z pokładu hangarowego, ale lotniskowce też taki miały, a podobieństw jest więcej; ale to tylko tak na marginesie. W każdym razie lotniskowiec może wystrzelić kutry, pozostając daleko poza zasięgiem rakiet przeciwnika, poczekać, aż wykonają one zadanie, zabrać je na pokład i odlecieć, nie będąc ani przez chwilę zagrożonym przez konwencjonalnie uzbrojonego przeciwnika. Dodatkową zaletą jest to, że niezależnie czy panu lub mnie się to podoba, Hemphill w jednej kwestii dotyczącej kutrów zawsze miała rację: są tak małe i mają tak nieliczne załogi, że nawet tracąc ich tuzin w zamian za zniszczenie jednego ciężkiego krążownika, i tak ponosimy mniejsze straty w ludziach i sprzęcie. Mówiąc brutalnie, taka wymiana jest dla nas opłacalna.

Widząc, że White Haven zaczął jej słuchać z uwagą, zrobiła przerwę na zaczerpnięcie powietrza. Nie na tyle jednak długą, by oddać mu głos.

— Sprawa druga: modernizacja uzbrojenia okrętów liniowych, przeciwko której pan tak ostro protestował. Jest to logiczna ekstrapolacja uzbrojenia, które posiadały moje okręty w czasie ostatniej misji na obszarze Konfederacji Silesiańskiej. Moja eskadra, działając na dodatek w rozproszeniu, zdobyła lub zniszczyła lekki krążownik, dwa ciężkie krążowniki i dwa krążowniki liniowe Ludowej Marynarki, nie licząc całej floty pirackiej, i to przy stracie jednego krążownika pomocniczego. Nie ulega wątpliwości, że pozostawienie pustej przestrzeni biegnącej samym środkiem kadłuba superdreadnoughta to radykalne odstępstwo od dotychczasowych zasad budowy tych okrętów. Nie ma także wątpliwości, że okręty nowego projektu będą miały mniejszą odporność strukturalną na uszkodzenia. Ale to rozwiązanie pozwoli każdemu superdreadnaughtowi na przewożenie ponad pięciuset zasobników i stawianie ich w salwach po sześć co dwanaście sekund! A każdy zasobnik zawiera dziesięć rakiet. Daje to trzysta rakiet na minutę przy możliwości szybkiego wystrzelenia pięciu tysięcy rakiet oprócz uzbrojenia pokładowego. I to wszystko kosztem zmniejszenia uzbrojenia pokładowego o trzydzieści procent. Wprowadzenie do użytku „Ghost Ridera” jeszcze zwiększy te możliwości, ponieważ będzie można skrycie postawić wszystkie zasobniki pod osłoną boi i sond EW i odpalić wszystkie rakiety w jednej salwie. Co ważniejsze: lotniskowce i nowe superdreadnoughty rakietowe będą potrzebowały jedynie jednej czwartej dotychczasowych mocy produkcyjnych naszych stoczni, czyli jedynie o dwadzieścia pięć procent obniżyłby się nasz obecny poziom budowy okrętów liniowych. Co się natomiast tyczy nowych typów rakiet, to gotowa jestem się założyć, że nawet nie przejrzał pan ich danych taktyczno-technicznych, a już pan zdecydował, że są wymysłem Upiornej Hemphill. Dlaczego jestem tego taka pewna? Zaraz wyjaśnię. Przyznaję, że pomysł był jej i jak zwykle był niedopracowany, ale zajęli się tym ludzie z działu badań, gdyż był sensowny. Efekt ich wysiłków i jej pomysłu to rakieta wielostopniowa. Pocisk posiadający trzy niezależne napędy, co daje nam niewyobrażalne dotąd możliwości taktyczne i to na dodatek tak elastyczne i wszechstronne, że sama ledwie mogę w to uwierzyć. Można zaprogramować napędy tak, by włączały się w dowolnym czasie i z dowolną mocą, co daje wręcz niewyczerpaną liczbę kombinacji w zależności od potrzeb. Najprostszy sposób, czyli włączanie silników po kolei i z maksymalną mocą, daje sto osiemdziesiąt sekund lotu z napędem, czyli zasięg ponad czternastu i pół miliona kilometrów, a w tym czasie rakieta ciągle może manewrować! W tej konfiguracji dotrze do celu z prędkością 0.54c, natomiast jeśli zmniejszymy moc napędów tak, by osiągnąć prędkość 46 tysięcy g, uzyskamy zasięg ponad sześćdziesięciu pięciu milionów kilometrów i ostateczną prędkość 0.81 prędkości światła. To jest zasięg ponad trzech i pół minuty świetlnej! A możemy go jeszcze wydłużyć, programując napędy tak, by jeden lub dwa nadały rakiecie przyspieszenie, po osiągnięciu którego i wyczerpaniu się energii silników będzie leciała jako pocisk balistyczny aż do wyznaczonego punktu, w którym rozpocznie właściwy atak, uruchamiając ostatni napęd. W ten sposób w chwili ataku będzie manewrowała z prędkością 92 tysięcy g. Nie wiem jak pan, ale ja poświęciłabym bez cienia namysłu więcej niż osiemnaście procent zabranych na pokład rakiet, by mieć broń o takich możliwościach!

White Haven próbował się odezwać, ale nie dała mu dojść do słowa. A jej oczy nie miały już beznamiętnego, spokojnego wyrazu — błyszczało w nich wyzwanie.

— I ostatnia kwestia, milordzie: przyznaję, że fakt, iż przeciwnik zaczyna nas doganiać zarówno pod względem ilości, jak i jakości budowanych okrętów, jest nader istotny przy rozpatrywaniu kwestii naszego własnego uzbrojenia. Tylko że jest to najsilniejszy możliwy argument za jak najszybszym wprowadzaniem do produkcji i użycia tych właśnie nowych rozwiązań, o których mówimy. Oczywiście nie możemy sobie pozwolić na roztrwonienie sił i środków, próbując wcielić w życie nie sprawdzone pomysły jedynie dlatego, że mogą okazać się przełomowe, a są egzotyczne czy fascynujące. Natomiast te, o których rozmawiamy, w znacznej części zostały sprawdzone w walce, a o jednym należy pamiętać. O tym, że dotychczasowe zwycięstwa zawdzięczamy trzem czynnikom: lepiej wyszkolonym ludziom, lepszej taktyce i lepszej technice wojskowej. Jeśli stracimy któreś z tych atutów, możemy przegrać, jeśli stracimy dwa, przegramy na pewno. I jeszcze jedno, skoro mowa o przykładach z historii ziemskich flot morskich. Naszą sytuację doskonale oddają słowa admirała Saint-Vincenta, które pozwolę sobie lekko zmienić: „Obojętnie co nastąpi, Gwiezdne Królestwo musi prowadzić”. Tyle że nasze przetrwanie znacznie bardziej zależy od przewagi naszej marynarki niż w czasie, gdy on wypowiedział te słowa, zależało przetrwanie Wielkiej Brytanii.

I umilkła.

Było to równie niespodziewane jak jej wcześniejszy wybuch i White Haven jeszcze dobrą chwilę czekał odruchowo na ciąg dalszy. Wreszcie zorientował się, że go nie będzie. Czuł na policzkach czerwone place i wiedział, że to nie efekt złości, lecz wstydu, co było znacznie gorsze. Nie dało się ukryć, że zlekceważył sprawę i popełnił błąd, uprzedzając się do propozycji komisji bez zapoznania ze stroną merytoryczną. Nie przestudiował tego, od czego należało zacząć, czyli parametrów proponowanych unowocześnień, i to tylko z powodu niechęci do pomysłodawczyni. Nie miał żadnych wątpliwości, że postępował słusznie, zwalczając Hemphill, ale dotąd robił to na podstawie merytorycznych zarzutów, którym nie mogły się oprzeć jej wariackie, niedopracowane pomysły. Gdyby nie on, takie upiorki jak lanca grawitacyjna czy torpedy energetyczne znalazłyby się na uzbrojeniu całej Królewskiej Marynarki. O wprowadzeniu w życie pomysłu, na myśl o którym dotąd włos jeżył się mu na głowie, nie wspominając. Chodziło o takie rozmieszczenie broni energetycznej na okrętach liniowych, by mogła strzelać wyłącznie do przodu lub do tyłu. Na to, by odsłonić przeciwnikowi własny niczym nie osłonięty dziób lub rufę, po to by móc go ostrzelać, mógł wpaść tylko ktoś chory lub nieodpowiedzialny.

Natomiast nie zmieniało to faktu, że Honor miała rację — niektóre pomysły Upiornej Hemphill po dopracowaniu i solidnych przeróbkach wykonanych przez specjalistów były wprowadzane w życie, i to z dobrym skutkiem. Wszystko wskazywało na to, że ten też może taki być. Umieszczenie grasera w dziobie kutra rakietowego było zupełnie czymś innym niż umieszczenie go w dziobie superdreadnoughta. Kutry były szybkie, zwinne i czy mu się to podobało czy nie, spisane na straty z założenia. A on nawet nie zadał sobie trudu, by to dokładnie przeczytać. Podobnie rzecz się miała z możliwościami równoczesnego użycia dużej ilości zasobników — efekty poznał, studiując raport Honor o misji antypirackiej w Konfederacji. Tylko nie przyszło mu do głowy, że pomysł ten można zastosować także w przypadku „prawdziwych” okrętów wojennych, a nie tylko krążowników pomocniczych. A najgorszym, bo absolutnie niewytłumaczalnym niedbalstwem było niesprawdzenie ilości napędów nowych rakiet. I to wszystko z powodu instynktownej, zakorzenionej i uzasadnionej niechęci do Hemphill i jej pomysłów. To, że uzasadnionej, nie zmieniało niczego — zachował się tak samo jak jeune ecole, pragnąca zmian tylko dlatego, że nowsze jej zdaniem musi oznaczać lepsze. Zawsze jej to zarzucał, a teraz sam chciał skreślić sensowny w sumie pomysł, bo autorką była Upiorna Hemphill.

A Honor Harrington zdała sobie z tego sprawę.

I udowodniła mu to.

Zamrugał gwałtownie i ocknął się, zaprzestając samooskarżeń. Postąpił źle i należało to naprawić, a nie wymyślać samemu sobie, bo to akurat niczego nie zmieniało. Powinien się opamiętać i nie powtórzyć więcej podobnego błędu. Prawdę mówiąc, wątpił, by kiedykolwiek zapomniał nauczkę, którą właśnie dostał.

Spojrzał na gospodynię, która mu jej udzieliła, i dopiero teraz dostrzegł, że ma lekko zaczerwienione policzki i bojowy błysk w oczach. Nie zdziwiło go to — sporej mobilizacji wymagało przeciwstawienie się najlepszemu dowódcy, jakiego od dwustu lat standardowych miała Royal Manticoran Navy, i udowodnienie mu, że mimo swych sukcesów i doświadczenia tym razem się myli. Przyglądając się jej, zrozumiał także coś jeszcze. Zawsze zdawał sobie sprawę z jej urody i atrakcyjności. Co prawda trójkątna twarz o ostrych rysach, mocnym nosie i wielkich migdałowych oczach nie składała się na całość, którą można by określić jako piękną w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa, natomiast bezwzględnie była to egzotyczna uroda. Do tego Honor miała inteligencję, charakter i siłę woli. Była osobą, której nie można było zapomnieć. Była piękna w ten sposób, w jaki piękne są sokoły czy jastrzębie, których sam wygląd ostrzega o możliwościach. Każdy, kto spojrzał na twarz Honor, wiedział, że z jej właścicielką należy się liczyć i że nie jest to ktoś przeciętny. A niewymuszona gracja, z jaką się poruszała, jeszcze wzmacniała to wrażenie.

I zawsze zdawał sobie z tego sprawę.

Tyle że jej atrakcyjność była po prostu jedną z cech nadzwyczajnego, młodszego rangą oficera, który w jakiś sposób stał się jego protegowanym. I świadomość, że taka kompetencja została umieszczona w tak fascynującym opakowaniu, po prostu nigdy dotąd nie dotarła w pełni do jego umysłu. Najprawdopodobniej dlatego, że zawsze widział w niej wyłącznie oficera Królewskiej Marynarki. Choć może powody były i innej natury — zawsze pociągały go kobiety, które były od niego niższe i drobniejsze… i które nie posiadły umiejętności sztuk walki pozwalających im zrobić z niego bitki i zawiązać na węzeł. No i zbliżone doń wiekowo. A może była też podświadoma wiedza, że lepiej będzie dla nich obojga, jeśli nigdy nie „zobaczy”, jak naprawdę jest atrakcyjna i pociągająca. Przynajmniej dla niego.

Wszystkie te powody stały się nagle nieważne, gdyż w tym momencie dojrzał w niej nie tylko oficera. Ani nawet nie wielką damę i udzielną władczynię. W dziwny sposób jej zachowanie wstrząsnęło nim na tyle, że dokonał zupełnego przewartościowania swojej oceny jej osoby. Było to przewartościowanie zarówno emocjonalne, jak i intelektualne. I zrozumiał, że Honor Harrington jest także zaskakująco fascynującą kobietą… i to taką, na którą, jak się obawiał, nigdy już nie będzie w stanie spojrzeć jedynie jak na protegowanego oficera. Jak sam przyznawał, „obawa” to było najwłaściwsze określenie…

Honor zesztywniała, czując nagłą zmianę emocji rozmówcy płynącą poprzez więź z Nimitzem. To, co dotąd odbierała, zniknęło zdmuchnięte przez nagłe, silne zainteresowanie earla White Havena. Nie tym, co powiedziała, ale nią samą.

Wbiła się głębiej w fotel i prawie równocześnie usłyszała cichy odgłos łap Nimitza lądujących na blacie za jej plecami. A zaraz potem treecat znalazł się na jej ramieniu i moment później na kolanach. Wzięła go w ramiona, jakby w ten sposób chciała spowolnić bieg czasu, i gorączkowo myślała.

To nie powinno i nie mogło się wydarzyć — z trudem powstrzymała się przed potrząśnięciem Nimitzem niczym pluszową zabawką, gdy ten dołożył do reakcji admirała własną aprobatę. Wiedział, jak bardzo kochała Paula, i na swój sposób także darzył go głębokim uczuciem, ale nie widział żadnego powodu, dla którego nie miałaby znaleźć kiedyś innego obiektu miłości. Cichy basowy pomruk słyszalny praktycznie tylko przez nią był zupełnie jednoznacznym potwierdzeniem jego zadowolenia z tego, że earl nagle zdał sobie sprawę z jej atrakcyjności.

Nimitz nie zdawał sobie sprawy z potencjalnych katastrofalnych konsekwencji takiego uczucia. W przeciwieństwie do niej. Admirał White Haven był głównodowodzącym 8, Floty, a ona dostała przydział na dowódcę jednej z wchodzących w jej skład eskadr. Powodowało to, iż oboje znajdowali się w bezpośredniej podległości służbowej i romans między nimi stanowiłby naruszenie artykułu 119, co w przypadku oficerów oznaczało sąd wojenny. Co gorsza, earl White Haven był żonaty, i to z nie byle kim. Lady Emily Alexander była najsłynniejszą i najpopularniejszą aktorką holodram w całym Gwiezdnym Królestwie, zanim wyjątkowo paskudny wypadek nie zrobił z niej inwalidki. Mimo upływu czasu i postępów w medycynie w jej stanie nic się nie zmieniło — mogła poruszać jedynie jedną ręką i głową, a żyła tylko dzięki temu, że na stałe podłączona była do fotela wyposażonego w aparaturę podtrzymującą procesy życiowe. Mimo to była jedną z czołowych pisarek i producentek Królestwa Manticore. I jedną z najlepszych poetek.

Honor zmusiła się do spokoju i logicznego podejścia do sprawy.

Wszystko, co poczuła, to nagły skok emocji, a zachowała się, jakby to było nie wiadomo co — miłość od pierwszego ukąszenia czy coś równie niedorzecznego. Zupełnie jakby nigdy wcześniej nie czuła takich rozbłysków podziwu czy pożądania ze strony mężczyzn, czasami tych, których by o to nie podejrzewała. Takie rzeczy się zdarzają i wcale jej to nie martwiło, jak długo za emocjami nie szły czyny. Najczęściej, prawdę mówiąc, było to nawet przyjemne — nie miała zamiaru zachęcać zainteresowanych, ale traktowała to jako komplement. Od śmierci Paula Tankersleya jej życie uczuciowe praktycznie zanikło, gdyż nie czuła żadnej potrzeby, by je ożywić. Może powodem był długi pobyt na Graysonie, gdzie jej związek z Paulem spowodował sporo nie zawsze miłych reperkusji. Nie chciała przywoływać starych wspomnień… z życia prywatnego, jak i publicznego. Niemniej miło było wiedzieć, że podoba się mężczyznom — zwłaszcza po trzydziestu latach uważania się za brzydkie kaczątko o końskiej urodzie.

To był kolejny przypadek takiego właśnie chwilowego zainteresowania i najlepsze, co mogła zrobić, to udać, że o niczym nie wie. Najgorsze byłoby danie Hamishowi Alexandrowi do zrozumienia, że rozpoznała jego uczucia. Nawet gdyby tylko to podejrzewał, znalazłby się w nader niezręcznej sytuacji. W sumie człowiek nic nie może za to, kto i co mu się podoba, a kto nie… Poza tym jego nadal wielka miłość do żony i ich wzajemne oddanie były wręcz legendarne, a ich małżeństwo stanowiło żywy przykład wielkiej i tragicznej miłości, o której w Królestwie Manticore krążyły już opowieści. Nie była w stanie nawet sobie wyobrazić, że mógłby porzucić lady Emily dla kogokolwiek, choćby najbardziej atrakcyjnego.

Choć z drugiej strony w pewnych kręgach korpusu oficerskiego Royal Manticoran Navy krążyły dyskretne, acz uporczywe plotki o jego związku z admirał Kuzak, więc różne rzeczy były możliwe, jeśli…

Zła na siebie czym prędzej przerwała te prowadzące donikąd rozważania.

I odchrząknęła.

— Przepraszam, milordzie: nie miałam zamiaru wygłaszać wykładu, ale jakoś tak wyszło. Sądzę, że moja reakcja wynika częściowo z niechęci do Upiornej Hemphill i jej pomysłów. Być może to, że w końcu wpadła na coś sensownego, a ja pomogłam to dopracować, wzbudziło we mnie coś w rodzaju kaznodziejskich zapędów, ale mimo wszystko nie jest to wytłumaczenie.

— Hm… — White Haven otrząsnął się, rozbawiony zamrugał i machnął ręką w odpowiedzi na przeprosiny. — Żadne wyjaśnienia nie są potrzebne, milady. Zasłużyłem na każde słowo, które usłyszałem… i na parę ostrzejszych, które sam sobie w duchu powiedziałem. Gdybym przeczytał załączniki, tak jak powinienem, uniknąłbym zasłużonej bury.

Nadal czuła jego zaskoczenie wywołane nowym spojrzeniem na nią, ale nawet najmniejszy jego ślad nie pojawił się ani w jego głosie, ani w wyrazie twarzy, za co była wdzięczna. A potem White Haven spojrzał na chronometr i drgnął zaskoczony — grał tak doskonale, że gdyby nie więź z Nimitzem, dałaby się nabrać.

— Jak ten czas zleciał! — oznajmił, wstając i sięgając po szpadę. — Pora żebym się pokazał, gdyż, jak sądzę, goście zaczynają się zbierać.

Przypiął pochwę do rapci i uśmiechnął się w sposób, który każdemu postronnemu obserwatorowi wydałby się całkowicie naturalny.

— Pani pozwoli odprowadzić się na bal? — spytał, podając jej ramię.

Honor wstała, odpowiadając równie artystycznym uśmiechem, i umieściła Nimitza na ramieniu.

— Z przyjemnością, milordzie — odparła, ujmując go pod ramię graysońskim zwyczajem.

Oboje wymaszerowali z biblioteki niczym para monarsza.

A za nimi jak zwykle naturalnie i profesjonalnie wyszedł LaFollet.

Jego spokojna uwaga i stonowane emocje stanowiły miły, uspokajający kontrast z tym, co Honor nadal jeszcze wyczuwała ze strony White Havena. I tego, co sama czuła. Nie zmieniało to naturalnie w niczym jej zachowania, gdy szła wraz z nim długim korytarzem, gawędząc o różnościach, zupełnie jakby nic się nie stało.

Bo w sumie nic się nie stało.

Powtarzała to sobie tak wytrwale, że gdy dotarli do sali balowej, sama w to uwierzyła.

Prawie.

Загрузка...