Rozdział 27


Pierwsza połowa lipca była chłodna i deszczowa. Urlopowicze, zachęceni ciepłym, pięknym czerwcem, zrezygnowali z wyjazdów do południowych krajów, żeby cieszyć się szwedzkim latem, po czym klęli na czym świat stoi, patrząc na deszcz z mokrych namiotów i przyczep kempingowych i marząc o zalanych słońcem plażach Morza Śródziemnego. Ale kiedy w połowie drugiego tygodnia na błękitnym niebie pojawiła się ognista kula zasnuta rozedrganym upalnym powietrzem, kiedy z wilgotnej ziemi i zieleni zaczęły buchać pachnące opary, ucichły przekleństwa miotane na ojczyznę i dumni Szwedzi włożyli nowiutkie kolorowe ciuszki i ruszyli na podbój wsi i przysiółków. Na szosach zaroiło się od lśniących pojazdów, na przydrożnych parkingach, pośród stert śmieci, biwakowały całe rodziny. Ich członkowie wyjmowali z samochodów turystyczny sprzęt, termosy i prowiant, w kłębach kurzu i spalin słuchali melodyjek płynących z odbiorników tranzystorowych, dzielili się uwagami o przejeżdżających autach, patrzyli na rachityczną roślinność po drugiej stronie szosy i współczuli biedakom, którzy zostali w mieście.

Martin Beck sobie nie współczuł. W każdym razie nie dlatego, że musiał siedzieć w Sztokholmie i pracować przez cały lipiec. Przeciwnie, latem najlepiej czuł się w mieście. Nie brał wtedy urlopu, bo mimo wszystko kochał Sztokholm i lubił swobodnie się po nim poruszać – bez tłoku, pośpiechu, rozpychania się, bez nasilającego się z roku na rok ruchu samochodowego, który go przytłaczał, deprymował i dusił trującymi gazami. W upalne lipcowe niedziele włóczył się pustymi ulicami śródmieścia albo spacerował wieczorami wzdłuż nabrzeża, wdychając niesiony bryzą zapach trawy skoszonej gdzieś na łące opodal Mälaren albo wodorostów z archipelagu.

We wtorek, szesnastego lipca siedział bez marynarki przy biurku w Västberdze i umierał z nudów. Przed południem zamknął sprawę zabójstwa. Wszystko był jasne, oczywiste, smutne i bez sensu. Jugosłowianin i Fin razem pili na kempingu, pokłócili się i Fin pchnął Jugosłowianina nożem na oczach kilkunastu bezradnych świadków. Udało mu się zbiec z miejsca zbrodni, ale tego samego dnia wieczorem został zatrzymany w pustym wagonie kolejowym na Centralnym. W Finlandii i Szwecji miał bogatą kartotekę, poza tym przyjechał do Szwecji nielegalnie, bo miesiąc wcześniej otrzymał dwuletni zakaz przekraczania szwedzkiej granicy.

Potem Martin Beck uporał się z kilkoma sprawami rutynowymi, a teraz patrzył w okno i się nudził. Kollberg nadal czasowo zastępował komisarza na Kungsholmen. Skacke gdzieś wyszedł. Martin Beck sam mu coś zlecił, ale nie pamiętał, co. Słyszał kroki na korytarzu, dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, stukot maszyny do pisania, głosy dobiegające z sąsiedniego pokoju i przez chwilę się zastanawiał, czyby tam nie zajrzeć i nie wyciągnąć kogoś na kawę. Ale zrezygnował. Nie chciało mu się.

Podniósł podkładkę do pisania i wyjął listę niezałatwionych spraw. Wprawdzie pamięć miał świetną, ale zauważył, że od jakiegoś czasu zaczyna szwankować, i postanowił zapisywać to, czym nie mógł się zająć od razu. Mankament obranej metody polegał na tym, że zapominał o istnieniu listy, która długo leżała w schowku, zanim sobie o niej przypomniał.

Nie załatwił tylko dwóch spraw. Wykreślając długopisem te załatwione, usiłował sobie przypomnieć, czego dotyczy punkt pierwszy: „Ernst Sigurd Karlsson”. Na samym dole widniało nazwisko Zachrissona. Tego przynajmniej znał. Był policjantem i zamierzał go poprosić o zdanie dokładnej relacji z poczynań Malma, którego Zachrisson śledził. Pozostali ludzie przydzieleni do obserwacji Malma złożyli wyczerpujące wyjaśnienia, Zachrissona odpytano bardzo pobieżnie tuż po pożarze. Teraz był na urlopie.

Martin Beck zapalił florydę, odchylił się na krześle i wypuścił dym prosto w sufit.

– Ernst Sigurd Karlsson – powiedział półgłosem.

W tej samej chwili przypomniał sobie, kto zacz. Kompletnie mu nieznany mężczyzna, który napisał na kartce jego imię i nazwisko, a potem się zastrzelił. Wciąż nie miał pojęcia, dlaczego. Nie dziwiło go, że ludzie wiedzą, kim jest. Z racji jego pracy często wymieniano go w gazetach, niejednokrotnie musiał się produkować w telewizji.

Wsunął listę pod podkładkę, wstał i ruszył do drzwi. Filiżanka herbaty nie zaszkodzi, pomyślał.


W poniedziałek, dwudziestego drugiego lipca Zachrisson wrócił z urlopu i Martin Beck skontaktował się z nim już przed południem.

Teraz siedział w jego pokoju w Västberdze. Odchrząknął i jednostajnym głosem zaczął czytać swoje notatki. Godziny i miejsca według schematu. Niekiedy podnosił głowę i coś uzupełniał z pamięci.

Ostatnie dziesięć dni życia Malma cechowała nuda i monotonia. Większość czasu spędzał w dwóch piwiarniach na Hornsgatan. Niemal zawsze wracał do domu sam, podchmielony, około ósmej. Dwa razy kupił wódkę i sprowadził sobie prostytutkę. Nie ulegało wątpliwości, że cierpi na brak gotówki. Po śmierci Olofssona znalazł się w trudnej sytuacji. W przeddzień samobójstwa Zachrisson widział go przed jedną z piwiarni. Żebrał, żeby uciułać na piwo.

– Czyli był kompletnie spłukany – mruknął Martin Beck.

– Tego dnia, w którym umarł, próbował pożyczyć pieniądze – powiedział Zachrisson. – W każdym razie tak mi się zdaje. Poszedł do kogoś na… – Odwrócił stronę w notatniku. – Rano, o dziewiątej czterdzieści, opuścił mieszkanie na Sköldgatan i udał się na Karlsviksgatan 4.

– Karlsviksgatan – powtórzył Martin Beck.

– Tak. Na Kungsholmen. Wjechał windą na czwarte piętro i kilka minut później wyszedł. Był zdenerwowany i dziwnie wyglądał. Pomyślałem, że ten, od kogo chciał pożyczyć pieniądze, go pogonił albo nie było go w domu.

Zachrisson wnikliwie popatrzył na Martina Becka, jakby się spodziewał pochwały za sztukę wyciągania wniosków.

– Karlsviksgatan 4. – Martin Beck w ogóle na niego nie spojrzał. – Skąd ja znam ten adres? Chyba już komuś o tym mówiłeś?

– Komisarzowi Kollbergowi. Polecił mi spisać nazwiska wszystkich lokatorów.

– I?

Zachrisson zajrzał do notatnika.

– Nie było ich dużo. Seved Blom, A. Svensson, Ernst Sigurd Karlsson…


Karlsviksgatan, krótka i mało znana uliczka, znajduje się tuż obok Fridhemsplanu i ciągnie od Norr Mälarstrand do Hantverkargatan. Martin Beck dojechał tam w kwadrans samochodem.

Nie wiedział, na co właściwie liczy, jako że Ernst Sigurd Karlsson zakończył życie cztery i pół miesiąca temu.

Na czwartym piętrze rzeczywiście widniały tabliczki z nazwiskami Seved Blom i A. Svensson. I jedna nowa: Skog. Martin Beck zadzwonił, ale nikt mu nie otworzył. Zadzwonił więc po sąsiedzku.

Ledwie odprawił Zachrissona, skontaktował się telefonicznie z funkcjonariuszami, którzy byli w mieszkaniu Ernsta Sigurda Karlssona tuż po jego samobójczej śmierci, i dowiedział się, kto zawiadomił policję.

Kapitan Seved Blom zaprosił Martina Becka do środka i zaczął opowiadać, jak to układając pasjansa, usłyszał strzał. Ponowne podzielenie się tą tragiczną historią, krok po kroku, z najdrobniejszymi szczegółami, sprawiało mu widoczną przyjemność.

Martin Beck pozwolił mu się wygadać, po czym przystąpił do zadawania pytań.

– Co pan wie o zmarłym? Czy rozmawialiście ze sobą?

– Nie. Witaliśmy się, to wszystko. Wydawał się zamknięty w sobie.

– Widział pan może jego znajomych?

Kapitan Blom przecząco pokręcił głową.

– On chyba nie miał znajomych. Zawsze było u niego cicho, nikt nigdy go nie odwiedzał. A, przepraszam, tego samego dnia rano, co dość dziwne, przyszedł jakiś znajomy. Akurat tego dnia. Obskurny typ. Właśnie wynosiłem śmieci, przyjechała karetka, policjanci odjechali, a on dzwonił do drzwi. Spytałem, kogo szuka, i kiedy zrozumiałem, że jest bliskim znajomym Karlssona, powiedziałem, co się stało. I że gdyby chciał się dowiedzieć czegoś więcej, niech porozmawia z policją.

– Czy powiedział pan, że Karlsson popełnił samobójstwo?

– Raczej nie. Chyba napomknąłem, że nie żyje i że była u niego policja.

Martin Beck wrócił do Västbergi, zapalił papierosa i długo myślał, zanim wybrał numer Hammara.

– Czysty obłęd – skonstatował przełożony. – Nie zaszkodziłoby dorwać kogoś, kto jeszcze żyje. Dlaczego zanim się zastrzelił, napisał na kartce twoje nazwisko? Jakie stąd płyną wnioski?

– Wydaje mi się, że Karlsson, Olofsson i Malm grali w jednej drużynie i Karlsson z jakiegoś powodu chciał się wycofać. Postanowił zadzwonić na policję, może coś o mnie słyszał, zapisał nazwisko, a potem się rozmyślił. Nie wiem, jaką pełnił funkcję. Co ty na to?

– Jak na lato. Bujda na resorach. Mamy trzy trupy: jeden zamordowany, drugi zamordowany i uśmiercony na własne życzenie, trzeci popełnił samobójstwo. Jak byś to wytłumaczył?

Martin Beck westchnął.

– Przypuszczam, że Malm był coraz bardziej zdenerwowany, w końcu nie wytrzymał i poszedł do Karlssona, żeby go spytać, gdzie się podział Olofsson. Kiedy usłyszał, że Karlsson nie żyje, postanowił się zabić.

Zapadła cisza.

– Tak – odezwał się Hammar. – Oczywiście możesz mieć rację. Ale nigdy nie trafiła mi się sprawa z tyloma „jeśli”, „gdyby”, „ewentualnie”. Niczego nie wiemy na pewno. Zwołam odprawę. Dam znać, kiedy.

Hammar się rozłączył. Martin Beck siedział przez chwilę ze słuchawką w dłoni i próbował sobie wyobrazić reakcję Kollberga. Odłożył ją i nie zdążył podnieść, kiedy zadzwonił telefon.

– Bingo! – odezwał się Kollberg.

– Bo?

– Przyszła odpowiedź z Interpolu. Odciski palców Lasalle’a.

– Jasny gwint!

– Mają ten kciuk, ale gość nie nazywa się Alfonse Lasalle.

– To czyj to odcisk?

– Tylko posłuchaj. Mężczyzna od kciuka ma zdaniem francuskiej policji dużo tożsamości: Albert Corbier, Alfonse Benette, Samir Riffi, Alfred Laffey, Auguste Cassin i Auguste Dupont. Później doślą więcej nazwisk. Nie wiedzą, kim jest, przypuszczają, że ma libańskie obywatelstwo i że w ostatnich latach przebywał głównie we Francji i Afryce Północnej. Podobno był w OAS. Jest podejrzany o różne przestępstwa i współudział w przestępstwach. Między innymi o handel narkotykami, przemyt waluty i morderstwo.

– Nigdy nie siedział?

– Najwyraźniej nie. Jest śliski jak węgorz. Zmienia paszporty, nazwiska i narodowości częściej niż slipy i do tej pory nie udało mu się niczego udowodnić.

– A rysopis?

– Nie są pewni. Wysłali jeden, ale piszą, że może się nie zgadzać. Klawo. Zaraz… O, mam. Wiek: około trzydziestu pięciu lat, wzrost: sto siedemdziesiąt, waga: osiemdziesiąt, włosy czarne, oczy brązowe, zdrowe zęby, moment… to po francusku, nie mam przekładu… prosta linia czoła u nasady włosów, gęste proste brwi, lekko zakrzywiony nos z centymetrową, ledwie widoczną blizną na lewym skrzydełku, poza tym żadnych defektów fizycznych ani znaków szczególnych.

– To pasuje do Lasalle’a. Oczywiście nie wiedzą, gdzie jest?

– Nie. Zadzwonię za chwilę. Muszę dopilnować tłumaczenia.

Martin Beck siedział z głuchą słuchawką w ręku. Kiedy ją odłożył, pomyślał, że nie zdążył nic powiedzieć o Ernście Sigurdzie Karlssonie.

Загрузка...