Mógłbym zapewne pomarudzić, że moja kariera zawodnika nie skończyła się choćby w połowie tak dobrze jak trenera. Miałem chyba szczęście: zawsze więcej zadowolenia sprawiały mi dzieci niż moja własna osoba. Cieszę się, że mam synów, i staram się do nich nie wtrącać – pilnuję własnego nosa.
W 1976 roku pracowałem nad „Światem według Garpa” i szło mi jak po grudzie – napisałem trzy pierwsze rozdziały i nie mogłem się zdecydować, czy główną postacią ma być Garp, czy jego matka. Starałem się o stypendium Guggenheima i nie wiedziałem, że tym razem je dostanę – wcześniej też składałem podania, ale bez skutku. Uczyłem w żeńskim college’u Holyoke w South Hadley w stanie Massachusetts i ćwiczyłem zapasy w Amherst College.
Trenerem był tam wówczas Henry Littlefield, zawodnik wagi ciężkiej, pod każdym względem człowiek dużego formatu. Więcej niż gadatliwy, wymowny; miał coś więcej niż poczucie humoru – był wesołkiem. Należał do rzadkiego wśród trenerów typu człowieka renesansu i dzięki niemu atmosfera panująca w sali Amherst College pełna była zarazem agresji i życzliwości – a taki nastrój niełatwo stworzyć.
Mieszkałem w domu nauczycielskim w Mount Holyoke, położonym obok stadionu lekkoatletycznego – synowie mieli wielkie „podwórko” do zabawy i basen do pływania. Plan zajęć ułożyłem sobie tak, by móc wcześnie rano pobiegać lub skorzystać z siłowni w miejscowej sali gimnastycznej; pisałem kilka godzin około południa, a potem nocą, kiedy chłopcy już spali. Popołudniami jeździłem do sali zapaśniczej w Amherst, często zabierając ze sobą Colina, który w tamtym sezonie zapaśniczym miał dziesięć, a potem jedenaście lat.
Na początku sezonu ważyłem 162 funty; w Springfield College na zakończenie sezonu organizowano turniej otwarty, w którym chciałem wystąpić w kategorii do 136,5 funta. Miałem trzydzieści cztery lata i zrzucić trochę kilogramów przyszło mi nieco trudniej niż za dawnych czasów. Po trzech miesiącach mogłem dość łatwo utrzymać się na poziomie 142 funtów; reszta, jak mawiają zapaśnicy, była „tylko wodą”. I właśnie tylko i wyłącznie wodę pijałem przez tamtych parę miesięcy. Na śniadanie zjadałem pół grejpfruta i łyżeczkę miodu, zazwyczaj przegryzając jabłkiem lub bananem; na obiad pochłaniałem talerz owsianki i łyżeczkę syropu klonowego, na kolację gotowaną rybę i warzywa, całe mnóstwo warzyw.
W ostatnim tygodniu przed zawodami ważyłem niecałe 140 funtów, ale nie umiałem zejść poniżej 138 – wszystko przez tę „wodę”. Potem zachorowałem na zapalenie oskrzeli, a pusty żołądek buntował się przeciw antybiotykom. Lekarz powiedział, że jeśli chcę uratować żołądek, to muszę zacząć jeść, gdyż inaczej trzeba będzie odstawić antybiotyki; nie wolno mi było przestać ich zażywać, bo nie mogłem przecież startować w zawodach z zapaleniem oskrzeli. Próbowałem oszukać żołądek jogurtem i chudym mlekiem. Polepszyło mi się, ale po dwóch dniach ważyłem 145 funtów. Nie byłem w stanie zmieścić się w wybranej wadze, choć wiedziałem, że w tej kategorii jestem najlepszy. Następna była kategoria do 149,5 funta. Zacząłem jeść więcej owsianki i dodawać do gotowanych na parze ryb i warzyw ryżu.
W Springfield przed zawodami ważyłem 147 funtów w ubraniu – po uprzednim zjedzeniu śniadania. Inni zawodnicy ważyli się rozebrani do naga, a przed wejściem na wagę wydychali z płuc resztki powietrza. Starałem się nie zwracać uwagi na ich warunki fizyczne. Przeszedłem do sali treningowej, gdzie przyklejono mi taśmę na mały palec, który przez cały sezon „źle się trzymał”; raz po raz wyskakiwał ze stawu. Colin ponuro się przyglądał. Właśnie zaczęło się rodzić jego zainteresowanie zapasami i pilnie przypatrywał się procedurom ważenia.
– O czym myślisz? – spytałem go.
– Wyglądasz jak ktoś nadający się do lżejszej kategorii, tato.
Nigdy nie przypuszczałem, iż turniej w Springfield będzie ostatni w mojej karierze; liczyłem na jedno czy dwa zwycięstwa, może na jakieś punktowane miejsce. Nie przyszło mi do głowy, że Colin tak boleśnie odbierze oglądanie moich porażek. Brendan, który skończył owej wiosny sześć lat, nie przejmował się moimi wygranymi albo przegranymi. Colin zdawał już sobie sprawę, że porażka w walce zapaśniczej kosztowała mnie więcej niż oddanie kilku setów tenisa podczas weekendowego meczu ze znajomymi.
W pierwszej rundzie wylosowałem jakiegoś dzikusa. Jak mawiał trener Seabrooke, „przecenia się rolę talentu”. Ten rywal był utalentowany i bardzo niebezpieczny, ale jednocześnie głupi. W pierwszej rundzie walczyłem zbyt ostrożnie; nie dokończyłem kilku świetnie zapowiadających się akcji, gdyż dzikus wyglądał na zapaśnika, który lubi suplesy. Najniebezpieczniejszy był jednak w pozycji górnej. Jego mocną stroną były nogi i raz nawet założył mi bardzo prostą dźwignię poprzeczną. (Mogło się skończyć znacznie gorzej: tak naprawdę próbował założyć mi klucz turecki na zgiętych nogach – coś okropnego!). Do tej pory prowadziłem sześć do trzech, teraz rywal doprowadził do remisu – a ja wciąż leżałem pod nim. Po gwizdku sędziego dzikus od razu rozpoczął kolejny rzut poprzeczny, ale zanim zdążył chwycić mnie za ramię, wepchnąłem mu głowę w matę; była to najprostsza strategia obronna na wypadek chwytu poprzecznego. Ted Seabrooke przestrzegał, że nie skutkuje ona w walce z zawodnikiem dobrze stojącym na nogach – ten jednak był kiepski.
Z początku przypuszczałem, że doznał wstrząsu mózgu, ale otrząsnął się już po czterdziestu pięciu sekundach. Był na mnie zły. Gniewanie się na przeciwnika jest w zapasach czystą głupotą; poza tym manewr był prawidłowy – nauczył mnie go Ted Seabrooke, a nie Cliff Gallagher.
Sędzia odgwizdał przerwę na kontuzję, nie dając mi punktów za wózek, więc cały czas był remis – a ja wciąż leżałem pod spodem. Tuż po gwizdku Utalentowany Głuptak znów wyciągnął nogę, by rozpocząć dźwignię poprzeczną, a ja znowu osłoniłem ramię i wbiłem mu głowę w matę. Tym razem potrzebował na otrząśnięcie się całej minuty i w ten sposób skończył mu się czas na kontuzje, a ja wygrałem przez dyskwalifikację. Przeciwnik był wciąż rozeźlony; pewnie myślał, że wygrałby, gdybym tylko nie obijał mu głowy o matę. Ja również sądzę, że odniósłby zwycięstwo; sprawiał wrażenie niezmordowanego – Niezmordowanego Głuptaka. Dzikus powiedział, że ostrzy sobie zęby na nasze spotkanie w barażach. Gdybym przegrał jakąś walkę przed dotarciem do finałów, spadłbym na zapaśniczą prowincję i startowałbym w walkach pocieszenia. Można sobie wyobrazić, że gdyby mój przeciwnik bez przerwy wygrywał, w końcu znowu stanęlibyśmy ze sobą oko w oko. Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie.
(„Nie ma czegoś takiego jak rzut półpoprzeczny – mawiał Ted Seabrooke. – Jeżeli wyciągasz nogę, musisz też złapać za ramię, chyba że chcesz zaryć głową w matę”).
W szatni dzikus z obolałą głową trzaskał szafkami i kopał w ławki. Starałem się go unikać, ale poszedł za mną do sali treningowej, gdzie musieli mi zrobić nowy opatrunek na mały palec lewej ręki.
– Nie podobają mi się tacy, co dowalają mi się do głowy – oświadczył.
Poczułem się staro, jak trener, a nie zapaśnik. Zacytowałem słowa Teda:
– Jeżeli wyciągasz nogę, musisz też złapać za ramię, chyba że chcesz zaryć głową w matę.
– Gówno prawda! – wrzasnął dzikus. (Co za niepojęte wyrażenie – pod względem inteligencji odpowiada próbom wykonania połowy chwytu poprzecznego).
Dobrze, że Colin i Brendan byli na trybunach. Siedział tam też Don Hendrie z dziećmi. Kiedy założyli mi nowy opatrunek, poszedłem na salę, gdzie rozłożono maty. W turnieju brało udział kilku zawodników z Amherst – trenowaliśmy na zmianę cały dzień.
Na największego twardziela w mojej kategorii wyglądał jakiś młodzieniec z Akademii Straży Przybrzeżnej; poruszał się bardzo zwinnie i miał upodobanie do zakładania dźwigni w okolicach krocza, na które nic nie poradziłby mój sztandarowy chwyt obronny. Wiedziałem, że będę miał z nim ciężką przeprawę, ale popełniłem błąd i – koncentrując się na przyszłym przeciwniku – zlekceważyłem rywala, z którym toczyłem następną walkę.
Walczył w barwach klubu wojskowego. Mówił mi potem, że stacjonował kiedyś w Niemczech i stoczył wiele pojedynków w stylu klasycznym; w tym czasie jego jednostka stacjonowała gdzieś w New Jersey. Myślami byłem przy tamtym zapaśniku ze Straży Przybrzeżnej, co stanowiło błąd psychologiczny i kolejny dowód na to, że powinienem przekwalifikować się z zawodnika na trenera. W pierwszej rundzie pozwoliłem mu wykonać kilka możliwych do uniknięcia rzutów. W drugiej miałem stratę trzech punktów i wtedy ogarnął mnie popłoch; spróbowałem przeprowadzić akcję z nietypowej pozycji, na co rywal powalił mnie na plecy. Gdy się podniosłem, przegrywałem już o siedem punktów. Teraz przyszła właściwa pora na panikę, ale przed końcem rundy nie udało mi się wykonać żadnej akcji; na początku trzeciej miałem do odrobienia sześć punktów. Jeszcze raz uwolniłem się z uchwytu, wykonałem rzut, a przeciwnik dostał punkt karny za unikanie walki; trzymałem go przez długi czas w parterze (za co otrzymałem dodatkowy punkt), ale zdawałem sobie sprawę, że jestem lżejszy o kategorię i nie zdołam zrobić mu wózka – był na to za duży. Przegrałem jednym punktem. Stoczyłem niezły pojedynek, ale szansę na zwycięstwo zaprzepaściłem już na początku. „Błędy psychologiczne” – jak ująłby to trener Seabrooke.
Znalazłem się w barażach i zostałem położony na łopatki w pierwszej walce. Na początku wykonałem rzut i prowadziłem 2 do 1 (po tym, jak rywal wymknął się po rzucie z parteru), gdy złapał mnie w przemyślny chwyt, zwany walizką. Zanim się zorientowałem, już leżałem na łopatkach. W sali treningowej, gdzie poszedłem, żeby zdjęli mi opatrunek, zobaczyłem, że palec jest odgięty do tyłu – znowu nastąpiło przesunięcie stawu, sam nie wiem, jak i kiedy. Trener nastawił palec.
Siedziałem tam właśnie na stole z lewą ręką obłożoną lodem, gdy do sali treningowej wszedł mój rywal z drugiej rundy, żeby nałożyć sobie lodu na kark. W półfinałach spotkał się z zawodnikiem ze Straży Przybrzeżnej (przegrał) i przyszedł dowiedzieć się czegoś o zawodniku z miejscowego college’u, który położył mnie właśnie na łopatki. Poradziłem mu, żeby uważał na walizkę.
Cały czas nie sądziłem, że to mój ostatni turniej; czułem się nie najgorzej, choć byłem na siebie zły za to, że dałem się położyć na łopatki. Potem pożegnałem się z żołnierzem, życząc mu szczęścia; skoro wyeliminowano mnie z turnieju i były ze mną dzieci, pomyślałem, że czas najwyższy zabrać je do domu. Miałem ochotę napić się piwa i do syta najeść.
Żołnierz powiedział mi na do widzenia:
– Miło się z panem walczyło, proszę pana.
I to wszystko. Wystarczyło. Nie chciał mnie urazić, ale co się stało, to się nie odstanie. Miał jakieś dwadzieścia cztery lata, ja byłem o dziesięć lat starszy, ale kiedy zwrócił się do mnie per „pan”, poczułem się starzej niż dzisiaj, gdy mam pięćdziesiąt trzy lata; poczułem się jak jakiś wapniak. Najwyższy czas skończyć z zapasami i zająć się trenerką.
Zadzwoniłem potem do Teda Seabrooke’a. (Pozostały mu wtedy jeszcze cztery lata życia; sporo chorował, ale nawet nie podejrzewałem, że jest z nim aż tak źle – on chyba zresztą też nie). Opowiedziałem mu o efektach swojego występu i obwieściłem, że kończę z zapasami. Streściłem mu anegdotkę z „proszę pana”.
– Oj, Johnny, Johnny! – zawołał Ted. – Jeśli on służy w wojsku, to per „pan” zwraca się do każdego.
To mi nie przyszło do głowy – dziwne, ale prawdziwe. Co się jednak stało, to się nie odstanie.
Było to moje ostatnie ważenie przed zawodami. Na tydzień przed turniejem ważyłem 138 funtów, w jego trakcie – 147 kompletnie ubrany. Wiosną tego samego roku po wielkanocnym obiedzie ważyłem 165 funtów, czyli osiągnąłem już swoją „naturalną” wagę. (Obecnie ważę 167 funtów).
Pamiętam, jak dwanaście dni po zdobyciu przez Brendana tytułu mistrzowskiego w kategorii do 135 funtów byliśmy w sali gimnastycznej na wyspie Anguilla, na terytorium brytyjskich Indii Zachodnich. Ja pedałowałem na rowerze, a Brendan bawił się na bębnie: obracał go z całych sił, potem wskakiwał i starał się utrzymać równowagę. W szatni była waga; przed wskoczeniem do basenu Brendan rozebrał się i zważył. Widziałem, że dwanaście dni temu ważył 134,5 funta – teraz podskoczył do 152. To działo się sześć lat temu, a zaledwie wczoraj zadzwoniłem do niego do Kolorado.
– Ile ważysz? – zapytałem. (Zapaśnicy niezmiennie zadają sobie to pytanie).
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Brendan poszedł się zważyć, słyszałem odgłosy telewizyjnej transmisji z procesu O. J. Simpsona, dochodzące aż z samego Kolorado (ja byłem w Vermoncie). Po chwili Brendan wrócił do telefonu.
– Sto pięćdziesiąt dwa – padła odpowiedź.
(W chwili, gdy to piszę, mój trzeci syn, Everett, urodzony w październiku 1991 roku w Rutland w stanie Vermont, ma trzy i pół roku i waży 32 funty. Wydaje mi się, że jest dość wysoki jak na swój wiek i nieco za szczupły przy swoim wzroście. Ma nieproporcjonalnie duże ręce. Śmiem twierdzić, że wygląda na przyszłego zawodnika wagi średniej).