Rozdział 26


W sobotę pierwszego czerwca Månsson poleciał z żoną do Rumunii. Zaplanował trzytygodniowy urlop co do dnia, miał wrócić po sobótce, w poniedziałek dwudziestego czwartego.

Swoje spostrzeżenia dotyczące topielca najwyraźniej zabrał z sobą, podobnie jak przemyślenia i teorie o życiu Olofssona i jego marnym końcu, ponieważ z Malmö nie napływały żadne wieści, które mogłyby zainteresować Martina Becka.

Nie tylko Månsson miał wolne w czerwcu. Mimo rozmaitych mętnych sugestii, że z powodu wrześniowych wyborów do parlamentu z urlopami należy poczekać, szeregi policji – zwłaszcza kadra dowódcza zdumiewająco szybko się przerzedziły. Lipiec i sierpień zapowiadały się pracowicie i większość postanowiła czym prędzej skorzystać z prawnie przysługującego wypoczynku.

Melander zaszył się na Värmdö, a Gunvald Larsson z Rönnem dyskretnie wybyli do Arjeplog, gdzie w blasku polarnego słońca spędzali śliczne letnie noce na łowieniu ryb. Głównie rozmawiali o lipieniach, trociach i różnych odmianach błystek. Czasami Rönn nagle posępniał i się nie odzywał. Myślał wtedy o wozie strażackim.

Hammar myślał wyłącznie o rychłej emeryturze i o tym, że do tego czasu nic nie powinno się wydarzyć.

Martin Beck często zastanawiał się nad tym, że jest mu wszystko jedno, czy dostanie urlop, czy nie. Siedział w Västberdze nad rutynowymi czynnościami, a czas wolny poświęcał na wymyślenie sposobu wyłgania się od świętowania sobótki w towarzystwie małżonki i szwagra.

Kollberg, który czasowo zastępował komisarza, przeniósł się do Sztokholmu, do wydziału do spraw przemocy fizycznej. Nie był zachwycony. Nie cierpiał dusznego, gorącego pokoju na Kungsholmsgatan, pocił się i klął w żywy kamień. Chciał być w domu, z żoną. Tylko to sprawiało mu przyjemność. Melander rąbał drewno na działce przed domem letniskowym i z czułością myślał o swojej brzydkiej żonie, która opalała się nago na kocu za szopą.

W Eforie nad Morzem Czarnym Månsson patrzył leniwie na gołębi potiomkinowski pejzaż i zastanawiał się, jak udało się wprowadzić socjalizm i w trzy lata wykonać plan pięcioletni w kraju, gdzie panował czterdziestostopniowy upał i nie było toniku grejpfrutowego.

Trzy tysiące kilometrów na północ Gunvald Larsson, odziany w buty z cholewami i sportową kurtkę, zerkał zdegustowany na ohydny czerwono-niebiesko-zielony wełniany sweter Rönna, z łosiami na piersi. Rönn tego nie widział, bo zaprzątały go myśli o wozie strażackim.

Benny Skacke siedział w komendzie i wstawiał przecinki w raporcie, który przed chwilą napisał. Zastanawiał się, ile to jeszcze potrwa, zanim zostanie szefem policji.

Każdy był zajęty sobą.

Nikt nie myślał o Malmie ani Olofssonie, ani czternastolatce, która spłonęła żywcem na strychu w domu przy Sköldgatan.

Przynajmniej nic na to nie wskazywało. W piątek dwudziestego pierwszego czerwca Martin Beck poczuł się jak przestępca, po raz pierwszy od czasów, kiedy w wieku piętnastu lat podrobił podpis mamy na zwolnieniu, żeby zerwać się ze szkoły i popatrzeć na jeden z pancerników kieszonkowych Hitlera, który zawinął do Sztokholmu.

Właściwie nie dopuścił się niczego zdrożnego. Ba, można by to było uznać za coś absolutnie normalnego i niemającego żadnego związku z przestępstwem, ponieważ kłamstwo ścigane przez prawo nie wchodzi w rachubę, dopóki nie położy się dłoni na Biblii i nie przysięgnie mówić prawdy i tylko prawdy.

Całkiem po prostu oznajmił małżonce, że nie pojedzie na wieś z nią i Rolfem, bo obowiązki służbowe zmuszają go do pracy podczas świątecznych dni. Poinformował o tym głośno i wyraźnie, bezczelnie patrząc Indze w oczy. Zełgał w dniu letniego przesilenia, najdłuższym i najpiękniejszym dniu roku. Kłamstwo było wynikiem spisku, w którym brał udział ktoś jeszcze, kto obiecał pełną dyskrecję i sztamę w razie kłopotliwych pytań.

Ten ktoś czasowo zastępował komisarza.

Nazywał się Sten Lennart Kollberg i jego rola inspiratora była zbyt oczywista, by uznać ją choćby za dwuznaczną.

Na spisek złożyły się dwie przyczyny. Pierwsza, to głęboka niechęć Martina Becka na samą myśl o spędzeniu dwóch albo trzech dni w towarzystwie małżonki i chlejącego szwagra, które zapowiadały się koszmarniej niż zwykle, bo Ingrid pojechała do Leningradu na jakiś kurs językowy i w nikim nie miałby oparcia. Druga, to pozostający do dyspozycji Kollberga dom letniskowy jego teściów w Sörmlandii, gdzie tymczasowy komisarz już zawiózł pokaźne ilości prowiantu i życiodajnych napitków.

Mimo tych mocnych, a w każdym razie wytłumaczalnych, powodów Martin Beck czuł się podle. Brzydził się kłamstwem, nie przywykł do takich sytuacji. Dużo później zda sobie sprawę, że właśnie ta chwila odmieni jego życie. Hm, lepiej późno niż wcale.

Nie miało to nic a nic wspólnego z jego zawodem. Policjanci nie kłamią rzadziej od innych, szwedzcy policjanci nie kłamią rzadziej od swoich zagranicznych kolegów. Według statystyk jest raczej na odwrót.

W przypadku Martina Becka chodziło o zwykłą moralność. Przyjął określoną postawę, z której sam się rozgrzeszył wbrew wyznawanym dotychczas wartościom. Tylko przyszłość pokaże, jak zsumują się wygrane i przegrane w bilansie jego życia.

Tak czy inaczej, po raz pierwszy od lat spędził przemiły i w miarę niefrasobliwy weekend. Przynajmniej na razie udało mu się zapomnieć o drobnym oszustwie.

Kollberg, świetny organizator i konspirator, znakomicie dobrał towarzystwo. Słowo „policja” padło zaledwie kilka razy, rozmowy o pracy, znienawidzonej, zmitologizowanej Służbie były surowo zabronione.

Z jednym wyjątkiem. No, może dwoma. O długim, ciepłym zmierzchu Martin Beck siedział na trawie z Åsą Torell, Kollbergiem i paroma innymi osobami, podziwiając majowe drzewko, które sami przystroili i wokół którego tańczyli. Byli porządnie zmęczeni i pogryzieni przez komary.

– Myślisz, że kiedykolwiek się dowiemy, kim był ten gość z Sundbybergu? – spytał rozkojarzony Martin Beck.

Kollberg nie wahał się ani sekundy.

– Never.

– Jaki gość z Sundbybergu? – zainteresowała się Åsa Torell, młoda utalentowana osóbka, wszystkiego ciekawa.

– Wydaje mi się, że ta sprawa eksploduje na naszych oczach – skomentował Kollberg. – Tak jak się zaczęła.

– Aha. Już wiem, o czym mówicie – powiedziała Åsa Torell. – Na czyich oczach?

– Naturalnie moich – przyznał Kollberg. – Tylko ja mam to gdzieś. Jeszcze chwila, a cię zastrzelę, jak zaczniesz opowiadać o glinach.

Åsa Torell kończyła szkołę policyjną.

Przy innej okazji wymieniła z Martinem Beckiem kilka uwag na ten temat.

– Postanowiłaś zostać policjantką, bo Åke zginął?

– Nie, właściwie nie. – Obracała papierosa w dłoni. – Chciałam zmienić zawód. Zacząć nowe życie. Poza tym to potrzebne.

– Co? Dziewczyny policjantki?

– Rozsądni ludzie, którzy decydują się na pracę w policji. Pomyśl o tych wszystkich idiotach w branży.

Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i cicho, na bosaka, odeszła.

Szczupła kobieta o dużych piwnych oczach i krótkich ciemnych włosach.

Poza tym nie wydarzyło się nic godnego uwagi i w niedzielę Martin Beck wrócił do domu na lekkim kacu, zadowolony i bez przesadnych wyrzutów sumienia.


Srebrzysty turbośmigłowy Il-18 linii Tarom przewoził Pera Månssona z upalnego lotniska w Konstancy do zdecydowanie przewiewniejszej Bulltofty w Malmö. Ponieważ wiał porywisty południowo-wschodni wiatr, maszyna zatoczyła szeroki łuk nad Sundem, zanim usiadła na szwedzkiej ziemi. Był piękny letni dzień. Månsson wyraźnie widział Saltholm, Kopenhagę i pięć statków pasażerskich kursujących między Malmö i Danią, które wydawały się absolutnie nieruchome, okolone białą, skamieniałą falą dziobową. Nieco później zobaczył port przemysłowy, gdzie blisko trzy miesiące temu nadzorował wyciąganie z basenu wraku i topielca. Ale tego nie roztrząsał, bo nie był na służbie.

Uparcie patrzył przez okno przede wszystkim dlatego, że nie chciał oglądać swojej żony. Choć po kilku pełnych wrażeń dniach znów się w niej zakochał, teraz, po trzech wspólnych tygodniach oboje mieli siebie dosyć. Marzył o kawalerce na Regementsgatan, samotnych wieczorach z wykałaczką w kąciku ust i schłodzonym gripenbergu w zasięgu ręki. Mało tego, tęsknił nawet do widoku ponurego, wyasfaltowanego dziedzińca komendy.

W Malmö wcale nie było tak sielankowo i spokojnie, jak mogło się wydawać z pokładu samolotu. Już w pierwszym tygodniu wpadł w wir pracy. Zajmował się wszystkim: od rozruchów politycznych i bójki na noże po genialny napad na bank, zaplanowany akurat w jego mieście, który postawił na nogi policję z połowy kraju, zanim po kilku dniach sprawę wyjaśniono.

Miał co robić i dlatego dopiero w trzeci poniedziałek lipca zaczął się poważnie zastanawiać nad Olofssonem. Późnym wieczorem wysnuł wnioski z tego, co widział przy podchodzeniu do lądowania, i kiedy wreszcie wszystko złożył do kupy, rzecz wydawała się niemal oczywista.

O wpół do dwunastej w nocy jednym haustem wychylił drinka, wstał z fotela i poszedł spać, przekonany, że wkrótce znajdzie odpowiedź na najbardziej irytujące go pytanie.

Загрузка...