ROZDZIAŁ XXIX

Towarzysz porucznik Hanson Timmons był w parszywym humorze.

Stał wyprostowany jak struna, w galowym uniformie, rękawiczkach i z trzcinką pod prawą pachą i wpatrywał się wściekle w drzwi windy. Za nim stała podwójna zmiana dyżurna, tak jak on wyprężona i w galowych mundurach doprowadzonych do stanu wręcz ideału według wojskowego regulaminu musztry. Wszyscy naturalnie byli uzbrojeni, ale broń (także regulaminowo) mieli przewieszoną przez ramiona lub spoczywającą w kaburach. Czekali na ekipę mającą nakręcić wyprowadzanie więźnia i byli nieszczęśliwi. Powód był prosty, podobnie jak i przyczyna tak nienagannego wyglądu — czuli rosnącą frustrację i wściekłość dowódcy, bo trwało to od paru ładnych tygodni i wręcz nie sposób było tego nie zauważyć. I nikt nie chciał dać mu najmniejszego pretekstu do rozładowania się. Timmons był tego świadom, ale to jedynie zwiększało jego wściekłość, skoro bowiem podkomendni rozpoznali bezbłędnie jego stan, musieli się też domyślić, co go spowodowało.

Timmons został przydzielony na dowódcę straży cywilnego bloku więziennego krążownika liniowego Tepes ledwie parę tygodni przed odlotem do systemu Barnett. Biorąc pod uwagę, że był ledwie porucznikiem, przydział stanowił nie lada gratkę, oznakę uznania przełożonych oraz wiary w jego umiejętności. Osiągnięcia miał faktycznie spore — specjalizował się w więźniach politycznych i zawsze dostarczał ich w dokładnie pożądanym przez zwierzchników stanie. Zazwyczaj załamanych, gotowych wykonać każde polecenie i wytresowanych. Był przekonany, że potrafi złamać każdego, i miał ku temu podstawy. W końcu zazwyczaj człowiek jest dobry w tym, co robi, jeśli lubi swoją pracę.

A Timmons wręcz ją kochał.

To był zresztą główny powód, dla którego przydzielono go na osobistą jednostkę towarzyszki sekretarz Ransom — spodziewała się ona bowiem, że od czasu do czasu będzie potrzebowała usług podobnego specjalisty. A powodem frustracji i wściekłości towarzysza porucznika było to, że pierwszy raz w życiu nie udało mu się złamać więźnia. Fakt, miał poważnie ograniczone możliwości, gdyż towarzyszka sekretarz Ransom zażyczyła sobie kategorycznie, by Harrington w dniu egzekucji znajdowała się w pełni sił fizycznych i psychicznych, tak by dobrze prezentowała się przed kamerami i była w stanie reagować na wszystko, co się wydarzy.

Ta pierwsza restrykcja wykluczała użycie wobec niej przemocy, gdyż nie mogło być śladów jej użycia — mogłoby to wzbudzić u widzów sympatię. A druga uniemożliwiała użycie narkotyków i innych środków chemicznych pomocnych w praniu mózgu.

Oceniając rzecz obiektywnie, Timmons rozumiał sensowność tych ograniczeń, tym bardziej że nie próbowali z więźnia wycisnąć żadnych informacji, a skoro miał trafić prosto na szubienicę, nie było z niego pożytku, więc nie było też sensu go łamać. Co nie zmieniało w niczym faktu, że chciał to zrobić dla własnej przyjemności i satysfakcji. Oraz dla zaspokojenia zawodowej ambicji. Lubił swoje zajęcie, czerpał z niego przyjemność i był pewien swych umiejętności. I dlatego ta porażka tak go bolała i była tak dotkliwa.

A najgorsze było to, że nie miał pojęcia, dlaczego mu się nie powiodło!

To powinno być takie proste, nawet bez użycia argumentów fizycznych i chemicznych. Na pierwszy rzut oka rozpoznał w niej dumę, a z dostarczonych danych wiedział, że jest przyzwyczajona do rozkazywania. A to tylko zwiększało przyjemność oczekiwania, bo dumnych najbardziej nienawidził. Z wyżyn swych osiągnięć czy urodzenia spoglądali na wszystkich z pogardą i traktowali jak służących. Specjalną radość sprawiało mu ściąganie ich z tych wyżyn i wpychanie w błoto. A doświadczenie nauczyło go, że upokorzenia i bezsilność stanowiły w stosunku do nich najskuteczniejszą metodę. I bez znaczenia było, czy chodziło o cywilów, czy wojskowych. Im wyżej który stał przed aresztowaniem, tym szybciej skutkowały. Ktoś przyzwyczajony, że jego polecenia są wykonywane natychmiast, i dzięki temu mający pełną kontrolę nad swoim losem i otoczeniem był wrażliwszy na niemożność dalszego posługiwania się władzą niż ktoś, kto nigdy nie znalazł się na tyle wysoko, by móc rozkazywać innym.

Kiedy dotarło do takiego, że cokolwiek by zrobił, nie miało to żadnego wpływu na bieg wydarzeń i że jest całkowicie bezsilny nawet w najbardziej codziennych kwestiach, szok i wstyd załamywały go błyskawicznie i ostatecznie. Timmons obserwował to wielokrotnie i dlatego ani przez moment nie wątpił, że z Harrington będzie dokładnie tak samo.

A cholera nie było!

Zdarzali się co prawda więźniowie, którzy próbowali ucieczki w bierność i zamykali się w swoim własnym wewnętrznym świecie, ale żadnemu się nie powiodło. Istniało zbyt wiele sposobów, by przywrócić ich do rzeczywistości, i zawsze któryś skutkował. Ale nie tym razem. W biernym oporze Harrington było coś nienaturalnego — był jakby elastyczny, jakby kolejne spadające na nią ciosy potrafiła zamortyzować tak, że traciły całą siłę. Nie był w stanie dokładnie tego ująć, a wiedział, że gdyby zrozumiał, na czym to polega, znalazłby także skuteczny sposób, by owo „coś” pokonać. Może gdyby miał więcej czasu…

Lecz w głębi duszy przyznawał, że oszukuje sam siebie — nawet gdyby miał rok, nie zdołałby jej złamać. Zabić tak, ale nie złamać. Wszystko starannie sobie skalkulował i dozował upokorzenia z naukową wręcz precyzją. Zawsze był zwolennikiem „śmierci tysiąca cięć” i pozbawiania ofiary stopniowo możliwości, a potem złudzeń co do zdolności wpływania na swój los. I przez pewien czas wyglądało na to, że z nią także wszystko przebiega zgodnie z planem. Ale nie przebiegało i ponad dziesięć dni temu doszedł do wniosku, że tym razem mu się nie powiedzie. A to, co się stało trzy dni temu z Bergrenem, jedynie potwierdziło to, co już wiedział. Miał ją przez standardowy miesiąc i skoro to nie wystarczyło, nigdy nie byłby w stanie jej złamać bez uciekania się do metod, których zakazano mu używać.

Przez ponad tydzień rzeczą, której pragnął najbardziej, było wpaść do jej celi z neuropejczem i zobaczyć, jak podobałaby jej się piętnastominutowa sesja polegająca na bezpośredniej stymulacji ośrodków bólu. Albo parę innych sposobów — prymitywniejszych, ale czasami skuteczniejszych właśnie z powodu owej prymitywności. Nauczył się ich od instruktorów z Policji Higieny Psychicznej i używał z dużym powodzeniem. A tym razem nie mógł, by nie zepsuć propagandowego efektu. Który i tak diabli mogą wziąć…

Bo prawdę mówiąc, bał się reakcji towarzyszki sekretarz Ransom, kiedy zobaczy swój gwóźdź programu po tym miesiącu. Przepisy wymagały wyłączenia implantów, więc kazał dezaktywować jej oko, pojęcia nie mając, co to zrobi z jej twarzą ani że technik — idiota nie będzie w stanie sobie poradzić i po chamsku spali implant, uniemożliwiając odwrócenie procesu. Towarzyszka Ransom nie będzie zadowolona, widząc więźnia wyglądającego jak ofiara zawału, i to jeszcze zagłodzona. To ostatnie nie było jego winą — karmił ją regularnie, ale coś mu mówiło, że i tak za to ober…

Lekki wstrząs okrętu przerwał mu tok myślowy. Nie był silny, ale przy takiej masie spowodować go mogło jedynie coś naprawdę potężnego. Odwrócił się ku konsoli znajdującej się na korytarzu, gdy okręt zakołysał się ponownie, tym razem silniej.

To dodało Timmonsowi skrzydeł — towarzysz szeregowy Hayman ledwie zdążył uskoczyć mu z drogi, zwalniając miejsce za pulpitem. Timmons nacisnął klawisz interkomu, gdy Tepes zadygotał trzeci raz.

Połączenia nie było.

Zmarszczył brwi i wybrał kombinację cyfr. Z takim samym rezultatem. Wybrał drugą i także odpowiedziała mu głucha cisza. Wśród podkomendnych pojawiły się pierwsze objawy paniki, w czym wybitnie pomógł kolejny wstrząs. Sam też poczuł rosnący strach, gdy trzecia kombinacja cyfr również nie zakończyła się uzyskaniem połączenia.

Ludzie na statkach kosmicznych są całkowicie zależni od techniki, ale równocześnie tak do tego przyzwyczajeni, że nie zwracają na nią uwagi. Dlatego też niewiele jest bardziej przerażających sytuacji niż taka, gdy owa technika nagle zawodzi, a zwłaszcza bez zrozumiałego powodu. Towarzysz porucznik Timmons nie był wyjątkiem od reguły, toteż zaklął, patrząc na ekran interkomu, i sięgnął do kieszeni po osobisty komunikator. Jako dowódca straży całego bloku otrzymał nie zwykły, naręczny komunikator, ale specjalny, kieszonkowy, z zastrzeżeniem, by używał go jedynie w sytuacjach alarmowych. Urządzenie to bowiem nie korzystało z okrętowej sieci łączności wewnętrznej, lecz z zabezpieczonego systemu łączności całkowicie niezależnego i obejmującego jedynie dowódców oddziałów szturmowych oraz jednostek strażniczych UB. Samo uaktywnienie go powodowało automatyczne połączenie z towarzyszem pułkownikiem Livermore’em, dowódcą liniowych formacji Urzędu Bezpieczeństwa na pokładzie.

A przynajmniej powinno powodować…

— Tak?

To jedno słowo dobiegające z głośniczka miało niewiele wspólnego z właściwą procedurą łączności, ale mimo to i mimo brzmiącego w nim strachu i zaskoczenia Timmons, słysząc je, poczuł olbrzymią ulgę.

— Timmons, blok cywilny — zameldował zgodnie z regulaminem. — Wysiadła nam łączność. Co się stało, towarzyszu pułkowniku?

— A skąd mam, do cholery, wiedzieć?! — warknął rozmówca. — Cały ten zasrany okręt się rozpa…

Hanson Timmons nigdy nie usłyszał ciągu dalszego, gdyż w tym momencie otworzyły się drzwi windy. Odwrócił się ku nim zaskoczony, gdyż o zbliżaniu się windy nie uprzedził zwyczajowy sygnał dźwiękowy, ale jego zaskoczenie zmieniło się w osłupienie, gdy w otworze nie dostrzegł samej windy tylko ciemny szyb. Zrozumiał, że sygnał się nie rozległ, bo winda nie przyjechała… dalszy bieg wywodu myślowego przerwał mu pierwszy strzał ze strzelby.


* * *

Z korytarza na głównym poziomie cywilnego bloku więziennego do wind prowadził krótki, odbijający w prawo korytarzyk zakończony niewielką, pustą przestrzenią przed samymi drzwiami. LaFollet nie wiedział, czy było to dzieło przypadku wymuszonego zmianami konstrukcyjnymi, czy też specjalnie pomyślany środek bezpieczeństwa, i nie obchodziło go to. Obchodziło go, że miało to skutek celowego zabezpieczenia, i utrudniało mu wykonanie zadania.

Obaj z Candlessem byli gotowi do akcji, gdy pozostali otworzyli ręcznie drzwi, czego nie dało się powiedzieć o ponad półtuzinie ubeków wystrojonych jak na paradę i grzecznie czekających przed drzwiami. LaFollet nienawidził funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, ale przyznać musiał, że było to bardzo uprzejme z ich strony. Podobnie jak i to, że przynieśli ze sobą broń i żaden nie był gotów do jej użycia. Co więcej, wszyscy wpatrzeni byli nie w drzwi, lecz za siebie, gdzie przy pulpicie dyżurnego zmiany znajdującego się na zakręcie korytarza stał oficer z uniesioną ręką. Zaczęli się dopiero odwracać, a jeden zdążył nawet coś krzyknąć, gdy Andrew LaFollet i James Candless nacisnęli spusty. Obaj mieli długi do spłacenia i właśnie zaczęli metodycznie wyrównywać rachunki.

System broni zwany „flechette” od nazwy wystrzeliwanych pocisków opracowano z myślą o walce na pokładzie jednostek kosmicznych. Wywodził się on z popularnych w czasach broni palnej strzelb, dlatego zachowano tę nazwę, choć wcześniejsze modele często zwano garłaczami. Broń dzięki generatorkowi grawitacyjnemu wystrzeliwała cienkie i ostre niczym zabytkowa brzytwa stalowe krążki, nadając im ruch wirowy. Miały mniejszą prędkość od igieł używanych w pulserach, toteż prawie nie dawały rykoszetów ani nie dziurawiły sprzętu. Natomiast użyte przeciwko celom żywym i nieopancerzonym były śmiertelnie groźne. Starsze typy zwane garłaczami wystrzeliwały pociski, które zaraz po opuszczeniu lufy rozpadały się, uwalniając chmurę śmiercionośnej stali. Nowsze, takie jak te, w które uzbrojeni byli LaFollet i Candless, strzelały wiązkami stalowych krążków, których skupienie i zasięg zależały od ustawienia broni, czego dokonywał strzelający jednym obrotem ręki. Wybór był duży — od obszaru o średnicy metra w odległości pięciu metrów od wylotu lufy do piętnastocentymetrowego krążka, w który trafiała cała wiązka po przebyciu pięćdziesięciu metrów. Nawet przy tym ostatnim ustawieniu kości nie stanowiły przeszkody.

LaFollet i Candless ustawili broń na minimalny zasięg, a maksymalny rozrzut i na ogień ciągły. Co prawda strzelby systemu flechette nie miały takiej szybkostrzelności jak pulsery, ale przy takim pokryciu celów znajdujących się w odległości paru kroków nie miało to znaczenia. Już pierwsze rytmiczne kaszlnięcia strzelb (bo ten właśnie odgłos najbardziej przypominały dźwięki wystrzałów) zmasakrowały najbliższych klawiszy, zmieniając ich w krwawą miazgę.


* * *

— Zostaliśmy zaatakowani! — wrzasnął Timmons, dając nura za osłonę konsoli.

Zdążył dosłownie w ostatniej sekundzie, nim stalowe krążki załomotały o nią niczym śmiercionośny deszcz. Nie tracąc czasu, popełzł korytarzem, ale jeden krążek przemknął między osłoną konsoli a ścianą i trafił go w udo, nim Timmons zdążył minąć załom korytarza. Towarzysz porucznik zawył, jako że lecąca z prędkością trzystu metrów na sekundę wirująca tarczka cięła lepiej niż nóż, i upuścił komunikator, łapiąc odruchowo rękoma zakrwawione udo. Komunikator prześlizgnął się po pokładzie jak po lodowisku, wracając za zakręt, i znieruchomiał na środku ostrzeliwanego korytarza.

Poprzez własne jęki Timmons słyszał zaniepokojony głos dowódcy dobiegający z głośniczka, ale nie był w stanie ani go zrozumieć, ani odpowiedzieć. Wszyscy, którzy czekali przy windach, musieli już być martwi, co oznaczało, że zostało mu tylko dwóch ludzi, których postawił na warcie przed celą Harrington. Mieli stanowić ozdobnik nagrania oficjalnego przekazania więźnia i dzięki temu przeżyli, gdyż nie znaleźli się w zasięgu ognia.

A on w ten sposób dysponował niespodziewaną rezerwą.

— Przygotować się! — jęknął, ukazując zęby w grymasie bólu.

Po czym zmusił się, by puścić krwawiące obficie udo i przekręcić się na plecy. Dłonie miał czerwone od krwi, ale nie miało to znaczenia. Wyjął z kabury pulser i wycelował w zakręt korytarza — pierwszy, który wystawi łeb, będzie jego! Odpychając się zdrową nogą, odsuwał się powoli od narożnika, jadąc po śliskim pokładzie na tyłku. Ruch był powolny, ale stały, a w ślad za nim ciągnęła się krwawa smuga.


* * *

— Ruszaj! — warknął LaFollet.

Robert Whitman podciągnął się i wyskoczył z szybu na korytarz.

— Jeden prysnął za zakręt! — pogonił za nim krzyk LaFolleta.

Whitman kiwnął głową, ale nie zwolnił biegu. Dopadł stanowiska dyżurnego zmiany i przyklęknął z bronią za jego osłoną. I zesztywniał, słysząc głos:

— Timmons! Timmons! Co się tam dzieje, do kurwy nędzy?!

Natychmiast zdał sobie sprawę, że słyszy czynny komunikator i że ten, który się tak drze, zaraz wyśle odsiecz zaatakowanym strażnikom. Czas stał się nagle jeszcze groźniejszym wrogiem… Odwrócił głowę — LaFollet i Candless właśnie wychodzili z szybu windy.

— Otwarte połączenie na komunikatorze! — krzyknął.

I nim ktokolwiek zdążył zareagować, wyskoczył zza osłony ze strzelbą ustawioną na ogień ciągły.


* * *

Timmons usłyszał ostrzeżenie jednego z napastników i uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. Gnoje wiedzieli, że lada chwila ktoś im spadnie na karki. Teraz wystarczyło, żeby on i dwaj jego ludzie utrzymali się trochę dłużej i… i nagle zrozumiał, jak mógł to osiągnąć. Ci wszarze musieli tu przyjść po Harrington! Wystarczyło wyciągnąć ją z celi, przystawić jej lufę do łba i poka…

Tok myślowy urwał mu się na widok kogoś wypadającego szczupakiem na środek korytarza. Ten ktoś pojawił się tak szybko, że Timmons całkowicie zaskoczony nie strzelił, tylko gapił się na samobójcę z otwartą gębą. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi — w to, że ktoś wskoczył w sam środek miejsca będącego śmiertelną pułapką ogniową, wiedząc o tym. Szok towarzysza porucznika Timmonsa był zrozumiały — nigdy dotąd nie zetknął się bowiem z gwardzistą graysońskim, który szedł na pomoc swemu patronowi. Robert Whitman miał tylko jeden cel w życiu i właśnie go realizował.

Nacisnął spust, ledwie dotknął podłogi i pierwszy strzał z jego strzelby zmienił towarzysza porucznika Timmonsa od pasa w górę w krwawe szczątki rozbryźnięte po ścianach i pokładzie.

Obaj klawisze znajdujący się głębiej w korytarzu odpowiedzieli ogniem, ale Whitman nie przestał strzelać, a proste gołe ściany bloku więziennego nie dawały najmniejszej choćby osłony… nikomu. Chmury wirujących krążków minęły się w locie, a jako że wszyscy strzelający ustawili broń na minimalne skupienie, każdy strzał musiał trafić choćby częściowo…


* * *

— Towarzyszu admirale?

Lester Tourville uniósł głowę natychmiast, gdyż w głosie Shannon Foraker było coś naprawdę dziwnego.

— Słucham?

Foraker zmarszczyła brwi, nim odpowiedziała powoli i z namysłem:

— Chyba lepiej będzie, jak pan to zobaczy, sir… Wszystkie aktywne sensory Tepesa zostały właśnie wyłączone… łącznie z radarem.

— Co?! — zdziwił się Tourville.

Foraker potwierdziła ruchem głowy.

— Wszystkie, sir. Równocześnie — dodała.

W ciągu ostatniego miesiąca praktycznie powróciła do przedrewolucyjnych form grzecznościowych, a Tourville nie dociekał, czy robiła to celowo, czy odruchowo, bo w ogóle przestała sobie tym zawracać głowę. Nie reagował, bo w ich sytuacji było to bez znaczenia. Co ciekawsze, Honeker także nie reagował. Natomiast w tej chwili oczywiste było, że „technowiedźma” jest w transie i użycie słowa „sir” było czysto odruchowe.

— Nie powinien tego zrobić — dodała. — Co prawda jest już na orbicie parkingowej, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wyłącza w takich warunkach radaru…

Tourville przyznał jej całkowitą rację i podszedł do jej stanowiska, by lepiej przyjrzeć się odczytom ich własnych aktywnych sensorów. Tepes rzeczywiście osiągnął wyznaczoną orbitę parkingową, ale idiotyzmem było wyłączenie radaru, kiedy w okolicy roiło się od min. Szansy na to, że któraś ma awarię i dryfuje sobie kursem kolizyjnym z okrętem, nie sposób było wykluczyć.

— Tepes nadał jakąkolwiek wiadomość, Harrison? — spytał.

— Żadnej, towarzyszu admirale — odparł oficer łącznościowy. — Nie… moment… towarzyszu admirale…

Porucznik Fraiser słuchał z uwagą przez dłuższą chwilę jakiegoś meldunku, po czym odwrócił się zaskoczony ku Tourville’owi i powiedział:

— Towarzysz kapitan Hewitt właśnie mnie poinformował, że otrzymał wiadomość wysłaną przez kapitana Vladovicha, gdy nadajnik Tepesa nagle zamilkł. Wiadomość urwała się w połowie zdania i od tej pory Tepes nie nawiązał łączności.

Tourville i Bogdanovich spojrzeli na siebie i równocześnie odwrócili się ku Honekerowi. Ten był równie zdziwiony jak wszyscy obecni na pomoście flagowym, ale w przeciwieństwie do nich ani trochę nie zaniepokojony. Powodem było to, iż nie zdawał sobie sprawy, jak poważna musiała być awaria, i to wielu systemów pokładowych Tepesa, by doprowadzić do stanu, który właśnie nastąpił.

Tourville, widząc jego brak zainteresowania, prawie zaczął mu tłumaczyć, ale w ostatnim momencie ugryzł się w język i spojrzał na Shannon. Ta pochylała się nad ekranami i klawiaturą z taką uwagą, że sam spojrzał na ekran, nie chcąc jej przeszkadzać.

Położenie względem siebie planety, na orbicie której znajdował się Count Tilly, i Hadesu powodowało, że planeta więzienna znajdowała się o prawie dokładnie trzy i pół minuty świetlnej z lewej ćwiartki rufowej okrętu i oddalała się od niego z prędkością dwudziestu sześciu tysięcy kilometrów na sekundę. Tourville spojrzał na kapitan Lowe i spytał:

— Zakładając, że damy całą naprzód, ile czasu zajmie nam dotarcie do Tepesa?

Lowe zajęła się obliczeniami.

Gdy je zakończyła, co nie trwało długo, zameldowała:

— Potrzebujemy trzech godzin i dwudziestu minut, by dotrzeć do Hadesu, towarzyszu admirale. Ale będziemy mieli wtedy prędkość względem niego trzydzieści sześć tysięcy kilometrów na sekundę. Jeżeli chcielibyśmy przechwycić Tepesa z zerową prędkością, to musimy dodać do czasu lotu prawie godzinę.

Tourville chrząknął i ponownie skupił uwagę na ekranie taktycznym Shannon. Wyjął z kieszeni cygaro, miarowymi ruchami rozpakował je i prawie wsadził do ust, gdy Foraker wciągnęła ze świstem powietrze, a jego ręka zamarła.

— Sir…

— Widzę, Shannon — przerwał jej cicho i doniósł cygaro do ust. — Jak poważne musiało to być?

Ton pytania był prawie obojętny.

— Trudno powiedzieć, sir… ale proszę spojrzeć tu… i tu… — wskazała łokciem na ekran pomocniczy.

Tourville przyjrzał mu się uważnie, przeanalizował wyświetlone odczyty i polecił:

— Pilnuj rozwoju sytuacji i spróbuj wycisnąć co się da z naszych sensorów.

Po czym dał znak Honekerowi i Bogdanovichowi, by dołączyli do niego. Razem odeszli w spokojniejszy rejon pomostu.

— Nie wiem co, ale coś poważnego przytrafiło się Tepesowi — oznajmił cicho. — Na jego pokładzie musiało się wydarzyć coś naprawdę groźnego.

— Co? — spytał Honeker.

— Pojęcia nie mam, ale żaden okręt nie milknie całkowicie w połowie transmisji i nie wyłącza wszystkich sensorów, jeżeli nie stało się coś nadzwyczajnego. A nasze sensory na dodatek wykryły też wyciek atmosfery i drobne szczątki w pobliżu jego kadłuba, co oznacza, że przynajmniej w jednym miejscu został on przebity. I nie było to małe przebicie, a raczej rozerwanie, sądząc po ilości powietrza, które zdążyło uciec.

— Rozerwanie kadłuba? — wykrztusił osłupiały Honeker.

Tourville pokiwał posępnie głową.

— Nie wiem, co mogło je spowodować, a powietrza w próżni nie przybywa, co wskazuje, że zdołali odciąć obszary, które straciły hermetyczność — dodał. — Ale cokolwiek tam się stało, jest to poważna sprawa, towarzyszu komisarzu. Bardzo poważna.

— Rozumiem… — Honeker wytarł spocone nagle dłonie o nogawki i odetchnął głęboko, nim spytał cicho: — Co pan proponuje, towarzyszu admirale?

— To, co widzimy, zdarzyło się cztery minuty temu — odparł rzeczowo zapytany. — W tej chwili Tepes mógł już przestać istnieć, ale o tym też dowiemy się za parę minut. Jeśli nie, to w mojej ocenie znalazł się w poważnych tarapatach nieznanej natury i będzie potrzebował pomocy.

— A pan ma zamiar mu jej udzielić — dokończył Honeker.

— Lecąc tam nie jakimś drobiazgiem w rodzaju pinasy, ale tym okrętem — dodał Tourville. — Problem w tym, że bez zgody dowództwa obrony Hadesu wolę nie ruszać się z miejsca. Raz, że nie wiadomo, czego w obozie Charon dowiedzieli się o sytuacji na pokładzie Tepesa, dwa, nawet jeśli niczego, to mogą nasze poczynania odczytać jako początek ataku, bo kazali nam się trzymać z dala od planety.

— Rozumiem — powtórzył Honeker, po czym zwrócił się do oficera łącznościowego: — Poruczniku Fraiser, będzie pan łaskaw skontaktować się z obozem Charon i poinformować, że na moją odpowiedzialność zamierzamy udzielić pomocy Tepesowi. Proszę przekazać, że będziemy lecieli z pełnym przyspieszeniem, i poprosić o potwierdzenie wyłączenia pól minowych znajdujących się na naszej drodze.


* * *

Słysząc otwierające się drzwi celi, Honor wstała i stanęła przodem do nich z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Nie było to takie łatwe, gdyż Timmons, nie kryjąc, że sprawia mu to przyjemność, poinformował ją dnia poprzedniego, że gdy drzwi się otworzą następnym razem, będzie to początek jej drogi na szubienicę.

Na dodatek zaczęła odbierać dziwne przebłyski emocji Nimitza. Były słabe i urywane, gdyż dzieliła ich spora odległość, a treecat nie wrócił do pełni sił, więc nie bardzo mogła się zorientować, o co chodzi. Wiedziała, że Nimitz jest w ruchu i że przemieszczanie się sprawia mu od czasu do czasu większy niż zwykle ból. Z początku sądziła, że jest przewożony na planetę, ale potem zmieniła zdanie, gdyż nadrzędnymi jego uczuciami były podniecenie, radość i dziwna determinacja przebijająca się na pierwszy plan. Pojęcia nie miała, co mogło ją wywołać, i zaczęła się obawiać, że mogą to być wytwory jej umysłu. Co prawda nigdy dotąd nic podobnego jej się nie zdarzyło, ale zawsze kiedyś jest pierwszy raz… a strach i osłabienie potrafią zrobić z człowiekiem różne rzeczy. Nie do tego jednak stopnia, by miała to okazać tej bandzie psychopatów.

Szczęknął zamek, drzwi otworzyły się i…

— Milady! Lady Harrington! Honor!

Zatoczyła się, słysząc ten głos, i wytrzeszczyła zdrowe oko, bo to, co usłyszała, było niemożliwe. To, co zobaczyła, zresztą też — w otwartych drzwiach stał Andrew LaFollet w sfatygowanym uniformie, ale z automatyczną strzelbą w dłoniach.

Prawie uznała to za halucynacje będące wynikiem osłabienia.

Na szczęście to nie była halucynacja — kiedy zrobiła niepewny krok w jego stronę, on zrobił trzy, pewne i szybkie, i ujął jej wyciągniętą dłoń. Czując ciepło i realność jego ręki, uwierzyła, że to prawda. Niespodziewanie coś zaszkliło jej się w prawym oku i przestała wyraźnie widzieć. Andrew uścisnął jej dłoń i Honor na wpół westchnęła, na wpół jęknęła. A potem objęła go i przytuliła się mocno.

— Przyszliśmy po panią — powiedział nieco niewyraźnie, gdyż usta miał wciśnięte w jej ramię.

Honor odetchnęła głęboko i puściła go, mrugając gwałtownie, by odzyskać ostrość widzenia. Zdążyła akurat, by zobaczyć, jak zmienia się wyraz jego twarzy, gdy dotarł do niego jej wygląd i stan. Czerwony kombinezon o dwa numery za duży, choć miesiąc temu pasował… wychudzona postać… martwa połowa twarzy… Oczy LaFolleta zmieniły się w dwie bryłki lodu, w którym zapłonęła czysta nienawiść. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że każdy ubek, jakiego spotka na swej drodze, bardzo szybko będzie martwym ubekiem. Niezależnie od okoliczności. Otworzył usta, ale powstrzymała go gestem.

— Nie mamy czasu, Andrew — powiedziała cicho, lecz zdecydowanie. — Potem.

Jeszcze przez sekundę przyglądał się jej, po czym otrząsnął się zupełnie jak wychodzący z wody pies.

— Fakt, milady: nie mamy czasu — przyznał.

I dał komuś znak ruchem głowy.

Ponieważ ten ktoś znajdował się z lewej strony, Honor musiała odwrócić się, by go dostrzec, co też szybko uczyniła. I przeżyła kolejną niespodziankę, widząc podchodzącego Venizelosa. Andreas zapiął jej na biodrach pas z pulserem, po czym uniósł oczy i uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem. Uścisnęła jego ramię i natychmiast puściła je, sięgając po broń. Sprawdziła stan magazynka i zasilacz i z zadowoleniem wsunęła je do kabury — oba były pełne.

— Idziemy, milady! — polecił LaFollet.

Wyszli na korytarz i Honor stanęła jak wryta, widząc cztery rozsiekane w znacznej części ciała. Trzy były w mundurach sił Urzędu Bezpieczeństwa, czwarte w zielonym uniformie Gwardii Harrington.

— Bob! — szepnęła, rozpoznając z pewnym trudem Whitmana.

LaFollet pociągnął ją delikatnie, ale stanowczo za ramię.

— Nie mamy czasu, milady! — oznajmił, nie kryjąc zaniepokojenia.

Poszła posłusznie za nim, omijając trupy — gdyby go nie znała, mogłaby go znienawidzić za głos pełen napięcia, ale poza tym pozbawiony uczuć. Ponieważ go znała, wiedziała, że za tą maską kryje się żal większy, niż sama czuła, ale trzymany w żelaznych ryzach, na który przyjdzie czas, gdy skończy się walka. Odruchowo chciała przyklęknąć przy zwłokach Whitmana, ale jego dłoń i słowa powstrzymały ją:

— Musimy się spieszyć! Zdążyli wszcząć alarm, nim Bob ich zabił!

Przytaknęła ruchem głowy, próbując połapać się w sytuacji, gdy po jej drugiej stronie pojawił się Candless. Obaj z LaFolletem złapali ją pod ramiona i zestawili w szyb windy, gdzie czekała Marcia McGinley. Honor powitała ją uściskiem i próbowała coś powiedzieć, ale Marcia złapała strzelbę i pobiegła w ślad za Candlessem, który tymczasem zeskoczył i minął je. Do Honor zaś dołączyli LaFollet i Venizelos.

— Przynajmniej mamy kupę broni i amunicji — poinformował ją ten ostatni, wręczając jej strzelbę.

— Idziemy, milady! — przynaglił LaFollet.

I cała trójka ruszyła w głąb szybu.


* * *

— Znowu próbują szybem windy! — rozległ się czyjś okrzyk.

A zaraz potem rozległy się trzy następujące raz po razie wystrzały z granatnika.

Trzy pociski przemknęły obok McKeona i trafiły w otwór powstały w na wpół rozsuniętych drzwiach windy. Obie połówki drzwi były wykrzywione i zablokowane siłą wcześniejszego wybuchu, toteż nie dało się ich ani do końca otworzyć, ani zamknąć. Nastąpiły dwie sekundy ciszy, potem pociski kolejno eksplodowały. W zamkniętej przestrzeni szybu ich skuteczność musiała być całkowita, bo gdy ucichł huk, nie dobiegł stamtąd żaden jęk. Jasper Mayhew jednakże na wszelki wypadek posłał ich śladem jeszcze dwa następne.

McKeon mruknął z satysfakcją i polecił Marchantowi:

— Potrzebujemy kogoś, kto mógłby obserwować ten szyb. Musimy widzieć, kto się zbliża, bo jeszcze pozabijamy naszych wracających z lady Harrington, jeśli wybiorą tę drogę.

— Zajmę się tym — zapewnił Marchant i machnął na Clinkscalesa.

Obaj skokami dopadli drzwi i zaczaili się przy nich.

Na galerię pokładu hangarowego docierały dwie windy — każda z jednego jej końca. Znajdująca się po przeciwnej stronie jak dotąd była cała i nikt nie próbował jej wykorzystać, ale i tak na wprost jej drzwi ustawiono barykadę z rozmaitych urządzeń i palet ładunkowych. Russ Sanko i mat Halburton uzbrojeni w karabiny plazmowe zajęli za nią stanowiska ogniowe.

Jeden z programów Harknessa zablokował wszystkie windy prowadzące na pokład hangarowy nr 4, o czym załoga zdążyła się raczej szybko przekonać. Nie mogąc użyć wind, funkcjonariusze UB wykorzystali szyby i spróbowali wysadzić drzwi jednej z wind na galerii. Częściowo im się to udało — przy tej okazji zginął bosmanmat Reilly, ale pozostali zmasakrowali grupę szturmową, nim zdołała wyjść z szybu. Druga winda stanowiła potencjalnie większe zagrożenie, gdyż nie wiadomo było, czego mogą spróbować ubecy, ale McKeon zdecydował się nie wysadzać jej, by nie blokować wyjścia. Wysłani po Honor mogli wracać tamtędy, a Sanko i Halburton stanowili wystarczające zabezpieczenie. Każdy, kto próbowałby przeprowadzić atak, używając szybu tej windy jako punktu wyjściowego, zdołałby otworzyć drzwi. I to było wszystko, co by osiągnął atakujący.

Przyglądając się podwładnym zajętym rozmaitymi czynnościami, McKeon nadal nie mógł wyjść z podziwu dla Harknessa. „Zdrada” bosmanmata była tak przekonująca, że wszyscy w nią uwierzyli. McKeon miał zamiar przy pierwszej nadarzającej się okazji wydusić z Harknessa wszystkie szczegóły, ale to była chwilowo dość odległa przyszłość. Obecnie najważniejsze było to, że jak dotąd ten wariacki plan bosmanmata okazywał się skuteczny.

To, że Tepes był okrętem Urzędu Bezpieczeństwa, pod paroma względami zadziałało korzystnie dla uciekinierów. Najważniejszą korzyścią było to, że każdy z pancernych promów szturmowych przeznaczony był do przewozu kompanii sił szturmowych UB w trybie natychmiastowym. Kompania taka była o siedemdziesiąt pięć procent liczniejsza niż kompania Royal Manticoran Marine Corps, a gotowość do natychmiastowej akcji oznaczała, że całe uzbrojenie pokładowe jednostki było podwieszone, wyposażone w pełny zapas amunicji i ogniw energetycznych i gotowe do użycia. Poza tym na pokładach znajdowało się pełne uzbrojenie dla całej kompanii wraz z bronią wsparcia i dużym zapasem amunicji, zasilaczy i zapasów potrzebnych do dłuższego samodzielnego działania, jak leki czy żywność. W ten sposób dzięki uprzejmości UB mieli do dyspozycji aż za dużo broni, toteż używali jej entuzjastycznie i z pełną satysfakcją. Jedynym ograniczeniem był brak ludzi, a i tak nie wszystkich obecnych można było użyć do walki.

Jednym z mających ważniejsze od strzelania zadania do wykonania był mat Harkness. Wraz z odzyskanym minikompem siedział on w kabinie jednego z promów i toczył wojnę z programistami Urzędu Bezpieczeństwa próbującymi odzyskać kontrolę nad okrętem. Bosmanmat miał nad nimi dwojaką przewagę: był lepszym programistą niż ktokolwiek inny na pokładzie i dokładnie wiedział, co zrobił, w przeciwieństwie do adwersarzy. Z kolei oni mieli także dwa atuty — było ich więcej i w przeciwieństwie do niego dysponowali fizycznym dostępem do wszystkich systemów okrętowych. Po dwudziestu minutach daremnych prób odzyskania kontroli zaczęli wyłączać lub wyrywać komputery i przechodzić na ręczne sterowanie.

Harkness przewidział to i dlatego wszędzie, gdzie to było możliwe, użył komputerów do wywołania jak największych uszkodzeń w sprzęcie i systemach im podległych, a nie tylko do wyłączenia ich. Skutkiem jego poczynań Tepes wymagał miesięcy pobytu w stoczni remontowej, by odzyskać zdolność do ponownej służby. Jego załoga niestety szybko zdała sobie z tego sprawę i gotowa była nawet powiększyć drastycznie stan zniszczeń, byle tylko dorwać sprawców całego problemu.

— Jestem gotowa do startu, sir!

McKeon odwrócił się, słysząc okrzyk Geraldine Metcalf. Stała przy wylocie korytarza prowadzącego do śluzy drugiego promu szturmowego, gdyż po opanowaniu pokładu hangarowego i przywróceniu na nim porządku wyłączono grawitację i usunięto powietrze, by zachować procedury bezpieczeństwa wymagane przy starcie, a równocześnie uniemożliwić atak inną drogą niż przez galerię. McKeon miał zbyt mało ludzi, by móc bronić całego pokładu przed niespodziewanym atakiem, zwłaszcza że istniało zbyt wiele dróg podobnych do tej, którą dostał się nań Clinkscales i którymi można było zaskoczyć obrońców.

Dał jej gestem znak, że może zaczynać, i Geraldine ruszyła do promu, a Anson Lethridge zwolnił cumy. Silniki manewrowe promu ożyły i opancerzony pojazd powoli odsunął się i wyleciał na zewnątrz. Pozostało mieć nadzieję, że Harkness skutecznie unieszkodliwił całe uzbrojenie pokładowe.


* * *

Geraldine Metcalf leciała wzdłuż burty krążownika liniowego, używając jedynie silników manewrowych. Co prawda napęd Tepesa został odłączony, gdy okręt znalazł się na orbicie parkingowej, ale napęd główny promu mógł zostać wykryty przez sensory znajdujące się na księżycu czy samej planecie. A jej zadaniem było pozostać niezauważoną i jakakolwiek emisja, która mogłaby zdradzić ich obecność, oznaczała niewykonanie tego zadania. Leciała ostrożnie, gdyż pierwszy raz siedziała za sterami czegoś tak wielkiego i nieruchawego jak prom szturmowy.

Czasu jednak było dość, toteż bez problemów dotarła do celu i zajęła pozycję nad okrętem, w cieniu rzucanym przez dziób. W ten sposób wizualnie oraz dla radaru powierzchni była niewidoczna. A jeżeli ktokolwiek przyleci sprawdzić, co się dzieje z krążownikiem, musi wystartować z obozu Charon. I najprawdopodobniej nadleci od dziobu… Spojrzała kątem oka na Sarah DuChene siedzącą w fotelu drugiego pilota i skoncentrowaną na obsłudze pokładowego uzbrojenia. Właśnie zakończyła sprawdzanie broni i wszystkie kontrolki z zielonych oznaczających stan pogotowia zmieniły się na czerwone — znak pełnej gotowości do natychmiastowego użycia.


* * *

— Wiadomość z obozu Charon, towarzyszu admirale — zameldował porucznik Fraiser i widząc gest Tourville’a, odczytał jej treść: — „Zamiar udzielenia pomocy Tepesowi w razie konieczności przyjęty i zaakceptowany, ale brygadier Tresca nie ma potwierdzenia, że taka pomoc jest konieczna. Zostały wysłane promy w celu sprawdzenia sytuacji na pokładzie krążownika i gdy tylko coś będzie wiadomo, zostaniecie poinformowani. Do tej pory nie zostaną wyłączone pola minowe zewnętrznej strefy obrony planety. Nie zaleca się zbliżać do nich bez zezwolenia”. Koniec wiadomości.

— Pięknie! — warknął Bogdanovich. — Żeby gnoi obsrało! Nadal nie chcą nas widzieć na swoim niebie, tak?!

— Spokojnie, Yuri — zmitygował go Tourville. — To ich niebo i ich okręt, zgadza się?

Mówiąc to, przyglądał się Honekerowi, szukając śladu potępienia czy innej reakcji na wybuch Bogdanovicha. Nie dostrzegł żadnej. Co samo w sobie było wiele mówiące i godne zapamiętania na przyszłość…


* * *

— Na ziemię!

Andrew LaFollet poparł rozkaz czynem i przydusił Honor do pokładu, gdy z przodu wybuchła nagle strzelanina. Jego gest był tak niespodziewany, że Honor, padając, straciła oddech. Powietrze wypełnił wizg pulserów, krzyki i głębsze, powolniejsze kaszlnięcia strzelb. Po pierwszych strzałach dołączyły do zamieszania jęki, ale te szybko ucichły. LaFollet puścił ją i poczołgał się do przodu. Gdy ruszyła za nim, poczuła na kostce zdecydowany uchwyt czyjejś dłoni i odwróciła głowę zaskoczona.

— Żadnych takich — oznajmił zwięźle Venizelos i nim zdążyła coś powiedzieć, dodał: — Jest pani naszym dowódcą, a co ważniejsze także jego patronką. Nie zadał sobie tyle trudu tylko po to, żeby się pani dała bez sensu zabić!


* * *

Igły z pulserów rykoszetowały z wyciem od występów w ścianach i innych przeszkód, krzesząc snopy iskier. LaFollet odruchowo wtulił głowę w ramiona, ale nie zwolnił. Szybko też dotarł do Candlessa i McGinley leżących za podporą wspornika wzmacniającego konstrukcję szybu. Mieli stąd oboje doskonałe pole ostrzału, niestety przeciwnicy ukryci za podobną osłoną przed nimi także. Co oznaczało, że najkrótsza droga na pokład hangarowy numer 4 została odcięta.

Candless przesunął się nieco w tył i wypalił parę razy ze strzelby. Ustawił ją na średnie skupienie, i powoli a metodycznie przesuwając lufę, pokrył stalowymi krążkami całą przestrzeń korytarza. Kogoś trafił — rozległ się przeraźliwy wrzask natychmiast przechodzący w charkot, który szybko zamilkł. Ogień z pulserów wyraźnie osłabł.

— Ilu? — spytał LaFollet.

— Nie wiem, ale ponad dziesięciu — odparł Candless, nie odwracając głowy. — Zauważyłem ich przypadkiem, inaczej już byłoby po nas. Jak dotąd nie mają ciężkiej broni, ale to się zmieni.

— Jeżeli są w stanie w jakiś sposób skoordynować działania — w głosie McGinley słychać było napięcie, ale to nie był jej rodzaj walki. — A sądząc po tym, jak się zachowują nasze komunikatory, niełatwo im to przyjdzie. Harkness bardzo się postarał.

LaFollet przyznawał jej rację, ale nie do końca — w ich komunikatorach zabranych zabitym nadal albo panowała cisza, albo niezrozumiały bełkot, co oznaczało, że system wewnętrznej łączności okrętu nadal nie działa. Ale obecność ubeków w szybie, jak i to, że klawisze pilnujący Honor zdołali się z kimś skontaktować, oznaczały, iż istnieje jakiś inny, zapewne ograniczony do wybranych system łączności. Oraz to, że ktoś po tamtej stronie myśli i choć w części domyślił się, co się dzieje. Gdyby tak nie było, najprostsza droga prowadząca z cywilnego bloku więziennego na czwarty pokład hangarowy nie zostałaby zablokowana. Bo w to, że ci z przodu znaleźli się tu przypadkiem, nie wierzył ani przez moment: to był ich okręt, więc po co mieli łazić w półmroku i niewygodnie, skoro mogli używać korytarzy?

Wszystko zależało od tego, jak skuteczny jest ten zapasowy system łączności — jeżeli obejmował cały okręt, to szansę na doprowadzenie Honor do celu przestały istnieć. Przeciwników po prostu było za dużo i jeśli będą wiedzieć, gdzie mają im przeciąć drogę za każdym razem…

— Zajmę się tym — oznajmił spokojnie Candless, nadal nie odwracając głowy.

Jego zupełnie spokojny, by nie rzec odprężony ton świadczył, że przemyślał sprawę i doszedł do tych samych co LaFollet wniosków. Nadal nie odrywając wzroku od pozycji przeciwnika, dodał:

— Cofnijcie się ze sześćdziesiąt metrów i spróbujcie iść tunelem technicznym na dziewiętnastym pokładzie. Komandor McGinley pokaże wam drogę.

— Zaraz! — zaprotestowała McGinley. — Nie możemy…

— Możemy — przerwał jej dziwnie miękko LaFollet. — Proszę to wziąć i wycofać się.

Podał jej elektrokartę i wskazał kciukiem za siebie. Widząc zaś brak reakcji, warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu:

— Wykonać!

McGinley drgnęła, spojrzała na niego zaskoczona, po czym bez słowa odwróciła się i poczołgała w półmrok. LaFollet przyjrzał się Candlessowi.

— Jesteś pewien, Jamie? — spytał cicho.

— Jestem pewien — odpowiedział szczerze Candless i odwrócił głowę. — Dobrze było pod panem służyć, majorze. Teraz niech pan wyprowadzi Honor w bezpieczne miejsce.

I uśmiechnął się.

— Wyprowadzę — powiedział po prostu LaFollet.

Nie była to obietnica — była to przysięga i Candless pokiwał głową zadowolony.

— I lepiej się pospiesz, Andrew — dodał łagodnie. — A potem, kiedy będziecie już bezpieczni, powiedz jej…

I urwał, nie potrafiąc znaleźć słów.

LaFollet przytaknął ruchem głowy.

— Powiem jej — zapewnił.

I objął Candlessa jedną ręką, przyciskając go mocno.

A potem odwrócił się i poczołgał w ślad za McGinley.

Dotarcie do Honor i Venizelosa zajęło mu tylko parę minut. Oboje stali we wnęce i przysłuchiwali się strzelaninie, która wybuchła z nową siłą. Przechodząc, polecił zwięźle:

— Tędy, milady. Musimy się kawałek cofnąć.

Honor nawet nie drgnęła.

— Gdzie Jamie? — spytała.

LaFollet zatrzymał się. Przez moment patrzył przed siebie, potem westchnął i powiedział tak łagodnie jak mógł:

— Jamie nie idzie, milady.

— Nie! Nie mogę…

— Właśnie że możesz! — przerwał jej brutalnie, odwracając się.

Na jego twarzy było tyle smutku i dumy, że Honor przestała protestować.

— Jesteśmy gwardzistami, milady, a pani jest naszą patronką i może pani zrobić wszystko, żeby tak zostało. Cokolwiek by to, do cholery, było!

Przyglądała mu się przez chwilę niezdolna wypowiedzieć słowa, po czym jej ramiona opadły, a dowódca jej osobistej ochrony wziął ją za rękę, jakby była dzieckiem.

— Idziemy, milady — powiedział łagodnie.

Poszła za nim bez protestów żegnana odgłosem ognia prowadzonego przez Jamiego Candlessa.

Загрузка...