ROZDZIAŁ XXVIII

— Doceniam to, co pan zrobił, komandorze, ale skoro nie powinniśmy o tym wiedzieć, pana także nie powinno być — powiedział Alistair McKeon.

Wyszło mu to nieco świszcząco-gwiżdżąco, gdyż jedynym skutkiem upomnienia się o Honor były cztery wybite i dwa złamane zęby. Niemniej jednak wypowiedział się zrozumiale, a o szczerości najlepiej świadczył ton.

Warner Caslet wzruszył ramionami z rezygnacją.

— W dużo gorszej sytuacji już nie mogę się znaleźć — wyjaśnił. — To nie wasza wina ani lady Harrington. Tak się po prostu złożyło, ale jest to niezaprzeczalny fakt. A skoro już jestem w tarapatach, to przynajmniej mogę choć część czasu spędzać, robiąc coś, co uważam za właściwe.

Przez długą chwilę McKeon nie odpowiadał, tylko spoglądał mu w oczy. Dopiero potem skinął głową bez słowa. Obaj wiedzieli, że Caslet tak naprawdę mógł zrobić bardzo niewiele i właśnie dlatego jego pomoc była tym cenniejsza. Bezcenny był na przykład materiał na łubki i opatrunki dla Nimitza czy niewielkie ilości środków przeciwbólowych, z których korzystali tak Nimitz, jak i McKeon cierpiący na chroniczny ból złamanych zębów. Świadomość, że zostały zdobyte kosztem dużego ryzyka przez kogoś, kogo honor wymagał podobnego postępowania, uczyniła więcej dla morale jeńców, niż Caslet mógł podejrzewać. A wiedząc, jaką cenę prawdopodobnie za to zapłaci, przyjmowali jego wysiłki z tym większym szacunkiem.

— Dziękuję — powiedział McKeon i wyciągnął prawą dłoń. — Lady Honor powiedziała mi, że jest pan kimś wyjątkowym, komandorze, i widzę, że miała rację.

— To nie tyle ja jestem wyjątkowy, ile wszyscy naokoło są gówno warci — mruknął kwaśno Caslet, ale uścisnął dłoń McKeona.

— Może i tak, ale nie zmienia to w niczym… — McKeon urwał, gdyż drzwi za plecami Casleta otworzyły się bez ostrzeżenia.

Sam Caslet zesztywniał, ale nie odwrócił się. Skoro nie polecił jeszcze Innisowi, by go wypuścił, drzwi mogły się otworzyć tylko z jednego powodu. Czekał na ciężki dotyk dłoni na ramieniu i pogardliwy ton aresztującego go za bratanie się z wrogami klasowymi. Zamiast tego jednak usłyszał jedynie dziwną, dzwoniącą w uszach ciszę, jakby nikt z patrzących w otwarte drzwi nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

A potem cisza pękła.

— Harkness?! — w głosie Venizelosa był tylko szok i niedowierzanie.

Ale w takim natężeniu, że Caslet obrócił się czym prędzej. I zamarł z opuszczoną dolną szczęką, widząc i poznając stojącego w otwartych drzwiach. Bosmanmat Harkness miał bowiem pod lewą pachą cztery automatyczne strzelby typu flechette, a w prawej dzierżył cztery pasy z kaburami, z których wystawały kolby pulserów i odcięty kciuk.

— Tak jest, sir, to ja — potwierdził na wszelki wypadek Harkness, po czym dodał, patrząc na McKeona: — Przepraszam, że to tyle trwało, panie kapitanie.

— Jezu, Harkness! — jęknął McKeon zaskoczony chyba bardziej od Venizelosa. — Co ty tu robisz, do cholery?!

— Pomagam wam uciec, sir — wyjaśnił rzeczowo Harkness, jakby to była nąjoczywistsza rzecz na świecie. — I sir: Harkness tak, Jezu nie. Mam na imię Horace, sir.

— Dokąd?! — wykrztusił McKeon, ignorując drugą część wypowiedzi.

Pytanie było całkiem sensowne, jako że znajdowali się o jakieś sto trzydzieści lat świetlnych od najbliższej nieruchomości będącej w rękach Sojuszu.

— Wszystko obmyśliłem… chyba… ale nie mamy teraz czasu na pogawędki, sir — Harkness nadal mówił rzeczowo, ale i z naciskiem. — Musimy się zmieścić w raczej niewielkim przedziale czasu, żeby się udało i…

Harkness urwał i wytrzeszczył oczy; najwyraźniej dopiero teraz zauważył Casleta, a raczej dopiero teraz jego obecność doń dotarła.

— O, szlag! Jak długo pan tu jest, komandorze? — spytał zaniepokojony.

— Co… — zaczął Caslet i zamilkł.

Na temat tego, co się działo, miał równie mętne pojęcie co pozostali, ale zdał sobie sprawę, że jego status i sytuacja właśnie diametralnie się zmieniły. Przestał być jednym ze strażników, choć wyjątkowo honorowym i szanowanym, a stał się samotnym wrogim oficerem w pomieszczeniu pełnym zdesperowanych ludzi. W następnej sekundzie zaś zaświtało mu, że to nie do końca jest prawda: właściwie już od dość dawna był po ich stronie, a w ciągu ostatniego miesiąca sam osiągnął poziom zdecydowania, z którym trudno było się równać…

— Jestem tu tylko kilka minut — odparł spokojnie. — Pięć może dziesięć… nie dłużej.

— Jak nie dłużej, to całe szczęście! — odetchnął Harkness i ponownie skupił uwagę na McKeonie. — Jak mi pan nie zaufa i nie ruszymy się, skończymy jako raczej martwi, sir.

McKeon przyglądał mu się jeszcze przez sekundę, po czym otrząsnął się i kiwnął głową.

— Bosmanmacie Harkness: jesteście wariat i prawdopodobnie wszyscy zginiemy przez pańską pomysłowość, ale przynajmniej jak ludzie — oznajmił i uśmiechnął się, ukazując wybite zęby.

Po czym uwolnił Harknessa od pasa z pulserem i zapiął go na swoich biodrach z lodowatym błyskiem w oczach.

— Jak pan kapitan nie ma nic przeciwko temu, to ja wolałbym przeżyć, sir — sprostował Harkness. — Mogę być wariat, nawet udokumentowany, ale myślę, że mamy szansę.

— Doskonale, panie Harkness. — McKeon ponownie uśmiechnął się upiornie i dał znak pozostałym.

Harkness został błyskawicznie uwolniony z nadmiaru broni, a na twarzach byłych jeńców pojawiły się głodne uśmiechy. Większość broni była zakrwawiona, choć widać było, że Harkness z grubsza ją oczyścił. McKeon spojrzał w głąb korytarza i pokiwał głową, widząc kałużę krwi i poszatkowane ciała klawiszy.

— Mam pytanko, Harkness — odezwał się prawie łagodnie. — Czy istnieje jakiś powód, dla którego ten korytarz nie roi się jeszcze od uzbrojonych ubeków?

— Jest taki powód, sir. — Harkness podał ostatnią strzelbę LaFolletowi i wyjął z kieszeni minikomp. — Włamałem się do systemu sterującego kamer i zrobiłem pętlę nagrań tych w korytarzu i w celach. Dlatego tak mnie zaniepokoiła jego obecność.

I wskazał głową Casleta.

— Pętlę? — spytał słabo Venizelos.

— Tak jest, sir. No, to znaczy pięć minut po rozpoczęciu tej wachty kazałem im nagrywać przez dwadzieścia minut, a potem nadawać to, co nagrały w pętli, czyli przez cały czas. W ten sposób ci, którzy oglądają ten rejon, widzą, że nic się nie dzieje, i nie mają powodu wszczynać alarmu. Jak długo ktoś się tu nie zjawi i nie zobaczy pobojowiska, to na ekranach będą widzieli to, co zawsze widzą. A według planu zajęć nikt się tu nie powinien zjawić do rana, póki po was nie przyjdą, żeby przewieźć was na planetę. I to właśnie daje nam czas na działanie… o ile nie zajdzie nic nieprzewidywalnego, ma się rozumieć. Ale gdybym nagrał przybycie komandora i on by tak przyszedł tu jeszcze raz, na ekranie znaczy się… a kamery nie pokazałyby, że wyszedł, to…

Harkness wzruszył wymownie ramionami, a Venizelos pokiwał ze zrozumieniem głową. Po czym przyjrzał się z namysłem Casletowi i spojrzał pytająco na McKeona.

— On idzie z nami, Andy — oznajmił stanowczo McKeon.

Caslet spojrzał na niego zaskoczony, a McKeon uśmiechnął się smutno.

— Obawiam się, że nie mamy zbyt dużego wyboru, komandorze Caslet — wyjaśnił. — Jakkolwiek byśmy pana lubili i byli wdzięczni za wszystko, co pan zrobił dla nas, jest pan oficerem Ludowej Marynarki. Pana obowiązkiem byłoby próbować nas powstrzymać przed… przed wykonaniem tego, co wymyślił Harkness. A zostawienie pana zamkniętego w celi raczej nie byłoby najlepszym dla pana rozwiązaniem, prawda?

— Wydaje mi się, że nie byłoby — zgodził się Caslet z krzywym, ale weselszym niż McKeona uśmiechem. — Założę się, że skończyłoby się na tym, że Ransom przypisałaby mi całą zasługę należną bosmanmatowi Harknessowi.

— Też tak sądzę — zgodził się McKeon i spytał Harknessa. — A ten palec panu na cholerę?

— Do otwarcia drzwi celi potrzebna jest kombinacja cyfr i odcisk kciuka dowódcy warty. Kombinację do wszystkich drzwi wziąłem z konsoli, a łatwiej nosić kciuk niż taszczyć ze sobą to, co z sierżanta zostało, panie kapitanie. Mogę otworzyć wszystkie cele.

McKeon spojrzał na konsolę straży — była obryzgana nie tylko krwią, ale i szczątkami kości, ciał i mundurów tego, co jeszcze niedawno było czterema ludźmi. Żeby dostać się do komputera, Harkness musiał stanąć w samym środku tej krwawej miazgi… McKeon przeniósł wzrok na pokład i zobaczył krwawe ślady prowadzące prosto do drzwi celi. Przyglądał im się przez chwilę, odetchnął głęboko i polecił:

— W takim razie proszę jak najszybciej otworzyć cele i powiedzieć mi, co my do cholery właściwie robimy.


* * *

— …i to byłoby w zasadzie wszystko — zakończył Harkness, rozglądając się po twarzach otaczających go byłych jeńców.

Oprócz pięciu podoficerów wszyscy byli starsi stopniem od niego, ale nikt mu nie przerywał. Wszyscy spoglądali na niego z pełną uwagą, a zwłaszcza Scotty Tremaine, który nie był wręcz w stanie oderwać od niego dziwnie pałających oczu…

— Wyłączyłem alarmy na prawie całym okręcie i mam opracowaną drogę na pokład hangarowy, ale fajerwerków nie mogłem uruchomić, bo nie wiedziałem, ile nam zajmą przygotowania i dotarcie na miejsce — dodał Harkness. — Kod aktywujący można wysłać dopiero, gdy będziemy na pozycji, a to znaczy, że ktoś będzie musiał we właściwym momencie podłączyć tę zabawkę do sieci. No i nie byłem w stanie włamać się do systemu bloku więziennego dla cywilów. Nie dość, że wszystko, co go dotyczy, jest ściśle tajne, to komputer nim sterujący nie jest połączony z systemem pokładowym. To całkowicie odrębna jednostka, do której fizycznie nie ma dostępu z całej reszty okrętu. Zresztą dostanie się do bloku więziennego może być równie ciężkie. Dotrzemy tam, ale jeśli któryś klawisz włączy alarm, nie będę mógł go zablokować.

— Rozumiem… — McKeon potarł podbródek i rozejrzał się po dwudziestu czterech zdeterminowanych twarzach otaczających go ludzi.

W jego zawodowej opinii plan Harknessa był najbardziej zwariowaną rzeczą, o jakiej słyszał, ale największym wariactwem było to, że faktycznie mógł się powieść.

— Dobrze — ocenił po chwili milczenia. — Będziemy musieli się rozdzielić. Andy, weź elektrokartę od bosmanmata.

Harkness podał Venizelosowi elektrokartę zabraną z konsoli strażniczej, na którą zgrał plan systemu cyrkulacji powietrza wraz z zaznaczonymi wejściami służbowymi.

— Jesteśmy tutaj, sir — pokazał na ekranie. — Zaznaczyłem najlepszą, jak mi się wydaje, drogę, ale nie wiem, na ile dokładny jest ten plan. Ta banda kretynów ma takiego świra, że celowo umieścili we własnych bankach danych fałszywe informacje! Natknąłem się na parę takich kwiatków, ale pojęcia nie mam, ile ich jest w sumie. A nawet jeśli ten plan jest w stu procentach dokładny, to i tak musicie się spieszyć, nim zacznie się zabawa.

— Rozumiem… — Venizelos przez jakąś minutę przyglądał się trasie podświetlonej przez Harknessa, a potem spojrzał na McKeona i spytał: — Kto jeszcze?

— Będę potrzebował Scottyego, Sarah i Gerry’ego… no i naturalnie Carsona… — zaczął wyliczać McKeon.

Chorąży Clinkscales zarumienił się, gdy wszyscy odruchowo spojrzeli na niego. Czuł się dziwnie w czarno-czerwonym mundurze, ale był jedynym, na którego rzeczy Johnsona choćby z grubsza pasowały, a wygląd był istotny przy tym, co miał zrobić.

McKeon potarł czoło, westchnął i przyznał:

— Nie od tej strony… nie ma sensu posyłać po komodor kogoś bez broni, a i tak nie mamy jej dla wszystkich. Pójdą: Andy, Andrew, Candless, Whitman… — McKeon nawet nie próbował pominąć któregoś z gwardzistów — …i McGinley. Razem pięć osób. Dostaniecie trzy strzelby i dwa pulsery. My będziemy mieli jedną strzelbę i cztery pulsery na opanowanie pokładu hangarowego.

— To wystarczy, sir? — spytał zaniepokojony Venizelos.

— Do pierwszej fazy powinno być aż za dużo, a potem będziemy mieli nawet nadmiar broni, by go utrzymać… gorzej z ludźmi — zapewnił go Harkness.

— W takim razie ustalone — zdecydował McKeon i uśmiechnął się posępnie. — No to jak ma zwyczaj mówić chwilowo nieobecna: bierzemy się do roboty!

Trzydzieści jeden minut później zdyszani McKeon, Harkness, Carson Clinkscales i Scotty Tremaine stali przy włazie technicznym szybu windy. Reszta znajdowała się za nimi powtulana w tunele inspekcyjne i inne zagłębienia szybu. Podczas drogi minęło ich co najmniej z dziesięć wind, których pasażerowie nie mieli pojęcia o ich obecności. Teraz McKeon położył Carsonowi dłoń na ramieniu i spojrzał mu głęboko w oczy.

— Dasz sobie radę? — spytał poważnie, choć cicho.

Chorąży Clinkscales skinął głową bez wahania. Gest był nieco nerwowy, ale była w nim dojrzałość, której miesiąc temu próżno by szukać. Carson pozostał młody tylko fizycznie. Ostatnie przejścia wypaliły w nim radosną nieodpowiedzialność i McKeon wątpił, by ta kiedykolwiek jeszcze wróciła… to zresztą w tej chwili nie było ważne, istotne było to, że młodzian przestał być niepewną siebie ofiarą przyciągającą nieszczęścia.

— Dam radę, sir — zapewnił go Clinkscales nieświadom myśli przelatujących przez głowę rozmówcy.

— Doskonale. — McKeon wyciągnął z kieszeni komunikator nie tak dawno jeszcze będący własnością sierżanta Innisa i uruchomił go.

Używanie komunikatorów stanowiło pewne ryzyko, ale na tyle niewielkie, że zalety zdecydowanie je przewyższały. Wszystkie rozmowy z ich użyciem były nagrywane w ramach szeroko rozwiniętej manii prześladowczej Urzędu Bezpieczeństwa, ale istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by ktoś z nagrywających słuchał akurat rozmowy McKeona. Nie było jednak sposobu uniknięcia tego ryzyka, toteż nie było i na co czekać. McKeon wybrał numer komunikatora towarzysza kaprala Portera i czekał.

— Tak? — rozległ się głos Venizelosa.

— Czas — poinformował zwięźle McKeon. — A ty?

— Jeszcze z dziesięć minut.

McKeon zmarszczył brwi — najlepiej byłoby poczekać, aż obie grupy znajdą się na pozycjach, i równocześnie rozpocząć atak, ale każda minuta zwłoki zwiększała szansę odkrycia jego ludzi… albo rękodzieła Harknessa. W dodatku nawet jeśli zaczną teraz, to i tak prawie dziesięć minut zajmie im wstępna faza. Problemem było to, że w chwili, w której widoczne staną się efekty działania którejkolwiek z grup, załoga i dowództwo okrętu zorientują się, że jeńcy wydostali się na wolność i że to ich sprawka.

Przeanalizował to, westchnął i stwierdził, że nie ma wielkiego wyboru.

— Dostawa za dziesięć minut w takim razie — poinformował Venizelosa.

— Rozumiem — potwierdził tamten.

McKeon wyłączył komunikator i dał znak Harknessowi. Ten wręczył Clinkscalesowi minikomp, starannie ukrywając niechęć do rozstania się z urządzeniem. Wolałby to sam załatwić, ale raz, że jego pokancerowane oblicze było charakterystyczne i znane załodze, a on miał zakaz przebywania w pobliżu pokładów hangarowych, a dwa, że jedynym, na którego pasował zdobyczny mundur, był Carson. Opcja zbrojnego ataku nie wchodziła w grę, nawet gdyby wszyscy byli uzbrojeni gdyż szansę na pełen sukces były wątpliwe. Ażeby plan się udał, musieli kontrolować lub zniszczyć wszystkie pokłady hangarowe okrętu. Co oznaczało, że jest tylko jeden sposób.

— Panie Clinkscales — odezwał się spokojnym i opanowanym tonem, jakiego używał w stosunku do pokoleń młodszych oficerów. — Wszystko, co musi pan zrobić, to dojść do najbliższego gniazdka, podłączyć doń komputer i nacisnąć ten tu klawisz. Reszta zrobi się sama, bo tak jest ustawiony program. Rozumie pan?

— Rozumiem, bosmanmacie Harkness — odparł zaskakująco pewnym i spokojnym głosem Clinkscales.

Zabrzmiało to tak, jakby wiedział, co mówi, i Harkness miał nadzieję, że tak jest w istocie.

— W takim razie do dzieła, sir! — zakończył i klepnął młodzieńca w ramię.


* * *

Carson Clinkscales zebrał się w sobie, zgiął wpół i wydostał przez właz techniczny, utrzymywany w otwartej pozycji przez Harknessa i McKeona. Trzeba to było zrobić szybko, by nikt przechodzący przypadkiem korytarzem nie zobaczył go i nie zaczął się zastanawiać, co też on tu wyprawia. Naturalnie w całym tym pośpiechu zaczepił nogą o uszczelkę otaczającą otwór zamykany przez właz i na korytarz na wpół wypadł, na wpół wyskoczył. Przez moment miał przed oczyma każde nieszczęście, jakie mu się przydarzyło w ciągu ostatnich miesięcy, i prawie nabrał pewności, że teraz też coś mu się nie uda i wszyscy liczący na niego zginą.

W następnej sekundzie jego wysunięta prawa ręka oparła się o ścianę naprzeciw włazu i odzyskał równowagę. A wraz z nią pewność siebie. Stłumił panikę, przestał myśleć o tym, co było, i obciągnął kurtkę mundurową, prostując równocześnie plecy. Kurtka miała za krótkie rękawy, bo poprzedni właściciel miał nieco krótsze ręce, ale na to nic nie był w stanie poradzić. Cofnął rękę, rozejrzał się i znacznie uspokoił, nikogo bowiem na korytarzu nie dostrzegł.

Bo i nikogo nie powinno tu być — było to wąskie przejście techniczne używane jedynie do przeglądów i napraw mechanicznych cum, węży paliwowych i innych połączeń cumujących jednostek. W czasie startu czy lądowania była spora szansa natknięcia się tu na kogoś, ale zgodnie z planem lotów wyciągniętym przez Harknessa z komputera kontroli lotów w ciągu następnych paru godzin żadna jednostka nie miała startować z pokładu krążownika. Nawet gdyby nastąpiła jakaś nagła zmiana planów, wątpliwe było, aby startowała właśnie stąd, chyba że Ransom zdecydowałaby się z jakichś powodów dokonać desantu na planetę więzienną Urzędu Bezpieczeństwa. Pokłady hangarowe nr 4 i 5 przeznaczone były bowiem dla jednostek szturmowo-abordażowych UB. A Carson Clinkscales znajdował się na pokładzie nr 4.

Prawie się uśmiechnął na myśl o desancie, po czym wziął głęboki oddech i ruszył korytarzem równym krokiem i z pewną siebie miną. Nieco go ten własny spokój i opanowanie zdziwiły, ale każdego, kto go znał, musiałyby wprawić w osłupienie.


* * *

Andreas Venizelos przyjrzał się ponuro znajdującej się przed jego nosem ścianie, zerknął na elektrokartę trzymaną w dłoni i zaklął — cicho, ale z uczuciem. Andrew LaFollet, słysząc to, odwrócił głowę i spojrzał na niego, nie ukrywając zniecierpliwienia przeradzającego się w zdesperowanie. Venizelos złapał go za ramię i powiedział cicho:

— Robimy co możemy, Andrew, więc nie zacznij szaleć! I ja cię potrzebuję, i lady Harrington.

LaFollet kiwnął głową, ale jego spojrzenie jasno dowodziło, że żąda wyjaśnień.

Venizelos westchnął ciężko i udzielił ich.

— Plany nie zgadzają się ze stanem faktycznym. Jesteśmy na rozwidleniu trzech korytarzy, a powinno być skrzyżowanie dwóch przecinających się. Na wprost nas zamiast tej ściany powinien być ciąg dalszy korytarza prowadzący prosto do cywilnego bloku więziennego. Co jest, obaj widzimy…

LaFollet zacisnął dłoń na kolbie strzelby i spytał:

— To gdzie teraz?

Venizelos wskazał na prawo.

— Tędy, ale wygląda na to, że oni odcięli cały ten blok więzienny od reszty okrętu. Znacznie dokładniej niż Harkness podejrzewał. Ta ściana musiała zostać dodana w czasie modyfikacji okrętu. Ci paranoicy zażądali pewnie odcięcia wszystkich przewodów powietrznych i czego się jeszcze dało jako dodatkowego środka bezpieczeństwa. Mogli to zrobić, bo blok sąsiaduje z sekcją podtrzymywania życia, i byli w stanie poprowadzić osobne ciągi powietrzne bezpośrednio stamtąd. Dlatego wojskowy blok więzienny nie został tak odizolowany: technicznie nie dało się tego zrobić. Pojęcia nie mam, dlaczego akurat cywilny blok tak zabezpieczyli, wojskowi są niby groźniejsi… to zresztą nieważne. Ważne jest, że jak podejrzewam, odcięli też wszystkie korytarze techniczne, przejścia służbowe i tunele inspekcyjne. Jak na razie nie ma na to dowodów, ale skoro odcięli kanały powietrzne…

— A to oznacza co? — spytał nieco wygłupiony LaFollet.

Widać było, że jest zdezorientowany i nienawidzi tego uczucia. LaFollet znajdował się w obcym, nieznanym środowisku i musiał polegać na planie opracowanym przez ludzi, którzy je znali, co mu się wybitnie nie podobało. Wiedział, że mimo lat spędzonych na pokładach różnych okrętów nie zna ich tak jak Venizelos, ale to, że nie był w stanie zorganizować odbicia patronki Harrington, od samego początku działało mu na nerwy. Venizelos zdawał sobie z tego sprawę i dlatego starał się mówić niezwykle spokojnie.

— To oznacza, że nie dotrzemy prawie do celu niezauważeni, tak jak udało się to Harknessowi — nacisnął kombinację klawiszy i na ekranie pojawił się większy wycinek planu. — Musimy przejść tędy, do szybu windy, i zejść na główny pokład bloku więziennego, gdzie najprawdopodobniej przetrzymywana jest łady Harrington. Wygodniej im jest mieć ją pod ręką, więc to logiczne założenie. Być może w szybie są kamery, to mało prawdopodobne, ale możliwe. Wtedy będą na nas czekać. Jeżeli ich nie ma, a Harkness nie trafił na żaden ślad wskazujący na ich obecność, nadal zaskoczenie będzie po naszej stronie. Ale i tak będziemy atakowali na oślep.

— Hmm — perspektywa ataku bez rozpoznania nie przypadła LaFolletowi do gustu, jako że konsekwencje natknięcia się na nieznaną liczbę przeciwników były nie do przewidzenia. Venizelos nie musiał mu też mówić, że zmiana trasy spowoduje opóźnienie. Co prawda użycie szybu windy zmniejszy je, ale równocześnie spowoduje, że zaatakują z najbardziej przewidywanego kierunku, a nawet i miejsca. Zaskoczenie zaskoczeniem, zakładając, że nadal je będą mieli, ale sukces zaczynał wyglądać coraz mniej prawdopodobnie.

— Dobra, komandorze — zdecydował. — Zrobimy, jak pan proponuje, ale niech pan odda strzelbę Bobowi.

Venizelos uniósł pytająco brwi, a LaFollet pokazał zęby w grymasie, którego nie sposób było wziąć za uśmiech, i wyjaśnił:

— Dostanie pan w zamian jego pulser. Ale kiedy rozpoczniemy atak, pan i komandor McGinley będziecie osłaniać tyły. Niech pan nie protestuje: jesteście oboje oficerami marynarki i będziecie bardziej przydatni przy wyprowadzaniu nas z tego cholernego labiryntu. My jesteśmy wyszkoleni tylko do walki, więc jeśli już musimy stracić kogoś w czasie ataku…

Nie dokończył, bo nie musiał.

Venizelosowi nie spodobało się to, co usłyszał, ale też nie mógł nic zarzucić logice LaFolleta, toteż zamiast protestować, zdjął z ramienia strzelbę i wręczył ją Robertowi Whitmanowi.


* * *

Carson Clinkscales przeszedł energicznie przez korytarz, minął otwierający się automatycznie właz na jego końcu i znalazł się na pokładzie hangarowym. Nie zwalniając kroku, rozejrzał się dyskretnie, próbując sprawiać wrażenie, jakby czuł się tu zupełnie swobodnie i na miejscu. I mając nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na podoficera oddziałów desantowych kręcącego się w pobliżu ramion cumowniczych.

Na pokładzie znajdowało się dwadzieścia do trzydziestu osób, większość skupiona była przy stojącej z boku pinasie, której pootwierane panele świadczyły albo o przeglądzie, albo o poważniejszej awarii. Trzech pilotów w skafandrach próżniowych zajętych było rozmową w pobliżu korytarza prowadzącego do jednego z promów szturmowych, które wypełniały resztę pokładu. Harkness opisał mu rozkład pokładu i położenie najbliższego gniazda systemu komputerowego, ale opis i rzeczywisty obraz zawsze trochę się różnią. Zorientowanie się, gdzie dokładnie się znajduje, zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał.

W końcu dostrzegł cel wyprawy i odbił trochę w lewo, sięgając równocześnie do kieszeni po minikomp. Zatrzymał się przy gnieździe, wsunął w nie wyjście urządzenia i z ulgą zobaczył, że minikomp włączył się automatycznie, tak jak powinien.

— Ej, ty! — rozległo się nagle z lewej.

Carson odwrócił głowę i zamarł, widząc dwadzieścia metrów od siebie sierżanta patrzącego nań bykiem.

— Co ty tu, do cholery, robisz?!

Podoficer był bardziej rozzłoszczony niż zaniepokojony, ale Clinkscales przez moment czuł jedynie panikę. A potem równie nagle poczuł zupełnie coś innego — jakby skala wartości i jego punkt widzenia uległy całkowitej zmianie. Przerażenie zastąpiło jasne i zimne poczucie obowiązku. Nadal się bał, ale było to dość odległe uczucie, nieistotne wobec świadomości tego, co musi zrobić.

Nacisnął klawisz wskazany przez Harknessa i przez ekran minikompa przemknęły wpisane tam przez bosmanmata polecenia, ale Clinkscales tego nie widział, patrzył bowiem na sierżanta. Potem z miną wyrażającą uprzejme zainteresowanie ruszył na jego spotkanie. Znajdowali się w takim położeniu, że sierżant nie widział jego prawego biodra, toteż nie wzbudzając podejrzeń, Carson oparł dłoń na rękojeści pistoletu pulsacyjnego. Przekrzywił pytająco głowę, jakby ciekaw, czego chce od niego podoficer, równocześnie zastanawiając się, kiedy programy Harknessa rozpoczną działania i jaki też wywołają skutek, bo był coraz bliżej sier…

Krążownikiem liniowym Tepes wstrząsnęła nagle pierwsza eksplozja, której echo dało się odczuć w całym kadłubie.


* * *

Pokład hangarowy nie jest zwykle uznawany za specjalnie niebezpieczne miejsce. Fakt, istnieje wiele sposobów, by na nim zginąć, ale wyłącznie przy braku uwagi lub wiedzy. Takich miejsc na pokładzie okrętu czy statku kosmicznego jest dużo. Materiały, które stanowią poważne zagrożenie, takie jak wodór, paliwo do silników manewrowych czy amunicja, przechowywane są w osobnych miejscach zabezpieczonych tak, by prawdopodobieństwo wypadku było jak najmniejsze. Magazyny oddzielone są pancernymi ścianami i przedzielone innymi pomieszczeniami, tak by ze sobą nie sąsiadowały, a obsługa jest starannie przeszkolona, co stanowi podstawowy środek zabezpieczający. Oprócz ludzi wszystkie newralgiczne miejsca i procedury nadzorowane są dodatkowo przez system komputerowy.

Nieszczęśliwie dla Tepesa jego system komputerowy stał się właśnie największym zagrożeniem dla okrętu i załogi dzięki przemyślności i zdolnościom bosmanmata Harknessa. Nikt z personelu nie miał o tym pojęcia, a komputerów to nie interesowało: wykonywały polecenia, jak długo miały one właściwą formę, a Horace Harkness postarał się o to, by jego miały jak najwłaściwszą.

Wszystkie zmiany poczynione w programach Harkness wgrał przed opuszczeniem swej kabiny, natomiast teraz Clinkscales z gniazda numer 5 pokładu hangarowego nr 4 wysłał polecenia uruchamiające ich zegary wewnętrzne lub też nakazujące natychmiastowe wykonanie polecenia. I na całym okręcie zaczęły się dziać rzeczy dziwne a niespodziewane, którym dyżurni operatorzy przyglądali się wpierw z zaskoczeniem, potem z przerażeniem.

Na pierwszy ogień poszło centrum kierowania walką. Zgasła mianowicie holoprojekcja taktyczna, co akurat nie było niczym groźnym, gdyż okręt znajdował się już bezpiecznie na orbicie parkingowej. Dlatego dyżurny oficer tylko zaklęła, bo było to równocześnie irytujące i nielogiczne.

Pozornie nielogiczne, holoprojekcja zgasła bowiem z wcale sensownego powodu — sterujący projektorem komputer przestał mianowicie otrzymywać jakiekolwiek dane, dotyczące tego, co też ma się na niej znaleźć. Przez moment oficer dyżurna poczuła ulgę, że to nie z winy jej czy jej podkomendnych coś przestało działać, ale potem dotarło do niej, co się stało, i zmartwienie przerodziło się w niepokój. Bo równoczesna awaria wszystkich pokładowych sensorów nie mogła być dziełem przypadku.

Czasu na reakcję nie miała, gdyż program odpowiedzialny za odłączenie sensorów od komputera i wyłączenie ich po wykonaniu tego zadania przystąpił do drugiego etapu i używając komputerów centrum, zaatakował komputer taktyczny. Przejął nad nim kontrolę błyskawicznie i polecił systemowi przeformatować się.

Mający wachtę oficer taktyczny coraz bardziej zszokowany spoglądał na gasnące odczyty na swoim stanowisku. Najpierw zniknął odczyt głównego radaru, potem szerokopasmowych sensorów, a potem szło już lawinowo: główny lidar, obrona antyrakietowa, sensory grawitacyjne, główna kontrola ogniowa… Na jego oczach okręt utracił całą zdolność ataku i obrony. Gdy spróbował ją przywrócić, poczuł, jak włosy stają mu dęba, gdyż okazało się, że odpowiedzialne za to komputery muszą zostać całkowicie przeprogramowane, by zaczęły działać. A to było coś upiornego na okręcie dysponującym tak niewielką liczbą wykwalifikowanych programistów i operatorów komputerowych. Było to wykonalne, ale wymagało naprawdę długiego czasu.

Inne programy siały podobne, choć nie zawsze tak spektakularne zniszczenia po części dlatego, że nikt nie widział skutków ich działania. Tak było na przykład w przypadku pokładowego systemu alarmowego. Przestał działać wewnętrzny system łączności, zablokowany został ster, wyłączone i odcięte fizycznie wszystkie maszynownie. Zbrojownia zamknęła się hermetycznie i pozbawiła powietrza, a komputer nadzorujący minikompy zasilanych zbroi w niej przechowywanych wysłał do każdego nagły impuls elektryczny, wystarczająco silny, by je przepalić. Było to możliwe, gdyż urządzenia te cały czas pozostawały aktywne, by zbroje nadawały się do użycia w trybie alarmowym. W ten sposób stały się całkowicie bezużyteczne aż do ponownego pełnego oprogramowania, do czego potrzebne były zespoły techników i długie godziny.

Równocześnie komputery nadzorujące tankowanie mniejszych jednostek pokładowych otrzymały inne rozkazy. W ich efekcie otworzyły zawory paliwowe… Mechanik pracujący w pobliżu węży paliwowych stanowiska numer 2 na pokładzie hangarowym nr 1 przez sekundę przyglądał się przerażony, jak z dwóch węży nagle zaczynają tryskać komponenty binarnego paliwa, które powinno zmieszać się dopiero w komorze spalania silnika. W następnej sekundzie skoczył do zaworów, by je ręcznie zamknąć, ale nie starczyło mu na to czasu… Nawet gdyby zdążył, i tak nic by to nie dało, gdyż dokładnie to samo zdarzyło się na stanowisku numer 4, gdzie akurat nikogo nie było.

Komponenty paliwa były zbyt niestabilne i po połączeniu tworzyły mieszaninę wybuchową olbrzymiej mocy, toteż eksplozja, jaka nastąpiła, rozniosła wręcz pokład hangarowy nr l, zabijając dwudziestu sześciu obecnych na nim ludzi, oraz zniszczyła wszystkie cumujące na nim jednostki. Siła wybuchu z jednej strony uderzyła w kadłub, z drugiej wpadła do wnętrza okrętu. W pancerzu wywaliła prawie okrągłą dziurę, przez którą z wyciem zaczęła uciekać atmosfera, a nim grodzie odcięły zniszczoną część okrętu, zginęło następnych czterdzieści jeden osób.

Alarmy zawyły, oficerowie i podoficerowie próbowali opanować zamieszanie i nie mogli, bo okazało się, że nie działa system łączności. A zaraz potem okrętem targnęła druga, równie silna eksplozja, gdy pokład hangarowy nr 2 podzielił los pierwszego z dokładnie tych samych powodów.


* * *

Sierżant zmierzający w kierunku Clinkscalesa zatoczył się, gdy kadłubem wstrząsnęła pierwsza eksplozja. Zamachał rozpaczliwie rękoma, przestępując z nogi na nogę niczym w tańcu świętego Wita, ale zdołał utrzymać równowagę. Carson oparł się lewą ręką o ścianę, toteż miał ułatwione zadanie. Dlatego też dostrzegł spojrzenie sierżanta przesuwając się na minikomp nadal tkwiący w gnieździe i wracające do niego.

Nie istniał żaden logiczny powód, dla którego sierżant to zrobił, podobnie jak nie istniał powód, dla którego miałby skojarzyć ze sobą tak nie powiązane fakty, ale skojarzył. Nie miał pojęcia, co się właściwie stało, ale intuicyjnie wyczuł, kto jest sprawcą eksplozji. Obserwując jego zachowanie, Carson Clinkscales zorientował się, że tamten domyślił się prawdy, ledwie sierżanta olśniło.

Odepchnął się lewą ręką od ściany i skoczył ku podoficerowi otwierającemu właśnie usta do krzyku. Nie pozostało w nim nic z niepewnej siebie ofermy, która wraz z lady Harrington przybyła na pokład Jasona Alvareza. Pewnym chwytem złapał sierżanta za przód kurtki mundurowej i pociągnął gwałtownie ku sobie. Podoficer stracił dopiero co odzyskaną równowagę i obaj zwalili się na pokład, akurat gdy wstrząsnęła nim druga eksplozja. Clinkscales znalazł się na dole, sierżant na górze. Padając, poczuł coś twardego wbijającego mu się w żebra, ale zapomniał o tym, kiedy spojrzał w oczy Clinkscalesa i zobaczył w nich bezmiar nienawiści. Nie zdążył przypomnieć sobie, co go uwiera w żebra, gdy Carson nacisnął spust i igły z pulsera zmieniły jego serce w krwawą miazgę.

Ciałem podoficera targnęły konwulsje, a na Clinkscalesa spłynął strumień gorącej krwi. Odepchnął trupa i przyklęknął akurat w momencie, w którym kadłubem targnął kolejny wybuch, gdy przestał istnieć pokład hangarowy nr 3. W następnej chwili w głośnikach zabrzmiał głos bosmanmata Harknessa:

— Wyciek paliwa! Wielopunktowy wyciek paliwa! Natychmiastowa ewakuacja pokładu! Powtarzam: natychmiast opuścić pokład!

Głos ani nie był generowany komputerowo, ani też nie była to wcześniej nagrana wiadomość — Harkness zdołał wpiąć się do systemu wewnętrznej łączności, ale tak że słychać go było tylko na pokładzie hangarowym nr 4. A panika obecnych na nim mechaników i pilotów osiągnęła już ten poziom, że nikt nie zastanowił się nad tym, iż mówiący nie podał ani nazwiska, ani stopnia. Głos był nawykły do wydawania rozkazów i przemawiał z mocą, a rozkaz dodatkowo pokrywał się z ich pragnieniami, więc wykonali go natychmiast i ruszyli do wind. Po krótkiej przepychance, której energii dodał kolejny wstrząs, gdy pokład hangarowy nr 5 przestał istnieć, cała obsługa upchnęła się w windach i opuściła pokład. Tak byli tym zajęci, że nikt nie zauważył zalanego krwią kaprala klęczącego obok martwego sierżanta.

Obserwujący ich ucieczkę Carson Clinkscales wiedział, że pierwszy raz w życiu zrobił wszystko dokładnie tak, jak należało.

I było to miłe uczucie.

Загрузка...