Rozdział 10


Guiwald Larsson błyskawicznie sformułował pytanie bez odpowiedzi, które przemknęło przez głowę Melanderowi. Miał na sobie swój szlafrok, białe kapcie i włożoną po raz pierwszy nową piżamę.

Stał przy oknie, usiłując nie patrzeć na kwiaty, które przyniósł Rönn: beznadziejnie zakomponowany bukiet goździków i tulipanów z mnóstwem zielonych dodatków.

– Tak, tak! – rzucił ze złością, wymachując raportem. – Tyle to nawet kura zrozumie!

– No.

Rönn siedział na krześle dla gości i od czasu do czasu nie bez dumy zerkał na czerwono-zielony dowód uznania.

– Nawet jeśli w mieszkaniu było tyle gazu, co w balonie pierwszomajowym, coś, do jasnej cholery, musiało wywołać pożar! Mam rację?

– No, ale…

– Ale co?

– No, prawie wszystko może spowodować wybuch w pokoju wypełnionym gazem.

– Prawie wszystko?

– Wystarczy byle iskierka.

– Ale iskierka musi się, do diabła, skądś wziąć!

– Raz miałem do czynienia z wybuchem gazu. Jeden facet odkręcił kurki i odebrał sobie życie. Potem zadzwonił do drzwi jakiś włóczęga i iskra z baterii wysadziła chałupę w powietrze.

– Tak się składa, że tym razem nie przyszedł żaden włóczęga i nie zadzwonił do Malma.

– Ale mogą być setki innych powodów.

– Nieprawda. Powód może być tylko jeden i nikt nie zadał sobie trudu, żeby go znaleźć.

– Znaleźć? Przecież wszystko poszło z dymem. Pomyśl, wystarczy zwarcie w kontakcie albo zła izolacja, powstaje iskra i gotowe.

Gunvald Larsson milczał.

– Szlag trafił całą sieć elektryczną. Spalił się każdziuteńki bezpiecznik. Nie da się udowodnić, co wysiadło najpierw.

Gunvald Larsson milczał.

– Budzik elektryczny, radio, telewizor – wyliczał Rönn. – Mogła spaść skra z pieca kaflowego albo z kominka.

– Szybry były zamknięte.

– Mimo to mogła się przedostać. Na przykład przez drzwiczki.

Gunvald Larsson zmarszczył brwi i patrzył na bezlistne drzewa i ośnieżone dachy.

– Dlaczego Malm miałby popełnić samobójstwo?

– Był w dołku. Nie miał pieniędzy, wiedział, że chodzi za nim policja. Chociaż się wywinął od aresztu, nie czuł się bezpiecznie. Gdyby się pokazał Olofsson, pewnie by tam wrócił.

– Uhm – niechętnie przyznał Gunvald Larsson. – To prawda.

– Poza tym miał beznadziejne układy rodzinne. Samotny alkoholik z kryminalną przeszłością, dwa razy rozwiedziony, od lat nie łożył na dzieci. Jak nic czekał go obóz pracy.

– Aha.

– No i cierpiał na jakąś chorobę. Kilka razy był w Beckis[6].

– Chcesz powiedzieć, że nie miał piątej klepki?

– Był dwubiegunowy. Kiedy pił albo coś mu nie szło, wpadał w ciężką depresję.

– No dobrze, wystarczy.

– Już wcześniej próbował popełnić samobójstwo – jakby nigdy nic kontynuował Rönn. – Co najmniej dwa razy.

– To nie wyjaśnia, skąd się wzięła iskra.

Rönn wzruszył ramionami. Gunvald Larsson się zamyślił.

– Parę minut przed eksplozją coś widziałem.

– Co?

– Na piętrze, nad mieszkaniem Malma ktoś zapalił zapałkę albo zapalniczkę.

– Ale pożar wybuchł u Malma, nie na górze.

Rönn wytarł nos złożoną chusteczką.

– Nie rób tak – upomniał go Gunvald Larsson – bo będzie jeszcze czerwieńszy.

– Przepraszam. – Rönn schował chusteczkę i zastanawiał się przez chwilę. – Dom był stary i w złym stanie. Według Melandera do mieszkania na piętrze dostało się trochę gazu, ale jego stężenie nie było śmiertelne.

Gunvald Larsson odwrócił się i wbił wzrok w Rönna.

– Kto przesłuchiwał pogorzelców?

– Nikt.

– Nikt?

– No. Nie mieli nic wspólnego z Malmem. W każdym razie nic na to nie wskazuje.

– Skąd wiesz?

– No…

– Gdzie są ci ludzie?

– Ciągle w szpitalu. Chyba tutaj. Oprócz dzieci, którymi się zajęła komisja opieki.

– Dorośli przeżyją?

– No. Tylko Madeleine Olsen ma małe szanse. Z tego, co słyszałem, jeszcze zipie.

– To znaczy, że innych można przesłuchać?

– Nie. Przecież dochodzenie jest zamknięte.

– Wierzysz w nieszczęśliwy wypadek?

Rönn spojrzał na swoje dłonie i pokiwał głową.

– No. Nie ma innego wytłumaczenia. Wszystko zostało sprawdzone.

– Z wyjątkiem iskry.

– To prawda, ale tego nie da się udowodnić.

Gunvald Larsson wyrwał z nosa jasny włosek i przyglądał mu się w zamyśleniu. Potem usiadł na łóżku, zamknął raport i rzucił go na nocną szafkę. Jakby uznał sprawę za skończoną.

– Wypiszą cię pojutrze? – spytał Rönn.

– Na to wygląda.

– A później będziesz pewnie z tydzień na zwolnieniu, co?

– Chyba tak – odparł rozkojarzony Gunvald Larsson.

Rönn spojrzał na zegarek.

– No, będę się zbierał. Synek ma jutro urodziny i muszę mu kupić prezent.

– Co mu kupisz? – obojętnie spytał Gunvald Larsson.

– Wóz strażacki.

Gunvald Larsson popatrzył na niego z taką miną, jakby usłyszał coś skrajnie obscenicznego.

– Takie miał życzenie – wyjaśnił Rönn. – Wóz jest mały, o, mniej więcej tej wielkości, a kosztuje aż trzydzieści dwa pięćdziesiąt.

Rönn pokazał wymiary, rozstawiając palce.

– Aha – mruknął Gunvald Larsson.

– No to cześć!

Guiwald Larsson skinął głową.

– Einar? – odezwał się, kiedy Rönn położył dłoń na klamce.

– No?

– Skąd wytrzasnąłeś te kwiaty? Zwinąłeś je z czyjegoś grobu…?

Rönn obrzucił go urażonym spojrzeniem i wyszedł.

Gunvald Larsson położył się na plecach, splótł wielkie dłonie na karku i patrzył w sufit.


Następnego dnia, czyli w czwartek czternastego marca, nie dało się zauważyć najmniejszych oznak wiosny, która według kalendarza powinna być tuż-tuż. Lodowaty wiatr hulał w najlepsze, tumany śnieżynek tłukły się o szyby komendy południowej. Kollberg siorbał kawę z tekturowego kubka i wcinał drożdżówkę, pstrząc okruszkami biurko Martina Becka.

Martin Beck pił herbatę, mając złudną nadzieję, że dobrze mu zrobi na żołądek. Było wpół do czwartej po południu. Kollberg większą część dnia strawił na ochrzanianiu Skackego. W przerwach, kiedy obiekt jego dezaprobaty go nie słyszał, zwijał się ze śmiechu.

Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi. Skacke wszedł do pokoju, spłoszonym wzrokiem zerknął na Kollberga i położył jakiś papier na biurku Martina Becka.

– Co to? – spytał Kollberg. – Nowy przypadek śmierci na niby?

– Kopia notatki z SKL – ledwie słyszalnie odpowiedział Skacke i wycofał się ku drzwiom.

– Słuchaj no, Benny… – zaczął Kollberg z miną niewiniątka. – Skąd ci przyszło do głowy, żeby zostać policjantem?

Skacke przestąpił z nogi na nogę.

– W porządku – odezwał się Martin Beck, demonstracyjnie podnosząc papier. – Dziękuję. Możesz odejść. – Kiedy Skacke zamknął za sobą drzwi, popatrzył na Kollberga. – Jeszcze ci mało? Nie masz dosyć na dzisiaj?

– No dobrze, jutro też będzie dzień. Co to za świstek?

Martin Beck przebiegł tekst oczami.

– Od Hjelma. Zbadał część próbek i przedmiotów z pogorzeliska przy Sköldgatan. Żeby, jak pisze, „wykluczyć ich ewentualny związek z zarzewiem pożaru”. Wynik negatywny. – Westchnął i odłożył notatkę. – Wczoraj zmarła ta młoda Olsen.

– Uhm, przeczytałem w gazecie – obojętne skonstatował Kollberg. – Wiesz, dlaczego ten geniusz został policjantem?

Martin Beck milczał.

– Ja wiem – kontynuował Kollberg. – Stoi czarno na białym w jego papierach. Powiedział, że pracę w policji traktuje jako odskocznię w swojej karierze. Marzy mu się posada komendanta.

Kollberg znów dostał ataku śmiechu. O mały włos nie udławił się drożdżówką.

– Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ten pożar – powiedział pod nosem Martin Beck.

– Co ty tam przymarudzasz? – Kollberg złapał oddech. – Niby czemu miałby się podobać? Dlatego że cztery osoby zginęły w płomieniach, a dwumetrowy idiota dostanie medal? – Spoważniał. – Wszystko jest jasne, prawda? Malm odkręca gaz i popełnia samobójstwo. Chromoli to, co będzie potem, bo myśli wyłącznie o sobie, poza tym kiedy wybucha pożar, jest stuprocentowo martwy. Trzy niewinne osoby tracą życie, a policja traci świadka i szansę zapuszkowania Olofssona, czy jak mu tam. Ty i ja nie mamy z tą sprawą nic wspólnego. Dobrze mówię?

Martin Beck długo i starannie wycierał nos.

– Wszystko gra – podsumował Kollberg. – I nie próbuj mi wmawiać, że „gra za dobrze”. Albo że twoja przewspaniała intuicja… – Urwał i obrzucił Martina Becka krytycznym spojrzeniem. – Kurde, fatalnie wyglądasz.

Martin Beck wzruszył ramionami.

Kollberg pokiwał głową.

Znali się jak łyse konie. Kollberg wiedział, co gryzie Martina Becka, ale niepytany nie zamierzał podejmować tego tematu.

– Zapomnij o tym pieprzonym pożarze – powiedział lekkim tonem. – Ja już zapomniałem. Wpadniesz do mnie wieczorkiem? Gun będzie na jakimś kursie, możemy wypić po maluchu i rozegrać partyjkę szachów.

– Czemu nie – odparł Martin Beck.

Przynajmniej o kilka godzin opóźni powrót do domu.

Загрузка...