Rozdział 3


Pożar poprzedził ogłuszający huk. Wyleciały okna w mieszkaniu na parterze po prawej, odpadł wielki płat ściany szczytowej, z rozbitych szyb buchnęły błękitne jęzory ognia. Gunvald Larsson zamarł na szczycie skały z uniesionymi ramionami jak posąg Zbawiciela. Błyskawicznie się otrząsnął i puścił w dół zbocza. Potykając się i klnąc, przebiegł przez ulicę i zatrzymał się przed domem. W tym czasie płomienie przybrały kolor pomarańczowy i żwawo pięły się po drewnianych ścianach. Miał wrażenie, że po prawej dach już się załamuje, jakby runęła część fundamentów. Mieszkanie na parterze zajęło się w kilka sekund i zanim dopadł schodów przed drzwiami wejściowymi, zaczęły się palić pokoje na piętrze.

Szarpnięciem otworzył drzwi na klatkę i od razu zrozumiał, że jest za późno. Drzwi po prawej wypadły z zawiasów i zatarasowały przejście. Płonęły jak ogromne polano, ogień wspinał się po drewnianych stopniach. Uderzyła go fala gorąca. Osmalony i oślepiony, chwiejnie się wycofał. Z wnętrza domu dobiegały krzyki ludzi wijących się z bólu lub lęku przed śmiercią. Z tego, co wiedział, w środku było co najmniej jedenaście osób, zamkniętych w piekielnej pułapce. Przypuszczalnie kilka już nie żyło. Z okien na parterze jak z palnika bluzgały snopy ognia.

Gunvald Larsson szybko się rozejrzał za jakąś drabiną albo innym sprzętem ratowniczym. Nic takiego nie wpadło mu w oko. Na piętrze otworzyło się okno. W dymie i płomieniach dostrzegł młodą dziewczynę. Histerycznie, przeraźliwie krzyczała. Ułożył dłonie w lejek, przytknął do ust i wrzasnął:

– Skacz! Skacz w prawo!

Stała w oknie. Wahała się.

– Skacz! Teraz! Jak najdalej! Złapię cię!

Dziewczyna skoczyła. Prosto na niego. Prawą ręką chwycił ją między nogami, lewą opasał ramiona. Rutyna. Nie była ciężka, mogła ważyć jakieś pięćdziesiąt kilo. Ledwie ją złapał, okręcił się, cofnął i położył ofiarę na ziemi. Miała nie więcej niż siedemnaście lat. Naga, drżała na całym ciele, darła się wniebogłosy i rzucała głową. Poza tym chyba nic jej nie dolegało.

Kiedy się odwrócił, w oknie stał mężczyzna owinięty jakąś narzutą. Ogień przybrał na sile. Kłęby dymu sięgały kalenicy, między dachówkami po prawej stronie pojawiły się pierwsze płomienie. Jeśli natychmiast nie przyjedzie ta cholerna straż… – pomyślał Gunvald Larsson, podchodząc jak najbliżej rozszalałego żywiołu. Świerczyna strzelała i trzaskała, kaskady iskier opadały mu na twarz i kożuch, wżerały się w kosztowną owczą skórę i gasły. Zawołał najdonośniej, jak umiał, żeby przekrzyczeć huk pożogi:

– Skacz!!! Jak najdalej! W prawo!

Mężczyzna skoczył. W tym samym momencie zajęła się narzuta, w którą był owinięty. Wydał z siebie rozdzierający krzyk i próbował ją z siebie zedrzeć. Tym razem akcja nie zakończyła się pełnym sukcesem. Dużo cięższy od dziewczyny, uderzył lewym ramieniem w bark Gunvalda Larssona i wyrżnął łopatką o bruk. W ostatniej sekundzie Gunvald Larsson podłożył pod głowę mężczyzny swoją wielką lewą dłoń, dzięki czemu uchronił jego głowę przed roztrzaskaniem. Potem ściągnął z niego płonącą narzutę, osmalając przy okazji rękawiczki. Nie licząc złotej ślubnej obrączki, mężczyzna też był nagi. Przeraźliwie jęczał i wydawał z siebie kompletnie niezrozumiałe, gardłowe dźwięki jak, nie przymierzając, fiśnięty szympans. Gunvald Larsson przeturlał go kilka metrów dalej i zostawił na śniegu poza zasięgiem ognia. Kiedy się odwrócił, z mieszkania na piętrze po prawej wyskoczyła kobieta. Miała na sobie czarny biustonosz, paliły się jej rude włosy, runęła tuż przy ścianie.

Gunvald Larsson wpadł między płonące deski, wyciągnął ją ze strefy bezpośredniego zagrożenia i śniegiem ugasił włosy. Dotkliwie poparzona, głośno jęczała i wiła się z bólu. Upadła niefortunnie; jedna noga leżała pod nienaturalnym kątem. Włosy łonowe też były rude. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Skóra na brzuchu, o dziwo nietknięta, była blada i zwiotczała. Najbardziej ucierpiała twarz, nogi, plecy i piersi, w które się wtopił nylonowy biustonosz.

Kiedy po raz ostatni spojrzał na piętro po prawej, zobaczył widmową postać, która płonąc jak pochodnia, osunęła się spiralnie z ramionami nad głową i zniknęła. Gunvald Larsson przypuszczał, że to czwarty uczestnik imprezy i że nikt mu już nie jest w stanie pomóc.

Palił się strych i krokwie, buchały kłęby gęstego dymu, strzelały świerkowe deski. Na piętrze po lewej otworzyło się okno i ktoś wzywał pomocy. Gunvald Larsson czym prędzej tam pobiegł. Z okna wychylała się kobieta w białej koszuli nocnej, przyciskając do piersi jakieś zawiniątko. Dziecko w beciku. Dym wydobywał się z mieszkania, ale w pokoju, w którym była kobieta, jeszcze się nie paliło.

– Ratunku! – krzyknęła w rozpaczy.

Ponieważ pożar nie zdążył się rozpanoszyć w tej części domu, Gunvald Larsson stanął dość blisko ściany, poniżej okna.

– Rzucaj! – zawołał.

Kobieta, nie wahając się ani sekundy, puściła dziecko. Lekko zaskoczony, w ostatniej chwili wyciągnął ręce i chwycił je jak bramkarz, który pewnie łapie piłkę z rzutu wolnego. Dziecko było bardzo małe. Nie płakało, tylko cichutko kwiliło. Gunvald Larsson znieruchomiał. Nie miał doświadczenia z dziećmi, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek trzymał jakieś w ramionach. Przez moment zastanawiał się, czy przypadkiem nie ścisnął go zbyt mocno. W końcu odszedł od ściany i położył maleństwo na ziemi.

Jeszcze nachylony, usłyszał za plecami szybkie kroki. Wyprostował się.

– Co… – wydyszał czerwony na twarzy Zachrisson. – Jak…

– Gdzie się, do cholery, podziała straż?! – wypalił Gunvald Larsson.

– Ma tu być… to znaczy… zobaczyłem pożar już na Rosenlundsgatan… wróciłem, żeby zadzwonić, i zadzwoniłem…

– No to wracaj jeszcze raz i ściągnij tu migiem pieprzony wóz strażacki i karetkę pogotowia!

Zachrisson odwrócił się na pięcie i puścił się biegiem.

– I policję!!! – wrzasnął za nim Gunvald Larsson.

Zachrisson zgubił czapkę i zatrzymał się, żeby ją podnieść.

– Idiota!!! – krzyknął Gunvald Larsson.

Prawe skrzydło domu zamieniło się w inferno, z mieszkania na piętrze dymiło na całego, kobieta w nocnej koszuli stała w oknie z drugim dzieckiem, pięcioletnim blondynkiem w kwiecistej błękitnej piżamce. Rzuciła go równie szybko i bez chwili namysłu, ale tym razem Gunvald Larsson był lepiej przygotowany. Chłopczyk wylądował bezpiecznie w jego ramionach.

– Jak się nazywasz? – zapytał dzielny malec.

– Larsson.

– Jesteś strażakiem?

Gunvald Larsson postawił go na ziemi.

– Uciekaj stąd!

Spojrzał w górę i oberwał w głowę dachówką. Rozżarzoną do czerwoności. Mimo że futrzana czapka zamortyzowała siłę uderzenia, pociemniało mu w oczach. Poczuł piekący ból i krew spływającą po twarzy. Kobieta w nocnej koszuli zniknęła. Ledwie zdążył pomyśleć, że pobiegła po trzecie dziecko, wyrzuciła przez okno dużego psa z porcelany. Roztrzaskał się w drobny mak. Sekundę później wyskoczyła. Z miernym skutkiem. Spadła na Gunvalda Larssona. Przewrócił się na plecy, uderzył potylicą o ziemię i natychmiast wyczołgał się spod kobiety. Chyba wyszła z tego bez szwanku. Gdyby nie jej szklane oczy…

– Czy nie ma pani jeszcze jednego dziecka? – spytał.

Wpatrując się w niego, zawyła jak ranne zwierzę.

– Niech się pani zatroszczy o te, które ocalały.

Ogień zajął całe piętro, z okna mieszkania kobiety w nocnej koszuli buchały teraz płomienie. Pozostało starsze małżeństwo na parterze w lewym skrzydle. Tam pewnie jeszcze nic się nie zajęło żywym ogniem, ale było pełno dymu i za minutę lub dwie mógł runąć dach.

Gunvald Larsson rozejrzał się za czymś ciężkim. Kilka metrów dalej zobaczył jakiś głaz. Oczywiście przymarzł na amen, ale udało mu się go wyrwać. Ważył co najmniej dwadzieścia kilo. Podniósł go na wyprostowanych ramionach i z całych sił rzucił w okno po lewej. Deszcz szkła i drzazg okiennej ramy. Wspiął się na parapet, pokonał roletę, która ustąpiła pod jego ciężarem, przewrócił stół i wylądował w pokoju, gdzie było duszno od gryzącego dymu. Zaniósł się kaszlem, zakrył usta wełnianym szalikiem, zerwał roletę i się rozejrzał. Świst, trzask, huk, pożoga. Na podłodze człowiek; nieruchomy, bezkształtny tłumok. Kobieta? Zaniósł bezwładne ciało do okna, chwycił pod pachy i ostrożnie opuścił na ziemię. Natychmiast znieruchomiało.

Głęboko odetchnął, zerwał roletę z drugiego okna i wybił szybę krzesłem. Dym zrzedł, sufit zaczął się zapadać, pomarańczowe płomienie lizały drzwi przedpokoju. W piętnaście sekund odnalazł mężczyznę. Nie zdążył wyjść z łóżka, ale żył. Cicho, płaczliwie pokasływał.

Gunvald Larsson zdjął z niego kołdrę, przerzucił przez ramię, przeciął pokój i wydostał się na zewnątrz w deszczu iskier. Zanosił się suchym kaszlem, krew spływająca z rany na czole utrudniała widoczność, mieszała się z potem i łzami.

Ze starszym mężczyzną na ramieniu odciągnął jego żonę od ściany domu i ułożył oboje na ziemi. Sprawdził, czy kobieta oddycha. Tak. Zdjął kożuch, strzepnął ogienki, okrył nim nagą dziewczynę, która bez przerwy histerycznie krzyczała, i zaprowadził do pozostałych pogorzelców. Na dwoje małych dzieci narzucił tweedową marynarkę. Wełniany szalik dał nagiemu mężczyźnie, który błyskawicznie owinął biodra. W końcu podszedł do rudowłosej kobiety, dźwignął ją i zaniósł do reszty towarzystwa. Strasznie cuchnęła i rozdzierająco wyła.

Płonął cały dom. Wielkim, nieokiełznanym ogniem. Na ulicy zatrzymywały się samochody, wychodzili z nich osłupiali ludzie. Gunvałd Larsson nie zaprzątał sobie nimi głowy. Włożył swoją futrzaną czapkę na głowę kobiety w nocnej koszuli i powtórzył pytanie, które zadał jej kilka minut wcześniej:

– Czy nie ma pani jeszcze jednego dziecka?

– Mam… Kristinę… Mieszka w pokoju na strychu.

Kobieta wybuchnęła niepohamowanym płaczem.

Gunvald Larsson, zakrwawiony, pokryty sadzą, przesiąknięty potem, złachany, stał pośród rozhisteryzowanych, zszokowanych, krzyczących, nieprzytomnych, płaczących i umierających ludzi. Jak na polu bitwy.

Przez łoskot pożaru przebił się ryk syren. Zjechali wszyscy naraz. Beczkowozy, wozy z drabinami, radiowozy, karetki pogotowia, policjanci na motocyklach i dowództwo straży pożarnej w czerwonych samochodach osobowych.

I podbiegł Zachrisson.

– Jak… jak to się stało?

W tym momencie runął dach i dom zamienił się w wesoło buzujące ognisko sygnalizacyjne.

Gunvald Larsson spojrzał na zegarek. Szesnaście minut temu stał na skale i marzł.

Загрузка...