Rozdział 29


Telefon zadzwonił trzy po ósmej rano. Był piątek, dwudziesty szósty lipca. Pełnia lata, bardzo ciepło. Martin Beck zdjął marynarkę i ledwie wszedł do pokoju, zaczął podwijać rękawy koszuli. Podniósł słuchawkę.

– Beck.

– Cześć! Månsson z tej strony. Znalazłem tę dziewczynę.

– Tę, która znała Olofssona?

– Uhm. I jeszcze jednego świadka.

– Dobrze. Gdzie jesteś?

– W Kopenhadze.

– Tam ją znalazłeś? W Danii?

– Uhm.

– Czego się dowiedziałeś?

– Na przykład tego, że Olofsson był tutaj po południu siódmego lutego. Za dużo tego jest, żebym ci opowiadał przez telefon.

– Przyjedź do Sztokholmu. Tak będzie najlepiej.

– Właśnie mam taki zamiar.

– Nie mógłbyś zabrać z sobą tej kobiety?

– Wątpię, żeby chciała. Zresztą nie będzie potrzebna. Ale mogę spytać.

– Kiedy ją odszukałeś?

– We wtorek. Dość długo z nią rozmawiałem. Zaraz jadę na Kastrup[17], ustawię się w kolejce i pierwszym samolotem przylecę na Arlandę[18].

– Okej.

Martin Beck odłożył słuchawkę i w zamyśleniu pocierał brodę. Månsson wydawał się zaskakująco pewny swego. Poza tym z własnej woli zaproponował przyjazd do Sztokholmu. Chyba rzeczywiście na coś wpadł.


Månsson zjawił się w komendzie na Kungsholmsgatan tuż przed pierwszą. Opalony, spokojny, radosny, w sandałach, spodniach khaki i luźnej kraciastej koszuli.

Wprawdzie nie towarzyszyła mu kobieta, ale przywiózł kasetowy magnetofon. Położył go na stole i rozejrzał się po pokoju.

– Był cholerny ścisk – zaczął. – Cześć! Dzień dobry.

W pół godziny, kiedy zadzwonił z Arlandy, zdążyła się zebrać gromadka znamienitych detektywów: Hammar, Melander, Gunvald Larsson, Rönn i posiłki z Västbergi w osobach Martina Becka, Kollberga i Skackego.

– Będą oklaski?

Martin Beck, który nie znosił tłoku, zastanawiał się, skąd u Månssona, w dodatku parę lat starszego, tyle energii i pogody ducha.

Månsson położył dłoń na magnetofonie.

– No więc sprawy tak się mają: Kobieta nazywa się Nadja Eriksson, ma trzydzieści siedem lat, jest rzeźbiarką. Urodziła się i wychowała w Arlöv, na przedmieściach Malmö, od ponad dziesięciu lat mieszka w Danii. A teraz posłuchajcie, co mówi.

Włączył magnetofon i natychmiast usłyszeli jego głos z taśmy:

– Rozmowa z Anną Desirée Eriksson, urodzoną szóstego maja 1931 roku w Malmö. Rzeźbiarka. Niezamężna. Zwana Nadją.

Martin Beck nastawił uszu. Nie ulegało wątpliwości, że Rönn zachichotał, ale czy Månsson na taśmie też nie wydał z siebie tłumionego śmiechu?

– Zreasumujmy pani wiedzę o Bertilu Olofssonie – kontynuował Månsson.

– Oczywiście. Proszę chwilkę poczekać.

Kobieta mówiła ze skåńskim akcentem, ale pozbawionym płaczliwego zaśpiewu. Miała głęboki, jasny i dźwięczny głos. Coś zaszeleściło.

– No więc poznałam go prawie dwa lata temu. We wrześniu sześćdziesiątego szóstego. Ostatni raz widziałam go na początku lutego tego roku. Przyjeżdżał tu regularnie, najczęściej na początku każdego miesiąca i zatrzymywał się na dzień albo dwa. Góra trzy. Nigdy nie zostawał dłużej. Przeważnie zjawiał się w okolicach piątego i wyjeżdżał siódmego, ósmego. Kiedy był w Kopenhadze, mieszkał, o ile mi wiadomo, tylko u mnie, nigdzie indziej.

– Dlaczego zjawiał się tak regularnie?

– Miał coś w rodzaju grafiku, którego musiał się trzymać. Za każdym razem przyjeżdżał tu z zagranicy, najczęściej przez Malmö. Czasami samolotem albo promem. I zostawał parę dni. Spotykał się z kimś… Po prostu raz w miesiącu musiał tu być w wyznaczonym terminie.

– Czym się zajmował Olofsson?

– Mówił, że jest biznesmenem. W pewnym sensie nim był. Złodzieje to też biznesmeni, prawda? Przez pierwsze pół roku naszej znajomości nie powiedział ani słowa, co robi i skąd jest. Potem się rozgadał. Nie potrafił utrzymać języka za zębami. Musiał szpanować. Ja nie jestem ciekawska i może dlatego, że o nic go nie pytałam, zaczął pękać. Czy mam opowiedzieć o… cholera, ale gorąco…

Månsson obrócił wykałaczkę językiem i bez żenady podrapał się w kroku.

– Teraz będzie krótka przerwa. Błąd techniczny.

Po trzydziestosekundowej głuchej ciszy znów usłyszeli głos Nadji.

– Tak, Bertil. Nieboraczek. Niby cwany, ale w gruncie rzeczy głupi szpaner, któremu uderzało do głowy najmniejsze powodzenie. Na przykład kiedy zarobił trochę grosza albo dowiedział się o czymś, czego w jego mniemaniu nikt nie wiedział. Ciągle miał niesamowite plany, ględził o wielkiej szansie i tak dalej. Bez umiaru przeceniał własną inteligencję. Kiedy się w końcu połapał, że mniej więcej wiem, co robi i jaki z niego biznesmen, zaczął pozować na superhipergangstera. Mówił o milionowych obrotach, zabijaniu ludzi łańcuchem do roweru itepe. Tymczasem cienko prządł.

– Gdyby dookreślić jego pracę i założyć, że…

Månsson nie dokończył.

– Chyba wiem, czym się zajmował – odpowiedziała Nadja po kilku sekundach. – On i dwóch kolesiów obrabiali w Sztokholmie skradzione samochody. Niektóre sami kradli, inne kupowali od złodziei za półdarmo. Potem je podrasowywali, żeby nikt ich nie rozpoznał, i wywozili za granicę, chyba głównie do Polski. Tam odbierał je ktoś, kto nie płacił im żywą gotówką, tylko biżuterią albo kamieniami, na przykład brylantami. Wiem to na pewno, bo jesienią Bertil sprezentował mi jeden kamyk, kiedy wydawało mu się, że zostanie milionerem. Tego biznesu nie wymyślili sami, robili za pomagierów. Idiota mówił o sztokholmskiej filii koncernu. Dlatego musiał co miesiąc przyjeżdżać do Kopenhagi. Przekazywał komuś cacka za sprzedane samochody i odbierał gotówkę. Ten ktoś był tylko kurierem. Przylatywał z Paryża albo z Madrytu, albo skądś tam, dokładnie nie wiem, bo nigdy go nie poznałam. Olofsson miał przynajmniej tyle oleju w głowie. Nie chciał, żebym spotkała gościa z pieniędzmi, i nikomu nie zdradził, gdzie sam mieszka. Cholernie mu zależało, żeby mnie do tego nie mieszać. Myślę, że to było dla niego coś w rodzaju wyjścia awaryjnego. Załatwił sobie mieszkanie, o czym nikt prócz nas nie miał pojęcia. Nigdy Bertila z nikim nie poznałam i nigdy nikogo nie wpuściłam do domu, kiedy u mnie był. Nawet poli…

Głos zanikł.

– Nie najlepszy jest ten sprzęt – obojętnie zareagował Månsson. – Pożyczyłem go od Duńczyków.

Znów usłyszeli głos Nadji, nie wiedzieć czemu dziwnie zmieniony.

– Na czym skończyłam? Aha, że nawet policja nigdy by do mnie nie trafiła, gdyby Bertil nie zabrał mnie kilka razy do Malmö, gdzie spotykał się z tak zwanym partnerem, łachmytą Girrem. Miał na nazwisko Malm. On też przewoził samochody ze Sztokholmu do Ystad lub Trelleborga i stamtąd dalej, za granicę. Najpierw przemalowywał je w jakimś garażu i przykręcał fałszywe tablice. Pojechałam do Malmö ze cztery albo pięć razy, głównie dlatego, że byłam ciekawa. Tak czy inaczej, za każdym razem śmiertelnie się nudziłam. Zamykali się w pokoju, pili, przechwalali, grali w pokera z różnymi biznesmenami, a ja siedziałam w kącie i ziewałam. O ile wiem, Bertil musiał tam jeździć, bo Malm był spłukany i potrzebował pieniędzy na powrót do Sztokholmu. A ciągnął mnie ze sobą, żeby się popisać przed kolesiami. Myślę…

Znów przerwa. Månsson ziewnął i zmienił wykałaczkę.

– No, żeby im pokazać, że ma dziewczynę. Bertil Olofsson nie był typem… mężczyzny, który potrzebuje kobiety. Kobiety jako kobiety. Malm był drugim członkiem tej trzyosobowej sztokholmskiej filii. Trzeciego nie poznałam. Mówili o nim „Sigge”. Zdaje się, że załatwiał lewe papiery.

Sigge. Ernst Sigurd Karlsson, pomyślał Martin Beck.

Krótka pauza, tym razem nie techniczna. Kobieta chyba się zastanawiała, Månsson milczał, na taśmie i w komendzie.

– Powinnam zaznaczyć, że doszłam do tego sama. Ale wiem, że mam rację. Jak już wspomniałam, Bertil nie potrafił utrzymać języka za zębami, poza tym niejedno można było zrozumieć, kiedy rozmawiali z Malmem. Od lata zeszłego roku Olofsson zaczął coraz bardziej zadzierać nosa. Mówił, że „centrala czerpie zbyt wygórowane zyski”. Powtarzał to za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał. Filia sztokholmska, czyli przede wszystkim on, odwala całą robotę i ponosi ryzyko, a centrala zgarnia lwią część. Ale najwyraźniej nie miał pojęcia, gdzie ta centrala się mieści. Gdyby on i te dwa ptaszki, Sigge i Girre, się usamodzielnili i sami poprowadzili filię sztokholmską, zarobiliby mnóstwo pieniędzy. Tak mówił. Podejrzewam, że w końcu padło mu na mózg. W grudniu zrobił coś kretyńskiego…

– Co?! – odezwał się Gunvald Larsson, zdumiony jak siedmiolatek na poranku w kinie.

– Postanowił śledzić tego gościa, który dawał mu pieniądze. Zdaje się, że wcześniej wyniuchał, dokąd on wraca, nie wiem, może do Paryża albo do Rzymu, i prosto ze spotkania poleciał tam pierwszym samolotem, i poczekał na niego. Kiedy zjawił się u mnie piątego stycznia, był niesamowicie zdeterminowany, powiedział, że zbadał sytuację i pojedzie do Francji. Tak, wymienił Francję. Może kłamał. Jak chciał, potrafił kłamać. W każdym razie wybierał się na południe, żeby przycisnąć kogo trzeba. Wspomniał, że on, Malm i ten trzeci mogli teraz stawiać warunki, że spodziewa się co najmniej trzy razy wyższych dochodów. Wydaje mi się, że naprawdę tam pojechał, bo jak go następnym razem zobaczyłam, był potwornie wystraszony i zdenerwowany. Powiedział, że centrala zgodziła się wysłać negocjatora. Zawsze operował takim słownictwem, jakby chodziło o zwykłe posunięcia biznesowe. Udawał nawet przede mną, chociaż wiedział, że wszystko rozumiem. Przyjechał tu szóstego lutego. Tego dnia wychodził co najmniej dziesięć razy, żeby sprawdzić, czy negocjator już jest w hotelu. Ja nie mam telefonu. Wspomniał, że to będzie decydujące spotkanie i że Malm czeka na wiadomość w Malmö. Następnego dnia, siódmego lutego, pamiętam, że była środa, o trzeciej wyszedł po raz trzeci i nie wrócił. Koniec, kropka.

– Hm, może powinniśmy teraz omówić wasze wzajemne relacje.

Kobieta odpowiedziała bez wahania.

– Mieliśmy umowę. Jestem narkomanką. To znaczy, kiedy pracuję, czasami palę hasz i regularnie biorę hiszpańską fenedrynę, simpatinę i centraminę. Wspaniałe tabletki, całkowicie bezpieczne. Ale z powodu wściekłej nagonki na dilerów, było o nie coraz trudniej i cena skoczyła co najmniej pięciokrotnie. Po prostu mnie na to nie stać. Kiedy przypadkiem zobaczyłam Bertila Olofssona w Nyhavn, zahaczyłam go o fenedrynę. Pytałam każdego, kto się napatoczył. Powiedział, że, owszem, ma dojście i że ja mam coś, czego on szuka: potrzebuje mieszkania na dwie noce miesięcznie. Wahałam się, bo nie był zbyt rajcowny, ale kiedy się okazało, że nie zwraca uwagi na kobiety, dobiliśmy targu. Raz w miesiącu zatrzymywał się u mnie na jedną noc, czasami dłużej, i za każdym razem przywoził mi moją miesięczną porcję. Odkąd zniknął, nie biorę tabletek, bo, jak mówiłam, są za drogie. I skutek jest taki, że gorzej i wolniej mi się pracuje. Z tego punktu widzenia szkoda, że go zabili.

Månsson wyciągnął rękę i wyłączył magnetofon.

– No, to tyle.

– Co to, do diabła, było? – Kollberg nie krył zdziwienia. – Słuchowisko?

– Niezwykle sprawne przesłuchanie – skomentował Hammar. – Co zrobiłeś, żeby mówiła tak swobodnie?

– Ech, to żadna sztuka – odparł skromnie Månsson.

– Przepraszam, że o coś spytam – włączył się Melander, wskazując na magnetofon cybuchem. – Dlaczego ta kobieta dobrowolnie nie zgłosiła się na policję?

– Jej papiery nie do końca są w porządku. Nic poważnego. Duńczykom to nie przeszkadza. Poza tym miała w nosie Olofssona.

– Genialne przesłuchanie – przyznał po raz drugi Hammar.

– To właściwie tylko podsumowanie – zauważył Månsson.

– Słuchaj no – odezwał się Gunvald Larsson. – Czy można zaufać tej donnie?

– Na mur. Najważniejsze… – Månsson urwał, czekając, dopóki wszyscy nie umilkną. – Najważniejsze, że Olofsson opuścił swoje tymczasowe lokum u… w Kopenhadze o trzeciej, w środę, siódmego lutego. Z kimś się umówił. Ten ktoś najprawdopodobniej przeprawił się z nim przez Sund pod pretekstem spotkania z Malmem, zabił, wpakował do starego rzęcha i zepchnął do basenu portowego.

– Tak – powiedział Martin Beck. – To automatycznie pociąga za sobą pytanie, jak Olofsson znalazł się w porcie przemysłowym.

– Właśnie. Wiemy, że prefect nie był na chodzie, od lat nikt nie uruchamiał silnika. Wiemy, że ludzie widzieli tego grata w porcie przez parę dni, ale nikt się nad tym nie zastanawiał, bo wszędzie poniewiera się mnóstwo złomu. Czyli opakowanie było już na miejscu.

– Kto to zaaranżował? – spytał Kollberg.

– Chyba mniej więcej wiemy, kto to zaaranżował, gorzej z odpowiedzią, kto podstawił samochód. Mógł to zrobić Malm. Siedział w tym czasie w Malmö i był pod telefonem.

Hammar zaczął się niecierpliwić.

– Jak Olofsson dostał się do tego portu?

– Samochodem – odpowiedział Martin Beck.

– Otóż to – przytaknął Månsson. – Jeśli spotkał się w Kopenhadze z tym dziwolągiem, który go zabił, znaczyłoby to, że musieli się przeflancować z Kopenhagi do Malmö, czyli skorzystać z promu. Chyba że ktoś jest pływakiem długodystansowym i brak mu piątej klepki.

– Albo leci tranzytem – uzupełnił Kollberg.

– Owszem, ale ten wariant odpada. Ponieważ przewożenie zwłok jest mało komfortowe, Olofsson raczej odbył tę podróż cały i zdrowy. Na promie, który zabiera samochody. Sprawca wyjechał z Kopenhagi samochodem.

– Dlaczego? – wtrącił się Gunvald Larsson. – Musiał mieć samochód?

– Chwileczkę. Postaram się streszczać. Wiemy, że Olofsson i jego zabójca wyjechali z Kopenhagi do Malmö tego samego dnia wieczorem, czyli siódmego lutego. Właśnie zamierzałem powiedzieć, jak do tego doszedłem.

– Jak do tego doszedłeś? – zapytał Gunvald Larsson.

Månsson obrzucił go znużonym spojrzeniem.

– Jeśli nie zabił Olofssona w Kopenhadze ani na promie, musiał to zrobić w Malmö. Gdzie w Malmö? Przypuszczalnie w porcie przemysłowym. Jak się dostał do portu przemysłowego? Samochodem, bo, niech skonam, inaczej się nie da. Jakim samochodem? Tym, który zabrał z Danii. Dlaczego? Dlatego, że gdyby był niespełna rozumu i wziął taksówkę albo coś wynajął w Malmö, od razu byśmy o tym wiedzieli.

Powrócił spokój. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Månssona. Odrobinę zwolnił tempo.

– W związku z tym podjąłem określone kroki. Dwa. Po pierwsze, zleciłem chłopakom sprawdzenie promów wypływających z Kopenhagi po południu i wieczorem siódmego lutego. Okazało się, że kelner z promu kolejowego „Malmöhus” rozpoznał Olofssona na zdjęciu i podał dość dokładny rysopis towarzyszącego mu mężczyzny. Poza tym moi ludzie znaleźli jeszcze dwóch świadków, innego kelnera i oficera pokładowego, który odpowiadał za rozmieszczenie samochodów i wagonów kolejowych na deku transportowym. Dlatego jesteśmy absolutnie pewni, że za kwadrans dziesiąta wieczorem siódmego lutego Olofsson odpłynął z portu w Kopenhadze promem kolejowym „Malmöhus”, który przybił do Malmö kwadrans po jedenastej. Ostatni kurs. Codzienna trasa od lat. Wiemy, że był w towarzystwie mężczyzny, którego rysopis za chwilę podam. – Månsson bez pośpiechu zmienił wykałaczkę i spojrzał na Gunvalda Larssona. – Wiemy też, że podróżowali pierwszą klasą, siedzieli w salonie dla palących, wypili po piwie i zjedli po dwie kanapki z rostbefem i żółtym serem, co zresztą potwierdziło badanie treści żołądka Olofssona.

– I to go zabiło – mruknął pod nosem Kollberg. – Wypisz, wymaluj kanapeczki Szwedzkich Kolei Państwowych.

Hammar poczęstował go morderczym spojrzeniem.

– Wiemy nawet, przy którym stole siedzieli. I wiemy, że mieli jasnego forda taunusa na duńskich numerach. W swoim czasie uzyskamy bliższe informacje o samochodzie. A tak w ogóle był jasnoniebieski.

– Jak… – zaczął Martin Beck i umilkł. – Aha, wynajęty…

– Uhm. Towarzysz Olofssona nie zadał sobie trudu, żeby tłuc się wozem nie wiadomo skąd. Przyleciał do Kopenhagi i wynajął taunusa na Kastrup. Powiedział, że nazywa się Cravanne, i okazał francuskie prawo jazdy i francuski paszport. Zwrócił samochód ósmego lutego, podziękował i odleciał. Nie wiemy dokąd ani pod jakim nazwiskiem. Ale chyba wiem, gdzie się zatrzymał. W obskurnym hoteliku w Nyhavn. Tam wylegitymował się libańskim paszportem jako Riffi. Nie mam jednak stuprocentowej pewności, że to on. W każdym razie osoba o tym nazwisku nocowała tam z siódmego na ósmego. Ludzie z Nyhavn nie lubią policji.

– Czyli wniosek z tego taki, że ten ktoś przyjechał do Kopenhagi, żeby zlikwidować Olofssona – skwitował Martin Beck. – Spotkali się siódmego, późnym wieczorem pojechali do Malmö i… Zaraz, powiedziałeś „po pierwsze”, a po drugie?

– Zleciłem powtórkę – flegmatycznie odparł Månsson. – Jeszcze jeden rzut oka na forda prefecta, żeby sprawdzić, jak wpadł do wody. Sami rozumiecie, że dobrze wiedzieć, czego się szuka. Wtedy łatwiej znaleźć.

– Co znaleźć? – zainteresował się Melander.

– Ślady zepchnięcia. Mówiłem, że prefect nie mógł się sam stoczyć. Więc jak wylądował w wodzie? Stał na wolnym biegu, popchnął go inny samochód, ze sporą prędkością, bo inaczej nie spadłby tak daleko od nabrzeża. Od tyłu, zderzak w zderzak. Są ślady na obu samochodach.

– Ale kto podstawił prefecta do tego pieprzonego portu? – włączył się Gunvald Larsson.

– Wydaje mi się, że Malm go tam przyholował z jakiegoś złomowiska. Zatrzymał się jak zwykle w pensjonacie w zachodniej dzielnicy Malmö, gdzie przyjechał czwartego lutego.

– Wobec tego równie dobrze Malm mógł… – zaczął Hammar i umilkł.

– Nie – odparł Månsson. – Malm miał lepszy instynkt samozachowawczy niż Olofsson. Siódmego rano wybył jak oparzony do Sztokholmu. To pewne. Moim zdaniem miał podstawić w określone miejsce samochód, którego nie da się namierzyć. Zlecił mu to telefonicznie z Kopenhagi Cravanne albo Riffi. Malm to zrobił, ale zdał sobie sprawę, że przegięli i gra skończona. Ktoś słabo mówiący po szwedzku dzwonił do niego do pensjonatu siódmego w południe. Usłyszał, że Malm wyjechał. Chcecie teraz poznać rysopis? Żeby niczego nie przeoczyć, nagrałem wszystko na taśmę.

Månsson zmienił kasetę i włączył magnetofon.

– Cravanne albo Riffi wygląda na trzydzieści pięć – czterdzieści lat. Ma minimum sto sześćdziesiąt osiem, maksimum sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, waży jak na swój wzrost trochę za dużo z powodu krępej, mocnej budowy ciała. Nie jest gruby. Ma czarne włosy, czarne brwi, ciemnobrązowe oczy i zdrowe białe zęby. Czoło dość niskie, linia nasady włosów jest niemal idealnie równoległa do linii brwi. Na skrzydełku wyraźnie zakrzywionego nosa ma bliznę, którą odruchowo pociera palcem. Albo zadrapanie. Jeśli to zadrapanie, to zdążyło zniknąć bez śladu. Ubiera się schludnie i gustownie: garnitur, czarne buty, biała koszula i krawat. Zachowuje się spokojnie, z obyciem. Ma ciemny tembr głosu i zna co najmniej trzy języki: francuski, przypuszczalnie jego język ojczysty, angielski, biegle z francuskim akcentem, i szwedzki, stosunkowo dobrze z wyraźnym, obcym akcentem.

Koniec taśmy.

– No tak – flegmatycznie skonstatował Månsson. – Mówi wam to coś?

Gapili się na niego, jakby zobaczyli ducha.

– Hm. To byłoby tyle. Na razie. Załatwiliście mi jakiś pokój? Duszno tu jak diabli. Przepraszam na chwilę.

Månsson wyszedł na korytarz.

Rönn wstał i ruszył za nim. Większość czasu przesiedział, nie myśląc o Olofssonie i gangsterskiej bandzie, tylko o wybitnych talentach Månssona do przeszukiwania mieszkań.

Podszedł do niego.

– Słuchaj, chciałbyś do mnie wpaść na kolację?

– Jasne – odparł mile zaskoczony Månsson. – Chętnie.

– No to fajnie.


Choć od zniknięcia wozu strażackiego, który Mats dostał na swoje czwarte urodziny, minęły już cztery miesiące i malec chyba o nim zapomniał, Rönn nie przestał się zastanawiać, jak to się stało. Wciąż go czasem szukał, milimetr po milimetrze przepatrując całe mieszkanie.

Kiedy po raz enty podniósł pokrywę spłuczki klozetowej, przypomniał sobie słowa Månssona. Blisko pół roku temu szukali ważnej strony raportu i Martin Beck spytał, kto jest dobry w rewizjach. Zgłosił się Månsson, dokooptowany ze Skånii do udziału w tropieniu masowego mordercy. „Ja – powiedział. – Umiem szukać. Jeśli coś gdzieś jest, na pewno znajdę”. I rzeczywiście znalazł brakującą stronę.

Dzięki tej umiejętności Månsson nie był skazany na samotną kolację w taniej jadłodajni i mógł się rozkoszować specjałami kuchni Undy Rönn. Lubił dobrze zjeść, był wybredny i potrafił docenić smacznie przyrządzone danie.

Już po jajecznicy na chrupiących, dobrze wysmażonych słupkach mięsa renifera, o kremowej konsystencji, którą sam zwykł przyrządzać, westchnął rozanielony, a kiedy na stole pojawił się półmisek złotawobrązowych pardw, pochylił się i głęboko wciągnął powietrze. Co za zapach!

– Hm! Skąd to wytrzasnęliście o tej porze roku?

– Dostaliśmy od mojego brata z Karesuando – odrzekła Unda. – Często poluje. I między innymi zaopatruje nas w mięso renifera.

Rönn podał mu galaretkę z jarzębiny.

– W zamrażarce mamy całego rena. Z jesiennych odłowów.

– Chyba bez rogów – powiedział Månsson.

Mats, który wyżebrał miejsce przy stole, parsknął śmiechem.

– Hi, hi! Logów się nie je. Logi się odcina.

Månsson zmierzwił mu czuprynę.

– Bystry z ciebie smyk. Kim będziesz, kiedy dorośniesz?

– Strażakiem.

Mats zeskoczył z krzesła i wybiegł, wyjąc jak wóz strażacki.

Rönn skorzystał z okazji, żeby o wszystkim opowiedzieć.

– Zaglądałeś pod renifera? – spytał Månsson.

– Wszędzie zaglądałem. Jak kamień w wodę.

Månsson otarł usta serwetką.

– Spokojnie, na pewno się znajdzie.

Po kolacji Unda wyprosiła ich z kuchni i podała kawę w dużym pokoju. Rönn wyjął butelkę koniaku.

Mats leżał w piżamie przed telewizorem i patrzył z zainteresowaniem na poważne persony, które siedziały na półokrągłej kanapie i o czymś dyskutowały. Zabrał głos młody człowiek z mądrą miną.

– Uważam, że społeczeństwo na wszelkie możliwe sposoby powinno przeciwdziałać rozwodom par małżeńskich, które posiadają dzieci, lub powinno je utrudniać, ponieważ dzieci samotnych rodziców mają mniejsze poczucie bezpieczeństwa od swoich rówieśników, skutkiem czego są bardziej podatne na uzależnienie od alkoholu bądź narkotyków – powiedział i zniknął w postaci jasnego punktu z ekranu telewizora, który wyłączył Rönn.

– Brednie – skomentował Månsson. – Sam jestem najlepszym przykładem. Poznałem ojca, kiedy miałem przeszło czterdziestkę. Od pierwszego roku życia wychowywała mnie tylko matka i żadna krzywda mi się nie stała. W każdym razie żadna większa krzywda.

– Odszukałeś ojca po tylu latach?

– Nic podobnego. Po co? Poznaliśmy się przez przypadek w monopolowym przy Davidshallstorg. Byłem wtedy aspirantem.

– Jakie to uczucie spotkać ojca w takich okolicznościach?

– Praktycznie mało mnie to obeszło. Stałem do kasy, a w kolejce obok stał duży gość, siwowłosy, mojego wzrostu. Miał co najmniej siedemdziesiąt lat, ale świetnie się trzymał. Podszedł do mnie i powiedział: „Dzień dobry, to ja jestem ojcem aspiranta. Dużo razy myślałem, żeby się przywitać, kiedy widziałem aspiranta w mieście, ale się nie złożyło. Słyszałem, że aspirant dobrze sobie radzi”.

– I co ty na to?

– Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. W końcu staruszek wyciągnął rękę i się przedstawił: „Jönsson”. Powiedziałem: „Månsson” i uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Widujecie się od tamtej pory?

– Czasami na siebie wpadamy. Zawsze uprzejmie się ze mną wita.

Unda przyszła po Matsa, który przysypiał na kolanach Rönna. Wyniosła go i po chwili wróciła.

– Chce, żebyście mu powiedzieli „Dobranoc”.

Kiedy weszli do pokoju, chłopiec już spał. Månsson fachowo zlustrował pomieszczenie, zanim po cichu się wycofali i zamknęli drzwi.

– Zakładam, że tam szukałeś – odezwał się Månsson.

– Ba! Przewróciłem jego pokój do góry nogami. I całe mieszkanie. Ale rozejrzyj się. Może coś przeoczyłem.

Rönn niczego nie przeoczył. Wszystko wspólnie przepatrzyli i Månsson nie znalazł takiego zakamarka, którego Rönn co najmniej kilka razy by nie przeszukał. Znów usiedli przy kawie i koniaku w towarzystwie Undy.

– To naprawdę dziwne – przyznała. – Był przecież całkiem spory.

– No, miał około trzydziestu centymetrów długości – uściślił Rönn.

– Mówiłeś, że Mats nie wychodził z domu przez kilka dni, kiedy go dostał – powiedział Månsson. – A nie mógł go wyrzucić przez okno?

– Nie – odparła Unda. – Jak widzisz, wszystkie okna zabezpieczyliśmy łańcuszkami, żeby ich nie otworzył. I sami ich nie otwieramy, kiedy kręci się w pobliżu.

– A jak się otworzy na łańcuszku, szpara jest za mała, żeby mógł przez nią przecisnąć wóz strażacki – dodał Rönn.

Månsson obracał koniakówkę w dłoniach.

– Torba na śmieci? Może tam go włożył?

Unda przecząco pokręciła głową.

– Nie. Stoi w szafce razem z proszkami do prania, drzwiczki mają coś w rodzaju blokady.

– Aha. – Månsson w zamyśleniu sączył koniak. – Macie tu jakieś pomieszczenie na strychu?

– Nie, w piwnicy – powiedział Rönn.

– Znosiliście tam jakieś rzeczy, kiedy zniknął wóz strażacki?

Rönn spojrzał na żonę, która pokręciła głową.

– Nie.

– Czy coś w tym czasie wynieśliście z mieszkania? Na przykład do naprawy? Albo do pralni?

– Wszystko piorę sama. Mamy pralnię w piwnicy.

– Może odwiedzili go koledzy i któryś zabrał zabawkę?

– Nie. Dość długo był przeziębiony i nikt go nie odwiedzał.

– Czy był tutaj ktoś inny, kto mógłby zabrać wóz strażacki Matsa? – spytał Månsson po chwili milczenia.

– Parę razy wpadły do mnie przyjaciółki – powiedziała Unda. – Ale one nie kradną zabawek. Poza tym były tu przed jego urodzinami. Einar zaczął szukać jak szalony jeszcze tego samego dnia wieczorem, jak tylko wrócił z pracy.

Rönn ponuro przytaknął.

– Czuję się jak na prawdziwym przesłuchaniu – skonstatowała Unda, chichocąc.

– Uważaj, bo pan inspektor zaraz wyciągnie pałkę i przejdzie do trzeciego etapu – uprzedził ją Rönn.

– Dobrze się zastanówcie. Czy był tutaj ktoś jeszcze po cokolwiek, coś przyniósł, chciał odczytać licznik prądu, hydraulik albo inny rzemieślnik?

– Nie – powiedział Rönn. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Myślisz, że ktoś mógł ukraść zabawkę?

– Hm, czemu nie? Ludzie kradną dziwne rzeczy. W Malmö pewien gość podawał się za pracownika firmy dezynsekcyjnej Anticimex. Kiedy go dorwaliśmy, miał w mieszkaniu sto trzynaście par damskich fig. Nic innego go nie interesowało. Ale pomyślałem raczej o tym, że wóz strażacki mógł zostać zabrany przez przypadek, niechcący.

– Jeśli już, to ty powinnaś coś o tym wiedzieć, Unda, bo siedzisz w domu.

– Właśnie się zastanawiam. Nie przypominam sobie żadnych rzemieślników. Ten, który wymieniał szybę w oknie, był chyba dużo wcześniej, prawda?

– No. W lutym.

– No. – Unda przygryzła staw palca wskazującego. – Już wiem! Dozorca odpowietrzał kaloryfery. Parę dni po urodzinach Matsa.

– Odpowietrzał kaloryfery – powtórzył Rönn. – Nic nie mówiłaś.

– Wyleciało mi z głowy.

– Czy przyniósł narzędzia? – spytał Månsson. – Musiał mieć klucz francuski albo żabkę. Pamiętasz, czy miał jakąś torbę z narzędziami?

– Wydaje mi się, że tak, ale nie jestem pewna.

– Mieszka w tym domu?

– Uhm, na parterze. Nazywa się Svensson.

Månsson odstawił koniakówkę.

– Idziemy, Einar. Złożymy wizytę waszemu dozorcy.

Otworzył im drobny, żylasty mężczyzna około sześćdziesiątki, w ciemnych starannie wyprasowanych spodniach i śnieżnobiałej koszuli z podwiązkami na rękawach.

Månsson od razu zauważył na szafce torbę z narzędziami.

– Dobry wieczór, panie Rönn – przywitał się dozorca. – W czym mogę pomóc?

Rönn nie bardzo wiedział, jak zacząć.

– Czy to należy do pana? – spytał Månsson, wskazując na torbę.

– Tak – odparł zdumiony Svensson.

– Kiedy była panu ostatnio potrzebna?

– Hm, nie wiem, jakiś czas temu. Przez kilka tygodni leżałem w szpitalu, zastępował mnie Berg… Dlaczego pan pyta?

– Czy moglibyśmy do niej zajrzeć?

Dozorca przestawił torbę na stolik przy drzwiach.

– Proszę. Ale…

Ledwie Månsson otworzył torbę, dozorca zapuścił do niej żurawia i osłupiał. Rönn podszedł bliżej. Między młotkami, śrubokrętami i obcęgami połyskiwał czerwony wóz strażacki.


Kilka dni później, we wtorek, trzydziestego lipca, Martin Beck i Kollberg siorbali kawę w Västberdze i na własny użytek podsumowywali wyniki śledztwa.

– Czy Månsson pojechał do domu? – spytał Martin Beck.

– Tak, wybył w sobotę. Najwyraźniej nie przepada za Sztokholmem.

– Dał mu się we znaki zeszłej zimy, po masakrze w autobusie.

– Odwalił kawał dobrej roboty. W życiu bym się tego nie spodziewał po takiej ciapie. Jedno mnie zastanawia…

– No?

Kollberg pokręcił głową.

– Coś było nie halo z przesłuchaniem tej dziewczyny.

– Dlaczego tak myślisz?

– Sam nie wiem. Tak czy inaczej, mamy z głowy tę cholerną sprawę. Wszystko jest jasne. Olofsson, Malm i ich fałszerz Karlsson chcieli się odłączyć i zacząć na własną rękę.

– A propos Karlssona, byliśmy w zakładzie ubezpieczeń, tam gdzie pracował, i znaleźliśmy wszystko do podrabiania dokumentów: pieczątki, druki i tak dalej. Trzymał to w szafie. Szef jego oddziału spakował klamoty do kartonu, nie wiedząc, co to takiego. Gdybyś chciał rzucić okiem, mamy je na Kungsholmsgatan.

– Był niezłym fałszerzem – przyznał Kollberg. – No więc ci trzej panowie za dużo wiedzieli i dlatego został wysłany Lasalle vel Riffi vel Cravanne… Jak go nazwiemy?

– Wszystko jedno.

– Okej, niech będzie Ktokolwiek. Ktokolwiek pojechał do Kopenhagi, a stamtąd do Malmö, gdzie sprzątnął Olofssona. Malm się spietrał i dał dyla. Potem zatrzymali go gliniarze i…

– Uhm. I Malm, i Karlsson zostali na finansowym lodzie. Wiedzieli albo przeczuwali, co spotkało Olofssona. Byli spłukani, w desperacji, w końcu Malm postanowił sprzedać samochód, żeby coś zarobić, i od razu wpadł.

– Co prawda szybko wyszedł, ale to niczego nie zmieniło. On i Sigge Karlsson tylko czekali, aż pojawi się Ktokolwiek i ich zlikwiduje. Żyli trochę na kredyt.

– I Ktokolwiek rzeczywiście przyjechał. Musiał się z nimi jakoś skontaktować, przypuszczalnie telefonicznie, albo go wypatrzyli, jak sprawdzał ich adresy. Sigge Karlsson totalnie się załamał i strzelił sobie w usta. W nagłym przebłysku świadomości chciał do ciebie zadzwonić, ale się rozmyślił.

Martin Beck pokiwał głową.

– Malm jest w tarapatach, nie przejmuje się, że ktoś może go śledzić, idzie do Siggego Karlssona i dowiaduje się, że Karlsson nie żyje.

– Za wyżebrane miedziaki kupuje piwo, wraca do domu i otwiera gaz. Ale wcześniej Ktokolwiek, który jest w mieście, żeby zrobić swoje i szybko się ulotnić, podrzuca mu do łóżka zmyślne urządzenie. Dzień później odlatuje Gdziekolwiek. Na placu boju zostajemy my. The Keystone Cops. Platfusy. Ty, ja, Rönn i Larsson przez pięć miesięcy kręcimy się w kółko, szukając gościa, który nie żyje od ponad czterech tygodni, i kogoś o niewiadomym nazwisku, kto od początku jest poza naszym zasięgiem. Szczyt idiotyzmu.

– Może on wróci… – powiedział w zadumie Martin Beck.

– Optymista. Jego noga nigdy u nas nie postanie.

– Hm, nie byłbym taki pewien. Czy pomyślałeś, że ma tu świetne wejście, bo mówi po szwedzku?

– Właśnie. Cholera, gdzie on się nauczył języka?

– Mógł kiedyś pracować w Szwecji albo trafił do nas w czasie wojny jako uchodźca. Tak czy inaczej, na pewno będzie nieoceniony, jeśli firma zechce znowu otworzyć sztokholmską filię. Poza tym nie ma pojęcia, że wiemy o jego istnieniu. Równie dobrze może się znowu tu pojawić.

Kollberg przekrzywił głowę. Miał sceptyczną minę.

– A czy ty pomyślałeś o tym, co by było, gdyby wrócił i sam z siebie do nas przyszedł? Co moglibyśmy mu udowodnić? Że mieszkał w Sundbybergu. To nie jest karalne.

– Fakt, za pożar go nie wsadzimy, ale jest wplątany w tę historię w Malmö. W morderstwo Olofssona.

– Może i tak, ale to nie nasza broszka. Zresztą on nie wróci.

– Nie jestem przekonany. Poproszę Interpol i francuską policję, żeby mieli oczy otwarte i dali znać, jeśli go gdzieś namierzą.

– Proś, proś – zgodził się Kollberg i ziewnął.

Загрузка...