5. Błędne mniemania

— Jak się dzisiaj ma nasz chłopiec, panno Fellowes? — zapytał Hoskins.

— Proszę się przekonać, panie doktorze.

Na twarzy Hoskinsa odmalowało się rozbawienie i zniecierpliwienie zarazem.

— Dlaczego wciąż mówi mi pani „panie doktorze”? — zapytał.

— Dlatego, że jest pan doktorem nauk, przynajmniej tak mi się zdaje — odrzekła, myśląc o owym słowie „DOKTOR” stojącym tak dumnie przed jego nazwiskiem na tabliczce w jego gabinecie.

— Mam doktorat z fizyki, to wszystko.

— Doktorat jest doktoratem.

— A pani przez długi czas była przyzwyczajona tytułować tak ludzi na stanowiskach, czy tak? Zwłaszcza mężczyzn.

Jego słowa ją zaskoczyły. Oczywiście trafił w dziesiątkę. W szpitalach, w których pracowała, ludzie na stanowiskach byli lekarzami z tytułami naukowymi. Większość z nich, chociaż wcale nie wszyscy, była mężczyznami. Panna Fellowes nabrała nawyku polegającego na dodawaniu w rozmowach z tymi, których uważała za stojących w hierarchii służbowej wyżej od niej, zwrotu „panie doktorze” do co drugiego zdania.

Jej mąż także był doktorem, miał doktorat z fizyki, jak Hoskins. Panna Fellowes zastanawiała się, czy gdyby] pozostali małżeństwem, zaczęłaby też zwracać się do niego per „panie doktorze” jak do Hoskinsa. Dziwny pomysł. Rzadko wspominała męża. Sama myśl o tym, że można mieć męża, stała się dla niej odległa i nieprawdopodobna. Była zamężna tak krótko i tak dawno temu.

— A jak pan chce, żebym się do pana zwracała? — zapytała. — Czy mam mówić „proszę pana”?

— Większość ludzi tutaj nazywa mnie „Jerry”. Panna Fellowes popatrzyła na niego zaskoczona.

— Ja bym nie mogła!

— Nie mogłaby pani?

— To… to by nie było w porządku.

— To by nie było w porządku? — powtórzył Hoskins, zamyślając się.

Przyjrzał jej się uważnie, tak jakby widział ją po raz pierwszy. Na jego szerokiej, mięsistej twarzy pojawił się ciepły uśmiech.

— Jest pani doprawdy bardzo oficjalna. Nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo oficjalna. W porządku więc: może mnie pani dalej tytułować „panem doktorem”, jeżeli z tym czuje się pani lepiej. A ja będę dalej mówił do pani „panno Fellowes”.

Co on chce przez to powiedzieć? — zastanowiła się panna Fellowes.

Czy myślał o tym, żeby do niej mówić „Edith”?

Nikt tego nie robił. Prawie nikt. Może ze sześć osób na całym świecie. Przeważnie była „panną Fellowes”, nawet dla siebie samej — w każdym razie wtedy, kiedy myślała o sobie w trzeciej osobie, co zdarzało się często. Było to takie przyzwyczajenie, nad którym nigdy się nie zastanawiała.

Jednak to dziwne, powiedziała sobie teraz, myśleć o sobie w ten sposób. Jaka w tym jest surowość, jaka sztywność. W średnim wieku stałam się naprawdę dziwaczką. I nigdy przedtem tego nie zauważyłam.

Hoskins wciąż patrzył na nią i wciąż się uśmiechał.

Było w nim coś bardzo ciepłego, uświadomiła sobie nagle, coś bardzo sympatycznego. To też coś, czego wcześniej nie zauważyła. Podczas poprzednich spotkań uderzyło ją to, że on usiłuje przedstawić się światu jako człowiek zamknięty w sobie, opanowany, nieugięty, który tylko czasami okazuje trochę ludzkich uczuć. Możliwe zresztą, że to stresy ostatnich dni poprzedzających rozpoczęcie eksperymentu spowodowały, że się taki wydawał. Teraz jednak, kiedy zaczerpnięcie z przeszłości dokonało się i pewne było, że eksperyment się udał, stał się bardziej odprężony, bardziej ludzki, był bardziej sobą. Sobą, czyli człowiekiem całkiem miłym.

Panna Fellowes złapała się na tym, że zastanawia się, czy Hoskins jest żonaty.

Zdziwiło ją to i zawstydziło. Powiedział jej przecież kilka tygodni wcześniej, że ma syna, prawda? Małego syna, który dopiero nauczył się chodzić. Oczywiście, że jest żonaty. Oczywiście. Co mi się roi? Przerażona odsunęła od siebie te myśli.

— Timmie! — zawołała. — Chodź tutaj, Timmie! Podobnie jak Hoskins, chłopiec też był tego ranka w radosnym nastroju. Wyglądało również na to, że ma chęć nawiązywać kontakty z ludźmi. Spał dobrze, dobrze sobie podjadł, a teraz wybiegł szybko ze swojej sypialni, nie okazując zmieszania na widok Hoskinsa. Podszedł odważnie do niego i mlasnął kilka razy.

— Czy pani sądzi, panno Fellowes, że on coś mówi? A nie po prostu wydaje dźwięki, chcąc się cieszyć własnym głosem?

— A cóż innego miałby robić, jak nie mówić, panie doktorze? Doktor Mclntyre pytał mnie o to samo wczoraj, kiedy usłyszał, jak Timmie mówi. Jak można wątpić w to, że chłopiec posługuje się jeżykiem! I to bardzo skomplikowanym!

— Doktor Mclntyre jest bardzo konserwatywny. Nie lubi wyciągać pochopnych wniosków.

— Ja też tego nie lubię. Ale to jest prawdziwy jeżyk, albo ja nie posługuję się językiem.

— Miejmy nadzieję, że tak jest, panno Fellowes. Miejmy nadzieję. Jeżeli nie uda nam się wypracować jakiegoś sposobu porozumiewania się z Timmiem, fakt, że go tu sprowadziliśmy, straci w znacznym stopniu na wartości. Bo chcemy, żeby Timmie opowiedział nam o świecie, z którego pochodzi. Żeby opowiedział nam o nim jak najwięcej.

— On to zrobi, panie doktorze. Albo we własnym języku, albo w naszym. Uważam, że nauczy się naszego, zanim my dowiemy się czegokolwiek o jego własnym.

— Być może ma pani rację, panno Fellowes. Czas pokaże. Czas pokaże.

Hoskins przykucnął, tak że jego twarz znalazła się na jednym poziomie z twarzą Timmie’ego i położył rozczapierzone dłonie na żebrach chłopca. Timmie zachował spokój. Po chwili panna Fellowes uświadomiła sobie, że Hoskins bardzo delikatnie łaskocze dziecko, zataczając małe kręgi koniuszkami palców w sposób, który wiele mówił o jego wiedzy o tym, jak należy obchodzić się z małymi chłopcami. Timmie’emu podobało się to łaskotanie.

— Jaki z niego krzepki malec — powiedział Hoskins. — Jest naprawdę silny… Więc masz zamiar nauczyć się angielskiego, tak, Timmie? A potem podyktujesz nam książkę o życiu w epoce paleolitu i każdy będzie chciał ją przeczytać. Książka stanie się wielkim bestsellerem, a nam zacznie się zwracać zainwestowana suma, co Timmie? Co? Będzie tak? — Hoskins podniósł wzrok na pannę Fellowes. — Bardzo wiele zależy od tego chłopca, naprawdę. Nie muszę pani chyba tego mówić. To nie tylko kwestia pieniędzy, to kwestia całej naszej zawodowej przyszłości.

— Tak. Wyobrażam sobie.

Hoskins potargał lekko gęste, niesforne włosy Timmie’ego, poklepał chłopca i wstał.

— Od lat pracujemy z maleńkim budżetem, pozyskując niewielkie sumy, kiedy tylko się da. Nie ma pani pojęcia, jakim kosztem energetycznym utrzymuje się pole statyczne. Na parę minut jego działania potrzeba tyle energii, ile na zasilenie całego miasta przez kilka dni. A koszt energii to tylko jedna przyczyna naszego zadłużenia. Ze dwanaście razy byliśmy bliscy pójścia pod powierzchnię. Żeby się uratować, musieliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Trzeba się było zdecydować: wszystko albo nic. Ale Timmie nas uratował. Dzięki niemu wypłyniemy. Jesteśmy uratowani, panno Fellowes, jesteśmy uratowani!

— Mnie się zdaje, że sprowadzenie żywego dinozaura już powinno wystarczyć. Dzięki niemu powinniście byli pozbyć się kłopotów, panie doktorze.

— My też tak uważaliśmy. Ale nasz dinozaur jakoś nie przyciągnął uwagi publiczności.

— Dinozaur nie przyciągnął uwagi publiczności? Hoskins roześmiał się.

— Gdybyśmy sprowadzili dorosłego, wyrośniętego brontozaura albo ryczącego tyranozaura, czy coś w tym rodzaju… Ale my zmagaliśmy się z problemem ograniczenia wagi, związano nam zupełnie ręce. Nie chodzi o to, że nie potrafilibyśmy opanować tyranozaura, gdybyśmy byli w stanie go tu przetransportować… Muszę pewnego dnia oprowadzić panią po całym terenie i pokazać pani naszego dinozaura.

— Tak, musi pan to zrobić.

— On jest śliczny.

— Śliczny? Dinozaur śliczny?

— Zobaczy pani. Tak. To śliczny mały dinozaurek. Ale ludzie niestety nie entuzjazmują się ślicznymi małymi dinozaurkami. „Jakie to ciekawe”, mówili, „ci naukowcy sprowadzili żywego dinozaura z czasów prehistorycznych.” j Ale później obejrzeli go w telewizji i uznali, że wcale nie jest j interesujący. Chyba dlatego, żenię był dwa razy wyższy od domu i nie zionął ogniem. A neandertalski chłopiec] prawdziwa prehistoryczna istota ludzka, istota, która dość, dziwnie wygląda, ale z którą każdy może się identyfikować i której może współczuć, to będzie nasz ratunek. Słyszysz, Timmie? Jesteś naszym ratunkiem. Gdyby to się nie udało — Hoskins mówił dalej do panny Fellowes — to byłoby po nas. Nie ma co do tego wątpliwości. Byłoby po całej naszej firmie.

— Rozumiem.

— Ale teraz już wszystko jest z nami w porządku. Wkrótce będziemy mieli mnóstwo pieniędzy. Obiecano nam je z najróżniejszych stron. To wszystko jest wspaniałe, panno Fellowes. Jeżeli potrafimy utrzymać Timmie’ego w dobrym zdrowiu, sprawić, żeby był szczęśliwy i być może nauczyć go mówić trochę po angielsku, tak żeby na przykład potrafił powiedzieć: „Cześć, tu Timmie z epoki kamienia…”

— Czy coś w tym rodzaju — odezwała się panna Fellowes lodowatym tonem.

— Tak, czy coś w tym rodzaju. Ma być zdrowy i szczęśliwy… to jest klucz do wszystkiego. Jeżeli coś mu się stanie, będziemy skończeni, tak, panno Fellowes, skończeni. A to oznacza, że pani jest centralną postacią w całej naszej operacji. Zdaje pani sobie z tego sprawę? Polegamy na pani, wierzymy, że stworzy pani naszemu chłopcu przyjazne, sprzyjające mu środowisko. Pani słowo będzie dla nas prawem. Timmie dostanie wszystko, czego będzie potrzebował. Miała pani najzupełniejszą racje, nie pozwalając wczoraj wejść tutaj przedstawicielom mediów. Za wcześnie na to, żeby dziennikarze się na niego rzucali.

— Dziękuję za uznanie.

— Ale oczywiście rozumie pani, że chcemy zorganizować konferencję prasową tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. W interesie wszystkich leży jak najszybsze zmaksymalizowanie wartości reklamowej naszego przedsięwzięcia…

Nagle Hoskins wydał się pannie Fellowes znów o wiele mniej dobrotliwy i sympatyczny. Stał się ponownie spiętym urzędnikiem, który mówi: „Proszę mi zaufać” wtedy, kiedy jego słowa są najmniej warte zaufania.

Usłyszawszy jego argumentację, panna Fellowes zapytała chłodno:

— Czy to oznacza, że chce pan ich tu sprowadzić dziś po południu?

— No, gdyby pani uważała, że chłopiec jest gotowy do…

— Nie uważam tak. Jeszcze nie. Hoskins zwilżył wargi.

— Pani słowo jest prawem. Proszę nam powiedzieć, kiedy przyjdzie na to czas.

— Nie omieszkam.

— To znaczy… czy mogłaby pani teraz w przybliżeniu określić, kiedy to będzie? Może jutro? A może pojutrze?

— Wstrzymajmy się z tym jeszcze, panie doktorze. Dobrze? Ja po prostu nie chcę jeszcze narażać Timmie’ego na taki stres. On ciągle, że tak powiem, łapie oddech, stara się stanąć na nogach… niech pan wybierze metaforę, która panu odpowiada. Po tym wstępnym okresie, kiedy był taki spanikowany, dobrze sobie radzi. Ale w każdej chwili może wrócić do tamtego stanu, może stać się dzikim, przerażonymi dzieckiem, które pan widział tamtego wieczora. Nawet doktor Mclntyre po pewnym czasie wyprowadził go wczoraj z równowagi. Hoskins wyglądał na zmartwionego.

— Nie możemy z tym zwlekać w nieskończoność.

— To nie będzie w nieskończoność. Jeszcze parę dni. Dwa, trzy, cztery. Niech mi pan pozwoli ocenić, kiedy ( nastąpi właściwy moment, dobrze, panie doktorze? Moje słowo jest prawem?

— Pani słowo jest prawem — zgodził się Hoskins, niezbyt zadowolony.

Milczał przez chwilę, a potem powiedział:

— Nie wychodziła pani z pola statycznego od tamtego pierwszego wieczora, prawda panno Fellowes? Nie wychodziła pani ani na chwilę.

— Nie! — oburzyła się. — Ja znam swoje obowiązki, panie doktorze i jeżeli pan sądzi…

— No, no, panno Fellowes — uśmiechnął się, podnosząc rękę. — Ja niczego pani nie zarzucam. Staram się tylko dać pani do zrozumienia, że nie mamy zamiaru więzić tu pani z chłopcem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i przez siedem dni w tygodniu. Zdaję sobie sprawę, że przez kilka pierwszych krytycznych dni powinna pani być tu przez cały czas. Powiedziałem to podczas naszej pierwszej rozmowy, powiedziałem, że, przynajmniej początkowo, będzie pani dyżurowała bez przerwy. Wydaje się jednak, że Timmie teraz bardzo dobrze się przystosowuje. Więc pani będzie mogła mieć czas wolny na rekreację i odpoczynek. Najpierw przez parę godzin może panią zastąpić pani Stratford, a później być może będzie pani mogła mieć wolne całe popołudnie.

— Będzie, jak pan zarządzi.

— Nie brzmi to zbyt entuzjastycznie. Nie miałem pojęcia, że jest pani taką pracoholiczką, panno Fellowes.

— To nie jest właściwe słowo. Ja po prostu… no Timmie’emu w tej sytuacji tak łatwo zrobić przykrość. Chłopiec jest zdezorientowany, wyizolowany, znajduje się daleko od domu, tak bardzo potrzebuje miłości i ochrony… zanim zdąży się pogodzić z tym, co mu się przytrafiło. Nie chciałam go opuścić nawet na moment.

— Bardzo się to pani chwali. Ale teraz, kiedy najtrudniejsze chwile minęły, musi pani zacząć stąd wychodzić, robić sobie chociaż krótkie przerwy.

— Jeżeli pan tak sobie życzy, panie doktorze.

— Myślę, że tak będzie najlepiej. To dla pani własnego dobra, panno Fellowes. Ma pani prawo trochę odpocząć. A ja nie chcę, żeby Timmie stał się całkowicie od pani uzależniony, żeby się przyzwyczaił do pani bezustannej obecności. Nie wiadomo jak silną więź może wytworzyć taka stała opieka, jeżeli dłużej potrwa. A potem, jeżeli tak się zdarzy, że pani będzie musiała opuścić pole statyczne, Timmie może sobie z tym nie poradzić. Taka sytuacja może się okazać nie całkiem zdrowa. Rozumie mnie pani?

Panna Fellowes kiwnęła głową.

— Ma pan rację.

— No to dobrze. Czy chce pani zrobić mały eksperyment? Poprosimy tutaj panią Stratford i pozwolimy jej opiekować się Timmiem przez parę godzin, a ja tymczasem oprowadzę panią po pozostałych częściach laboratorium.

— No…

— Nie podoba się pani ten pomysł, tak? Proszę posłuchać, zaopatrzymy was w urządzenie alarmowe. Jeżeli pani Stratford będzie miała najmniejsze trudności, pani wróci do niego w pięć minut, zgoda? Proszę mi zaufać.

— W porządku — powiedziała panna Fellowes z mniejszą niż poprzednio niechęcią.

Musiała przyznać, że rozumowanie Hoskinsa jest słuszne. Przeprowadziła już Timmie’ego przez dwa pierwsze dni, a teraz dobrze by sprawdzić, czy chłopiec jest zdolny wytrzymać przez krótki czas bez niej.

— Chcę spróbować — dodała. — Niech mnie pan zaprowadzi do swojego dinozaura.

— Pokażę pani wszystko — odrzekł Hoskins. — Zwierzęta, rośliny i minerały.

Spojrzał na zegarek.

— Przypuśćmy, że dam pani… no… dziewięćdziesiąt minut na zakończenie czynności, w trakcie których tu panią zastałem, i na poinstruowanie pani Stratford, na co ma zwracać szczególną uwagę. Potem zjawię się tutaj, żeby panią zabrać na ten obchód.

Panna Fellowes zastanawiała się przez chwilę.

— Myślę, że lepiej będzie, jeżeli da mi pan dwie godziny.

— Dwie godziny? Dobrze. Wrócę punktualnie o jedenastej. A więc do zobaczenia. Nie ma pani co do tego zastrzeżeń, prawda?

Panna Fellowes uśmiechnęła się radośnie.

— „Właściwie to się cieszę na tę wycieczkę. Możesz się beze mnie obejść przez jakiś czas, prawda, Timmie?

Chłopiec mlasnął kilka razy.

— Widzi pan, panie doktorze? On wie, kiedy mu zadaję pytanie i odpowiada, nawet jeżeli nie wie, co naprawdę do niego mówię. W tej główce mieści się prawdziwa inteligencja.

— Jestem tego pewien — powiedział Hoskins. A potem kiwnął głową, uśmiechnął się i wyszedł. Panna Fellowes złapała się na tym, że wykonując swoje poranne obowiązki, nuci coś sobie. Prawdą było to, co powiedziała: cieszyła się na myśl o wyjściu na pewien czas spod kopuły. Bardzo lubiła zajmować się Timmiem, ale nawet ona potrzebowała odpoczynku.

A może to myśl że spędzi trochę czasu w towarzystwie Hoskinsa wprawiała ją w taki dobry nastrój?

Nie, naprawdę — to śmieszne. Wiedziała, że to śmieszne. A jednak to było prawie jak… prawie jak randka.

On ma małe dziecko, powiedziała sobie jeszcze raz bardzo surowo. Co oznacza, że prawie na pewno ma żonę. Młodą i ładną.

A mimo to panna Fellowes zdjęła uniform pielęgniarski i włożyła sukienkę. Miała ją na sobie, kiedy Hoskins zjawił się o jedenastej. Była to oczywiście sukienka o klasycznym kroju. Panna Fellowes innych nie nosiła. Mimo to jednak od lat nie czuła się tak kobieco.

Hoskins pochwalił jej wygląd w sposób stateczny i oficjalny, a ona przyjęła komplement z równie oficjalną gracją. To naprawdę doskonały wstęp, powiedziała sobie. Ale zaraz potem pojawiła się nieubłagana myśl: Wstęp? Do czego?


* * *

Pożegnała się z Timmiem i zapewniła go, że wróci niedługo. Upewniła się, że pani Stretford wie, co i kiedy dać mu na lunch. Przyszło jej do głowy, że młoda pomocnica nie wygląda na zbyt pewną siebie, kiedy ma zostać z chłopcem sama. Ale zaraz potem pani Stratford napomknęła, że Mortenson będzie w pobliżu i pomoże jej, jeżeli Timmie zacznie sprawiać kłopoty. Panna Fellowes zrozumiała, że ona bardziej się martwi o to, czy nie będzie musiała stoczyć z chłopcem walki niż o to, czy chłopcu nie stanie się pod jej opieką coś złego. Może trzeba ją przenieść do innych obowiązków, pomyślała panna Fellowes. W tej chwili jednak nie było wyboru: musiała zostawić Timmie’ego z tą kobietą. Będzie miała w torebce urządzenie alarmowe, a ono w razie czego wezwie ją natychmiast.

Wyszli. Timmie zaskowyczał cicho. Czy dawał w ten sposób wyraz swemu zaskoczeniu? Czy rozpaczy?

— Nie martw się, Timmie! Ja wrócę! Wrócę na pewno! Trzeba było dokonać tego przełomu, pomyślała. Im wcześniej, tym lepiej — dla chłopca i dla niej.

Hoskins poprowadził ją w górę przez labirynt źle oświetlonych korytarzy, dźwięczących echem sklepionych krypt i ponurych klatek schodowych, którymi szli tego pierwszego wieczoru, kiedy przybył Timmie. Ten wieczór wydawał pannie Fellowes się tak odległy, że przypominał bardziej sen niż wydarzenie mające miejsce na jawie. Na chwilę wyszli z budynku. Mrużyli oczy, chroniąc je przed jasnym blaskiem złotego południa. A potem weszli do kolejnego ponurego, przypominającego stodołę gmachu, bardzo podobnego do tego, w którym znajdowały się pomieszczenia dla Timmie’ego.

— To jest nasze stare laboratorium — poinformował ją Hoskins. — Tutaj wszystko się zaczęło.

I znowu sprawdzanie tożsamości, i znowu klekoczące schody, zatęchłe przejścia, przerażające przepaściste krypty. Aż w końcu znaleźli się w samym sercu strefy, w której odbywały się badania. Krzątanina była tu bardzo ożywiona. Mężczyźni i kobiety w fartuchach kręcili się tam i z powrotem, nosili sterty sprawozdań, dokumentów, przenosili moduły komputerowe w postaci kostek. Hoskins witał się z wieloma pracownikami, zwracając się do nich po imieniu, a oni odpowiadali mu tym samym. Pannę Fellowes drażniła ta poufałość.

To nie jest szpital, powiedziała sobie. Ci ludzie po prostu tutaj pracują. A to różnica.

— Zwierzęta, rośliny, minerały — powiedział Hoskins. — Dokładnie tak jak obiecałem. Zwierzęta znajdują się tutaj. Są to nasze najefektowniejsze eksponaty. Jeżeli nie brać pod uwagę Timmie’ego, oczywiście.

Pomieszczenie było podzielone na wiele mniejszych, z których każde stanowiło oddzielna komorę pola statycznego — trochę mniejszą niż ta, w którą umieszczono Timmie’ego. Hoskins podprowadził pannę Fellowes do szklanej ściany w jednej z nich i panna Fellowes zajrzała do środka.

To, co zobaczyła, było na pierwszy rzut oka kurczęciem pokrytym łuskami i mającym ogon. To coś biegało tu i tam, od jednej ściany do drugiej. Robiło to nerwowo, ślizgając się na dwóch cienkich nogach i rozglądało się. Ale przecież nie mogło istnieć kurczę, które tak wygląda: bezskrzydłe kurczę z dwojgiem małych zwisających ramion zakończonych podobnymi do dłoni łapami, które bez przerwy kurczyły się i rozkurczały. Głowa tego stworzenia była wąska i przypominała głowę ptaka. Miało też dziwnie błyszczące szkarłatne oczy. Na czaszce sterczała narośl kostna podobna do grzebienia koguta, tylko że jaskrawo niebieska. Jego ciało było jasnozielone w ciemnozielone paski połyskujące jak u jaszczurki. Cienki, wężowaty ogon poruszał się nerwowo z boku na bok.

— Oto nasz dinozaur — powiedział Hoskins. — Nasza największa duma i radość… do chwili, gdy pojawił się u nas Timmie.

— Donizaur? To jest dinozaur?

— Mówiłem pani, że jest mały. A pani by chciała, żeby był olbrzymem, tak panno Fellowes?

Panna Fellowes zrobiła minę trochę zniecierpliwioną.

— Rzeczywiście, chyba tak. To naturalne. Przecież słysząc słowo „dinozaur”, człowiek myśli o czymś ogromnym. A ten jest taki… no taki maleńki.

— Proszę mi wierzyć, panno Fellowes, chcieliśmy sprowadzić właśnie małego. Może sobie pani wyobrazić, co by się tu działo, gdyby dorosły stegzaurus wkroczył nagle z hukiem w pole statyczne i zaczął się niezdarnie poruszać po laboratorium? A poza tym sześć okręgów nie wyprodukowałoby energii elektrycznej potrzebnej do stworzenia pola statycznego koniecznego dla obiektu takiej wielkości. No i nie potrafimy jeszcze dokonać transferu tak znacznej masy, nawet gdybyśmy potrafili wyprodukować wystarczającą ilość energii.

Panna Fellowes wpatrywała się w dinozaura. Zrobiło jej się zimno. Wiec to jest żywy dinozaur! Jakie to fantastyczne!

Ale jest taki mały, przypomina raczej nie opierzonego ptaka albo jakąś dziwną jaszczurkę.

— Skoro nie jest duży, to dlaczego jest dinozaurem?

— Rozmiary nie są czynnikiem decydującym, panno Fellowes. Podstawą do zaklasyfikowania zwierzęcia jako dinozaura jest budowa jego szkieletu. Przede wszystkim kształt miednicy. Współczesne nam gady mają kończyny, które rosną w bok, o tak. Niech pani przypomni sobie, jak chodzi krokodyl albo jaszczurka. Jest to raczej takie kołysanie się, a nie chodzenie prosto, prawda? Nie ma krokodyli, które stoją pionowo i chodzą na tylnych łapach. Dinozaury natomiast miały miednice takie jak ptaki. Jak wszyscy wiedzą, wiele z nich potrafiło chodzić w pozycji wyprostowanej, tak jak współczesne nam stworzenie dwunożne. Proszę sobie przypomnieć strusia albo długonogie ptaki brodzące, proszę sobie uświadomić, jak umocowane są nasze nogi. Nawet te dinozaury, które chodziły na czterech łapach, miały miednicę pozwalającą na to, żeby nogi rosły prosto, a nie na boki jak u jaszczurek. To zupełnie inny model ewolucyjny, jest to linia, która prowadziła od dinozaurów poprzez ptaki do ssaków. Gadzia gałąź tej linii wymarła. Jedynymi gadami, które przeżyły Wielkie Wymieranie pod koniec ery mezozoicznej, były te z zupełnie inną niż nasza budową miednicy.

— Rozumiem. I istniały zarówno duże, jak i małe dinozaury. Ale tylko te duże działają ludziom na wyobraźnię.

— To prawda. To one są sławne, to na nie ludzie się gapią w muzeach. Ale było sporo gatunków, które miały zaledwie niewiele ponad metr. Na przykład ten.

— Rozumiem teraz, dlaczego ludzie tak szybko przestali się nim interesować. On nie jest straszny. Nie budzi przerażenia.

— Laicy być może przestali, panno Fellowes. Ale zapewniam panią, że dla uczonych ten malec jest rewelacją. Badamy go dniami i nocami i dokonaliśmy paru interesujących odkryć. Na przykład ustaliliśmy, że nie jest całkowicie zimnokrwisty. A to potwierdza jedną z najbardziej kontrowersyjnych teorii dotyczących dinozaurów. Inaczej niż którykolwiek gatunek współczesnych nam gadów potrafi on w jakiś sposób powodować, że jego temperatura wewnętrzna jest wyższa niż temperatura otoczenia. Metoda, którą się posługuje, nie jest doskonała, w żadnym wypadku, ale fakt, że organizm ją w ogóle wypracował, potwierdza to, co mówi nam budowa kostna, czyli świadczy o tym, że ptaki i ssaki pochodzą w prostej linii od dinozaurów. Stworzenie, na które pani patrzy, jest jednym z naszych najodleglejszych przodków.

— Jeżeli tak, to czy wyrywając to stworzenie z jego epoki, nie zakłóca pan przebiegu ewolucji? Przypuśćmy, że ten właśnie dinozaur był kluczowym ogniwem w całym łańcuchu ewolucyjnym?

Hoskins roześmiał się.

— Obawiam się, że ewolucja to proces, który nie toczy się tak prosto. Nie, nie istnieje ryzyko, że zmieniamy przebieg ewolucji. Fakt, że po przeniesieniu tego osobnika w czasie na odległość stu milionów lat, wszyscy jeszcze tu jesteśmy, powinien być wystarczającym dowodem.

— No tak… A czy ten dinozaur to jest samiec czy samica?

— Samiec — powiedział Hoskins. — Niestety. Odkąd go tu sprowadziliśmy, usiłowaliśmy namierzyć innego, pochodzącego z tego samego gatunku i będącego samicą. Ale w porównaniu z tym zadaniem szukanie igły w stogu siana to pestka.

— A po co wam samica? Spojrzał na nią kpiąco.

— Bo chcielibyśmy otrzymać zapłodnione jaja i wyhodować dinozaurzątko, tutaj, w laboratorium.

Panna Fellowes poczuła się głupio.

— No tak, oczywiście.

— Proszę podejść tutaj — powiedział Hoskins. — Tu są trylobity. Wie pani, co to są trylobity, panno Fellowes?

Panna Fellowes nie odpowiedziała. Obserwowała młodego dinozaura, który — zdezorientowany — kręcił się w swoim więzieniu, biegając od jednej ściany do drugiej. Wbiegał na te ściany i odbijał się od nich. Wszystko wskazywało na to, że to głupie stworzenie nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego nie może iść dalej, dlaczego nie może wyjść i pójść na mokradła, dlaczego nie może biegać po ciepłych lasach w swojej prehistorycznej ojczyźnie.

Pannie Fellowes przyszedł na myśl Timmie, zamknięty w kilku małych pokojach, w drugim budynku.

— Panno Fellowes, pytałem, czy pani wie, co to są trylobity.

— Co takiego? Aha, tak. Tak. To jakieś wymarłe homary, tak?

— No niezupełnie. To skorupiaki, wymarłe skorupiaki, ale niepodobne do homarów. Jeżeli już mowa o podobieństwie, to niepodobne do niczego, co żyje obecnie. Kiedyś były dominującą formą życia na Ziemi, najwspanialszym stworzeniem. Było to pół miliarda lat temu. Trylobity znajdowały się wtedy wszędzie. Całe ich miliony pełzały po dnie każdego oceanu. A później wszystkie wymarły. Nie wiemy dlaczego. Nie pozostawiły potomstwa, nie pozostawiły w ogóle żadnego genetycznego spadku. Były tu, żyły i mnożyły się, a potem zniknęły… tak jakby nigdy nie istniały. Pozostawiając po sobie ogromną ilość skamielin.

Panna Fellowes zajrzała do pojemnika z trylobitami. Zobaczyła sześć czy siedem ospałych, szarozielonych stworzeń o długości ośmiu czy dziewięciu centymetrów. Tkwiły w szarym mule i wyglądały jak coś, co można zobaczyć na brzegu morza w kałuży pozostawionej przez przypływ. Ich wąskie, owalne, sprawiające wrażenie twardych ciałka podzielone były na trzy prążkowanec części: wypukłą środkową i dwie mniejsze mające kształt bocznych płatów z małymi kolcami. Na jednym końcu każdego z takich ciałek widać było ogromne ciemne oczy, podobne do oczu owadów. Kiedy panna Fellowes spojrzała uważniej, jeden z trylobitów wysunął po obu bokach szereg malutkich nóg składających się z kilku członów i zaczął pełznąć — powoli, bardzo powoli — po dnie zbiornika.

Najwspanialsze stworzenie. Dominująca w swoim czasie forma życia.

Pojawił się mężczyzna w fartuchu. Pchał przed sobą tacę na kółkach, na której umocowane było jakieś skomplikowane nie znane pannie Fellowes urządzenie. Pozdrowił uprzejmie Hoskinsa, a do panny Fellowes uśmiechnął się zdawkowo.

— To jest Tom Dwayne z Uniwersytetu w Waszyngtonie — wyjaśnił Hoskins. — Jest jednym z tych, którzy zajmują się trylobitami. Specjalistą od chemii jądrowej. Tom, oto panna Fellowes, dyplomowana pielęgniarka. To ona jest tą cudowną osobą, która opiekuje się naszym małym neandertalczykiem.

Nowo przybyły znowu się uśmiechnął, tym razem o wiele serdeczniej.

— To ogromny dla mnie zaszczyt poznać panią, pani doktor. Ma pani wielkie zadanie do spełnienia.

— Proszę mi mówić „panno Fellowes” — powiedziała, próbując nie zrobić wrażenia nadętej. — A co specjalista od chemii jądrowej ma wspólnego z trylobitami, jeśli wolno zapytać?

— No właściwie ja nie badam trylobitów per se — powiedział Dwayne. — Ja się zajmuję wodą, która im towarzyszyła.

— Tom bada zawartość izotopów w tlenie znajdującym się w tej wodzie — wtrącił się Hoskins.

— A po co?

— To, co tu mamy, to jest woda pierwotna, woda mająca co najmniej pół miliarda lat, a może sześćset milionów. Znając współczynnik zawartości izotopów, wiemy, jaka w tamtych czasach była temperatura w oceanach. A znając temperaturę oceanów, możemy wyciągnąć wnioski dotyczące panującego wtedy klimatu. Wtedy, w czasach, gdy żyły trylobity, większość powierzchni Ziemi pokrywał ocean.

— Widzi pani, panno Fellowes, Toma właściwie wcale nie interesują trylobity. Dla niego one są brzydkimi małymi zawalidrogami pełzającymi w jego ciemnej, pierwotnej wodzie. Ci, co zajmują się samymi trylobitami, mają o wiele łatwiejsze zadanie. Muszą tylko dokonać sekcji tych stworzeń. Potrzebują do tego jedynie skalpela i mikroskopu. A biedny Tom musi przy okazji każdego swego eksperymentu ustawić tu spektrograf mas.

— Dlaczego? Czy nie może…

— Nie, nie może. Nie może wynieść niczego z tej komory. Tego nie wolno robić. Bo chodzi o zachowanie równowagi potencjału temporalnego.

— Równowagi potencjału temporalnego? — powtórzyła panna Fellowes, jak gdyby Hoskins powiedział coś po łacinie.

— Chodzi o zachowanie energii. To, co wędruje w czasie, przekracza linie siły temporalnej. Poruszając się, kumuluje potencjał. Ten potencjał jest zneurtalizowany w polu statycznym i musi taki pozostać.

— Aha — powiedziała panna Fellowes.

Nie uczyła się w życiu zbyt wiele fizyki. Nigdy nie rozumiała pojęć z tej dziedziny. Była to, być może, reakcja na wspomnienia związane z nieszczęśliwym małżeństwem. Jej eks-mąż lubił rozprawiać o „poezji” zawartej w fizyce, o tajemnicy, magii i pięknie związane z tą dziedziną. Może rzeczywiście były w niej magia, tajemnica i piękno. Ale panna Fellowes nie lubiła myśleć o niczym, co się wiązało z jej eks-mężem.

— Pójdziemy dalej? Zostawimy Toma z trylobitami? — zapytał Hoskins.

Dalej znajdowały się próbki pierwotnej roślinności — dziwne łuskowate małe roślinki, dziwne i niepiękne, oraz kawałki skał, które dla panny Fellowes nie różniły się od skał z dwudziestego pierwszego wieku. No tak, tę część kolekcji poświęcono roślinności i minerałom. Zwierzęta, rośliny, minerały — wszystko było dokładnie tak, jak zapowiedział Hoskins. Wszechstronnie przedstawiono tu pradawną historię naturalną. I każdy okaz miał swojego badacza. Wszystko to przypominało muzeum, muzeum przywrócone do życia i służące jako bardzo ożywiony ośrodek badań.

— I pan tym wszystkim kieruje, panie doktorze?

— Tylko pośrednio, panno Fellowes. Mam dzięki Bogu podwładnych. Praca administracyjna związana z zarządzaniem korporacją pochłania mi cały czas.

— Ale pan nie jest właściwie biznesmenem — powiedziała panna Fellowes, przypominając sobie owo dumne słowo „DOKTOR” stojące przed jego nazwiskiem. — Jest pan w zasadzie uczonym, który stopniowo podryfował w stronę dyrektorowania, prawda?

Kiwnął głową ze smutkiem.

— „Podryfował” to dobre słowo. Zacząłem od fizyki teoretycznej. Napisałem pracę doktorską o naturze czasu, o technice mezonowej detekcji intertemporalnej i tak dalej. Kiedy stworzyliśmy firmę, nie przyszło mi do głowy, że kiedyś będę pełnił inną funkcję niż funkcja kierownika badań. Ale wyniknęły… no… problemy. Nie mam na myśli problemów technicznych. Mam na myśli to, że pojawili się bankierzy i zaczęli nam robić wykłady na temat prowadzenia tego typu placówki. Potem nastąpiły zmiany kadrowe na najwyższych szczeblach w instytucie. Jedno pociągało za sobą drugie i w końcu ludzie przyszli do mnie i powiedzieli: „Musisz być dyrektorem, Jerry. Jesteś jedyną osobą, która będzie umiała ustabilizować to wszystko”. A ja byłem tak głupi, że im uwierzyłem i potem, no… — Uśmiechnął się szeroko. — Wylądowałem za mahoniowym biurkiem, z całym tym majdanem na głowie. Z przekładaniem papierów, parafowaniem sprawozdań, organizowaniem zebrań. Ciągle tylko mówię ludziom, co mają robić. A na myślenie o własnych badaniach zostaje mi od czasu do czasu po dziesięć minut w ciągu dnia.

Panna Fellowes poczuła, że wzbiera w niej ogromna fala współczucia. Wreszcie zrozumiała, dlaczego przed jego nazwiskiem widniało słowo „DOKTOR”. Hoskins się nie chwalił. On sam sobie chciał przypomnieć, kim właściwie jest.

Jakie to smutne, pomyślała.

— A gdyby pan mógł przestać zajmować się stroną administracyjną — spytała — to jakim badaniom by się pan poświęcił?

— Zająłbym się problemami krótkozasięgowego transferu temporalnego. Nie mam co do tego wątpliowści. Chciałbym opracować metodę wychwytywania obiektów, które znajdują się bliżej niż dziesięć tysięcy lat, co obecnie stanowi granicę. Przeprowadziliśmy już obiecujące badania wstępne, ale nic ponad to. To jest kwestia dostępności środków finansowych i technicznych, a także priorytetów i akceptacji obecnych ograniczeń. Gdybyśmy mogli dokonać zaczerpnięcia z czasów historycznych, panno Fellowes, gdybyśmy mogli skontaktować się z żywymi mieszkańcami Egiptu z czasów faraonów albo z Babilończykami czy mieszkańcami starożytnego Rzymu i Grecji, albo…

Przerwał w pół zdania. Panna Fellowes usłyszała, że w jednym z odległych pomieszczeń coś się dzieje. Ktoś zrzędził podniesionym, cienkim głosem. Hoskins zmarszczył brwi, powiedział szybko „przepraszam” i pospiesznie się oddalił.

Panna Fellowes podążyła za nim. Szła tak prędko, jak tylko mogła, ale nie biegła. Nie miała jednak ochoty zostać tu sama wśród całego tego zgiełku przeszłości.

Starszy człowiek nie mający na sobie laboratoryjnego fartucha ani uniformu, z rzadką siwą brodą i ze złą, zaczerwienioną twarzą kłócił się z o wiele od siebie młodszym technikiem ubranym w fartuch z wyszytym czerwonozłotym monogramem Instytutu Badań nad Polem Statycznym.

— Czy pan nie rozumie, że pozostały mi do wykonania bardzo ważne czynności związane z moimi badaniami? — mówił rozzłoszczony starszy człowiek.

— Co się tu dzieje? — zapytał Hoskins, pospiesznie wchodząc pomiędzy nich.

— Usiłowanie wyniesienia okazu, panie doktorze — zameldował technik.

— Wyniesienia z pola statycznego? — zapytał Hoskins, unosząc brwi. — Mówi pan poważnie? Nie mogę w to uwierzyć, doktorze Adamewski — dodał, zwracając się do starszego człowieka.

Doktor Adamewski wskazał najbliższą kopułę pola statycznego. Panna Fellowes skierowała wzrok w tamtą stronę. Zobaczyła jedynie mały szary stół laboratoryjny. Leżał na nim całkiem niepozorny odłamek skały. Obok niego stały jakieś fiolki, w których, jak się domyśliła, były odczynniki.

— Wciąż jeszcze mam mnóstwo do zrobienia. Muszę sprawdzić…

— Panie doktorze — przerwał mu technik — pan profesor Adamewski wiedział od początku, że ten okaz chalkopirytu może tu być tylko przez dwa tygodnie. Termin upływa dzisiaj.

— Dwa tygodnie! — wybuchnął Adamewski. — A kto jest w stanie z góry powiedzieć, ile czasu zajmą badania? Czy Roentgen odkrył działanie promieni X w dwa tygodnie? Czy Rutherford rozwiązał problem jądra atomowego w dwa tygodnie? Czy…

— Jednak na ten eksperyment przeznaczono dwa tygodnie — powiedział technik. — Pan profesor o tym wiedział.

— No to co z tego? Nie byłem w stanie zagwarantować, że zdołam skończyć pracę tak szybko. Nie potrafię przewidywać przyszłości, panie doktorze. Dwa, trzy czy cztery tygodnie… to nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby rozwiązać problem, zgodzi się pan chyba ze mną?

— Panie profesorze — powiedział Hoskins — problem polega na tym, że istnieją pewne ograniczenia. Posiadamy określoną liczbę kopuł pola statycznego, a nieograniczoną ilość pracy do wykonania. Dlatego musimy udostępniać kopuły różnym osobom po kolei. Ten odłamek chalkopirytu musi wrócić tam, skąd przybył. Na tę komorę czeka długa kolejka ludzi.

— No to niech im pan ją udostępni — powiedział Adamewski zapalczywie. — A ja zabiorę stąd okaz i skończę pracę u siebie na uniwersytecie. Zaraz potem zwrócę go panu.

— Wie pan, że to niemożliwe.

— Też coś! Przecież tu chodzi o kawałek chalkopirytu! O trzykilogramowy odłamek skały nie mający żadnej wartości handlowej! Dlaczego nie mogę go wziąć?

— Nie możemy sobie pozwolić na tak wielkie wydatkowanie energii! — odrzekł Hoskins. — Wie pan o tym. To dla pana nic nowego i bardzo proszę, niech pan nie udaje, że jest inaczej.

— Chodzi o to, panie doktorze — powiedział technik — ze pan profesor usiłował zabrać odłamek wbrew przepisom i że ja omal nie wyłączyłem pola statycznego w tej kopule w chwili, kiedy był w środku, bo nie wiedziałem, ze on tam jest.

Nastąpiła chwila lodowatej ciszy. Następnie Hoskins zwrócił się do uczonego tonem zimnym i oficjalnym:

— Czy to prawda, panie profesorze? Adamewski zmieszał się.

— Nie widziałem niczego złego w…

— Niczego złego? Niczego złego?

Hoskins pokręcił głową. Wydawało się, że z dużym trudem powstrzymuje gniew.

W zasięgu jego ręki, na zewnątrz komory zawierającej okaz minerału profesora Adamewskiego tkwiła dźwignia z czerwoną rączką. Od tej dźwigni — przez ścianę i prosto do komory — biegła nylonowa linka. Hoskins bez wahania podniósł rękę i szarpnął dźwignię.

Panna Fellowes wstrzymała oddech, widząc, że wokół odłamka skały zabłysło jaskrawe światło, otaczając go na ułamek sekundy oślepiającą czerwono-zieloną aureolą. Zanim zdążyła zamknąć porażone tym światłem oczy, światło zniknęło. Zniknął też odłamek skalny. Po prostu zniknął. Na szarym stole laboratoryjnym nie było teraz niczego. Adamewski, wściekły i sfrustrowany, zaczaj ciężko sapać.

— Co pan zro…

— Może pan opróżnić swoją kabinę, panie profesorze — przerwał mu szorstko Hoskins. — Pana zezwolenie na prowadzenie badań w polu statycznym jest od tej chwili unieważnione na zawsze.

— Zaraz, zaraz. Nie może pan…

— Przykro mi, ale mogę, panie profesorze. I zrobiłem to. Złamał pan jeden z naszych najsurowszych zakazów.

— Zwrócę się do Międzynarodowego Stowarzyszenia…

— Może się pan zwracać do kogo pan chce — powiedział Hoskins. — W takim wypadku jak ten moja decyzja jest nieodwołalna. Przekona się pan.

Odwrócił się powolnym ruchem od wciąż protestującego profesora i stanął twarzą do panny Fellowes. Panna Fellowes obserwowała cały ten epizod ze wzrastającym zakłopotaniem. Miała nadzieję, że odezwie się jej alarmowy brzęczyk i dzięki temu będzie mogła się stąd oddalić, by przestać być świadkiem tej nieprzyjemnej sceny.

Twarz Hoskinsa była blada z gniewu.

— Przykro mi, panno Fellowes, że musieliśmy przerwać nasz obchód z powodu tak nieprzyjemnego incydentu. Jednak czasami takie działania okazują się konieczne. Jeżeli jest jeszcze coś, co chciałaby pani tutaj zobaczyć… jeżeli ma pani jeszcze jakieś pytania…

— Sądzę, że widziałam dosyć, panie doktorze. Może powinnam już wrócić do Timmie’ego.

— Ale jest pani poza kopułą dopiero…

— Uważam jednak, że powinnam…

Hoskins przez chwilę poruszał bezgłośnie wargami. Zdawało się, że formułuje jakąś prośbę. W końcu powiedział:

— No więc niech sprawdzi pani, co się dzieje z Timmiem. I jeżeli wszystko jest w porządku, może da sobie pani trochę więcej wolnego. Chciałbym zaprosić panią na lunch.


* * *

Znalazłszy się w kafeterii, weszli do małej niszy przeznaczonej dla wyższych urzędników. Hoskins pozdrawiał siedzących naokoło ludzi i przedstawiał pannę Fellowes z zupełną swobodą, natomiast ona czuła, że ogarnia ja wręcz chorobliwa nieśmiałość.

Co oni myślą, widząc nas razem? — zastanawiała się, czyniąc rozpaczliwe próby, żeby wyglądać jak osoba odbywająca spotkanie służbowe. Żałowała teraz, że zdjęła uniform pielęgniarki i przebrała się w sukienkę. Uniform był dla niej rodzajem pancerza. Pozwalał mierzyć się ze światem nie w roli indywidualnej osoby, lecz w roli kogoś pełniącego określoną funkcję.

Jedzenie w kafeterii nie było wymyślne. Sałatki, kanapki, talerze owoców, okrągłe bułeczki — to było prawie wszystko, co tu podawano. Zresztą ona nie jadała wystawnych posiłków, zwłaszcza w środku dnia. Przez lata pracy w szpitalu nie tylko przyzwyczaiła się do potraw podawanych w kafeteriach, ale nawet je polubiła. Wybrała kilka niewyszukanych rzeczy i postawiła je na tacy: sałatkę z sałaty, truskawek i plasterków pomarańczy, kilka kawałków żytniego chleba, małą flaszkę maślanki.

Kiedy już usiedli, zapytała:

— Czy często miewa pan takie kłopoty, panie doktorze? To znaczy takie jak z tym profesorem.

— Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz — odrzekł. — Oczywiście ciągle muszę mówić ludziom, żeby nie wynosili okazów, kiedy czas przeznaczony na ich badania dobiegnie końca. Ale po raz pierwszy ktoś usiłował naprawdę to zrobić.

— A to by spowodowało ogromne kłopoty z… no… z równowagą potencjału temporalnego, tak?

— Właśnie — powiedział Hoskins zadowolony, że użyła prawidłowego określenia. — Oczywiście próbowaliśmy brać takie możliwości pod uwagę. Wypadki się zdarzają i dlatego posiadamy specjalne źródła energii mające kompensować jej odpływ spowodowany przypadkowymi usunięciami obiektów z pola statycznego. Ale to nie znaczy, że życzymy sobie, żeby wystarczający na rok zasób energii został zużyty w ciągu sekundy. Nie moglibyśmy sobie na to pozwolić. Gdyby tak się stało, to chcąc zrekompensować koszty, musielibyśmy zredukować fundusze na działalność przez kilka miesięcy. A na dodatek profesor znajdowałby się w kopule w momencie wyłączenia tej części pola statycznego.

— I co by się z nim stało?

— No więc… eksperymentowaliśmy z obiektami nieożywionymi i z myszami, jeżeli już o to chodzi, i okazało się, że wszystko, co było w kopule w chwili wyłączenia, znikało.

— To znaczy cofało się w czasie, tak?

— Przypuszczalnie tak. To coś zostawało, że tak powiem, pociągnięte przez obiekt, który właśnie wracał do swego naturalnego czasu. Taka jest w każdym razie nasza teoria. Nie mamy powodu, żeby wątpić w jej słuszność. Obiekt wracający na swoje miejsce w matrycy przestrzenno-czasowej wytwarza tak wielkie siły w swoim sąsiedztwie, że zabiera ze sobą wszystko, co znajduje się w pobliżu. Wydaje się, że ograniczenia dotyczące masy odnoszą się tylko do ruchu w przód. Gdyby w komorze obok kawałka skały znajdował się słoń, zostałby zabrany w przeszłość razem z tym kawałkiem. Nie chcę nawet myśleć, do jakiego stopnia w takim wypadku pogwałcone by było prawo zachowania energii.

— Stół laboratoryjny nie został zabrany — zauważyła panna Fellowes.

Hoskins uśmiechnął się szeroko.

— Nie, nie został. Podłoga też nie ani okna. Ta siła podlega pewnym ograniczeniom. Nie może oczywiście przenieść całego budynku. Nie jest wystarczająco duża, żeby zagarnąć w przeszłość obiekty, które są przymocowane. Zagarnia tylko te, które są luzem. Dlatego zakotwiczamy wszystko, co znajduje się w pobliżu przenoszonego obiektu i co ma pozostać w naszym czasie. Jest to dość skomplikowane.

— Ale profesor nie byłby zakotwiczony.

— Nie — powiedział Hoskins. — Ten idiota popędziłby razem z tym kawałkiem skały, prosto do jego czasów, czyli do pliocenu.

— To byłoby dla niego straszne.

— Chyba tak. Ale ja tam bym po nim nie płakał, zapewniam panią. Jeżeli byłby taki głupi, jeżeli złamałby przepisy i wskutek tego znalazł się nie tam, gdzie trzeba, i nie w tym czasie, co trzeba, to dobrze mu tak. Tylko że w ostatecznym rozrachunku ucierpielibyśmy my. Czy może pani sobie wyobrazić ten proces, który by nam wytoczono?

— Ale gdyby on stracił życie przez własne zaniedbanie…

— Niech pani nie będzie naiwna, panno Fellowes. Od dziesięcioleci różni idioci w tym kraju zaniedbują różne rzeczy, a prawnicy zrzucają winę na innych. Pijak, który wpada pod kolejkę metra, włamywacz, który spada z dachu i rozbija sobie głowę, chłopak, który czepia się autobusu i spada… czy nie wie pani, że tacy ludzie dostają ogromne odszkodowania? Spadkobiercy Adamewskiego powiedzieliby, że to my czegoś zaniedbaliśmy, bo przed wyłączeniem pola statycznego nie sprawdziliśmy, czy kopuła jest pusta. A sąd by się z nimi zgodził, nie biorąc pod uwagę tego, że on nie powinien był wchodzić do kopuły i że wszedł do niej po to, żeby ukraść okaz. Nawet gdybyśmy wygrali sprawę… Czy może pani sobie wyobrazić, jak zareagowaliby ludzie, gdyby ta historia wyszła na jaw? Delikatny, stary uczony traci życie w wypadku w polu statycznym! Okropne niebezpieczeństwa związane z podróżami w czasie! Jakież to straszliwe eksperymenty przeprowadza się za tymi zamkniętymi bramami? Zlikwidować instytut! Zlikwidować go! Rozumie pani? Z dnia na dzień stalibyśmy się jakimiś potworami i w jednej chwili odcięto by nam fundusze, ot tak — powiedział Hoskins, strzelając palcami.

Zasępił się, zapatrzył się w talerz i z ponurą miną zaczął przesuwać na nim jedzenie.

— A czy nie moglibyście sprowadzić go z powrotem? — zapytała panna Fellowes. — W ten sam sposób, w jaki przedtem sprowadziliście ten kawał skały?

— Nie, bo jeśli obiekt wróci w czas przeszły, gubimy go, chyba że zawczasu podejmiemy kroki prowadzące do odzyskania tej rzeczy, a w tym wypadku ich nie podjęliśmy. Prawdę mówiąc, nigdy ich nie podejmujemy. Nie ma powodu, żeby to robić. Żeby znaleźć profesora, musielibyśmy go namierzyć w czasie oddalonym o jakieś pięć milionów lat. Przypominałoby to zarzucenie liny w otchłań oceanu w celu złapania tej a nie innej ryby. Boże drogi, kiedy pomyślę o środkach ostrożności, jakie podejmujemy, żeby zapobiec wypadkom, robię się wściekły. Każda jednostka w polu statycznym ma swoje własne urządzenie wyłączające. Musi tak być, gdyż każda jednostka ma swoją własną, oddzielną, sprowadzoną z przeszłości zawartość i musi działać niezależnie od innych. Dowcip polega jednak na tym, że aż do ostatniej chwili nie uaktywniamy żadnego urządzenia wyłączającego. Celowo uniemożliwiliśmy aktywację metodą inną niż przez pociągnięcie dźwigni, której uchwyt został umieszczony poza polem statycznym. Widziała pani, jak to robiłem? To pociągniecie to jest mechaniczny ruch, ale wymaga dużego wysiłku. Nie można go wykonać przypadkowo.

— Więc musiałby pan po prostu zostawić profesora Adamewskiego tam, w tym, jak to pan nazwał… pliocenie?

— Nie byłoby innego wyjścia.

— I ten pliocen był pięć milionów lat temu?

— Zaczaj się około dziesięciu milionów lat temu. I trwał przez jakieś osiem. Ale ten kawałek skały pochodził sprzed pięciu.

— Jak pan myśli, czy profesor byłby w stanie długo tam żyć?

Hoskins rozłożył ręce gestem oznaczającym niepewność.

— Klimat prawdopodobnie nie byłby taki srogi jak później, w epoce lodowcowej, z której pochodzi pani Timmie. A powietrze, w którym profesor by się znalazł, byłoby mniej więcej takie jak to, którym oddychamy dzisiaj… tylko oczywiście bez tych wszystkich zanieczyszczeń, które do niego wprowadziliśmy przez ostatnich kilkaset lat. Więc gdyby miał pojęcie o polowaniu i wyszukiwaniu jadalnych roślin, w co raczej wątpię, mógłby przez jakiś czas sobie radzić. Przeżyłby dwa tygodnie do dwóch miesięcy. Tak sądzę.

— No, a gdyby spotkał jakąś plioceńską kobietę, która by go polubiła i nauczyła, jak zbierać pożywienie?

To powiedziawszy, panna Fellowes wpadła na jeszcze bardziej fantastyczny pomysł.

— Mógłby nawet z nią żyć mieliby dzieci i powstałaby cała nowa linia genetyczna, bo geny współczesnego nam mężczyzny pomieszałyby się z genami prehistorycznej kobiety. Czy to nie zmieniłoby całej historii? Na tym polegałoby największe ryzyko związane z podróżą profesora w czasie, prawda?

Hoskins dostał ataku śmiechu. Próbował go stłumić. Panna Fellowes poczuła, że twarz jej purpurowieje.

— Czy powiedziałam coś głupiego, panie doktorze? Hoskins odpowiedział dopiero po chwili.

— Głupiego? To za ostre słowo. Ja bym powiedział „naiwnego”. Panno Fellowes, w pliocenie na naszego profesora nie czekałyby żadne kobiety. W każdym razie nie było wtedy nikogo, kogo on mógłby uznać za ewentualną towarzyszkę życia.

— Rozumiem.

— Wiadomości dotyczące naszych przodków z rodziny Hominidae wyleciały mi z głowy, ale mogę pani powiedzieć z dużą dozą pewności, że Adamewski nie spotkałby tam nikogo, kto by przypominał Homo sapiens. Mógłby co najwyżej spotkać jakąś samicę australopiteka, mającą metr dwadzieścia wzrostu i pokrytą od stóp do głów sierścią. Rodzaj ludzki, w dzisiejszym rozumieniu tego terminu, w tamtych czasach jeszcze nie wyewoluował. I wątpię, czy nawet tak namiętny mężczyzna jak profesor Adamewski — tu Hoskins znowu stłumił śmiech — zakochałby się do tego stopnia w przeciętnej australopiteczce, że chciałby mieć z nią stosunki seksualne. Oczywiście gdyby natknął się na plioceński odpowiednik Heleny Trojańskiej, na małpę, która spowodowała wypłynięcie tysiąca statków…

— Sądzę, że rozumiem, o co panu chodzi — powiedziała panna Fellowes, sznurując usta i żałując, że w ogóle zaczęła mówić na ten temat. — Pytałam pana już przedtem, kiedy pokazywał mi pan dinozaura, dlaczego przemieszczanie obiektów w czasie nie zmienia historii. Rozumiem teraz, że profesor w pliocenie nie mógłby założyć rodziny, ale gdyby posłał pan kogoś w czasy, w których istnieli prawdziwi ludzie, powiedzmy dwadzieścia tysięcy lat wstecz…

Hoskins zamyślił się.

— Przypuszczam, że wtedy nastąpiłoby pewne nieznaczne rozerwanie linii czasowej. Ale nie sądzę, że zaszłoby coś wielkiego.

— Więc posługując się polem statycznym, nie można zmienić historii?

— Teoretycznie można. Ale w rzeczywistości nie, poza naprawdę niezwykłymi przypadkami. Bez przerwy wynosimy różne obiekty z pola statycznego. Cząsteczki powietrza. Bakterie. Kurz. Jakieś dziesięć procent naszej energii pochłania nadrabianie takich mikrostrat. Ale nawet straty spowodowane przenoszeniem dużych obiektów w czasie amortyzują się. Weźmy ten plioceński kawał chalkopirytu. Przez dwa tygodnie, podczas których znajdował się tutaj, w naszym czasie, jakiś owad mógł się pod nim schować i zostać zabity. Myślę, że to zapoczątkowałoby cały szereg zmian w linii czasowej. Jednak zgodnie z matematyką tych zjawisk, byłby to szereg zbieżny. Rozmiary zmian mają tendencję do zmniejszania się z czasem i w końcu wszystko wraca na ten tor, po którym i tak by się toczyło.

— Chce pan powiedzieć, że rzeczywistość sama się uzdrawia?

— W pewnym sensie. Wyrywając człowieka z przeszłości albo posyłając go w przeszłość, zadaje się większą ranę. Jeżeli ten człowiek jest jednostką przeciętną, ta rana wkrótce się zagoi… tak wykazują obliczenia. Oczywiście jest bardzo wielu ludzi, którzy piszą do nas i domagają się, żebyśmy sprowadzili Abrahama Lincolna albo Mahometa, albo Aleksandra Wielkiego. Nie mamy jeszcze możliwości technicznych pozwalających to zrobić, co nie oznacza, że gdybyśmy je mieli, to byśmy to zrobili. Bo gdybyśmy potrafili zarzucić naszą sieć tak blisko i wyłowić określonych osobników — na przykład tych trzech, których wymieniłem — to zmiana rzeczywistości łącząca się z przeniesieniem tych wielkich twórców historii byłaby zbyt wielka i rzeczywistość nie mogłaby się sama uzdrowić. Można obliczyć, kiedy zmiana będzie zbyt wielka. Dokonujemy takich obliczeń i bardzo pilnujemy, żeby nie przekroczyć granicy.

— A więc Timmie… — powiedziała panna Fellowes.

— Nie, on nie przedstawia sobą żadnego takiego problemu. Jest mało prawdopodobne, aby przeniesienie w nasze czasy małego chłopca należącego do podgatunku ludzkiego, który miał wymrzeć za pięć czy dziesięć tysięcy lat, stało się przyczyną zmian w historii. Rzeczywistości nic nie grozi. — Hoskins spojrzał na nią bystro. — Nie musi się pani tym martwić.

— Ja się nie martwię. Po prostu staram się zrozumieć, jak to wszystko tutaj działa.

— Czemu ja przyklaskuję.

Panna Fellowes pociągnęła spory łyk maślanki.

— Jeżeli ze sprowadzeniem jednego neandertalskiego dziecka nie łączy się żadne ryzyko, to można by też sprowadzić drugie, prawda?

— Oczywiście. Ale nam potrzebne jest tylko jedno. Jeżeli Timmie pomoże nam dowiedzieć się wszystkiego, czego chcemy…

— Ja nie myślałam o sprowadzeniu dziecka w celach badawczych. Myślałam o tym, że Timmie powinien mieć towarzystwo do zabawy.

— Co takiego?

Pomysł ten przyszedł jej do głowy tak nagle i niespodziewanie jak imię „Timmie”. Był to impuls, było to coś spontanicznego. Panna Fellowes sama dziwiła się własnej propozycji.

Ale skoro już pomysł się narodził, to się przy nim upierała.

— O ile mi wiadomo, on jest dzieckiem pod każdym względem zdrowym i normalnym. Oczywiście dzieckiem własnego czasu. Ale myślę, że na swój sposób jest wybitny.

— Ja też tak myślę, panno Fellowes.

— Jednak jego rozwój w przyszłości może nie być normalny.

— Dlaczego? — spytał Hoskins.

— Każde dziecko potrzebuje bodźców, a on żyje w izolacji. Ja mam zamiar zrobić, co w mojej mocy, ale przecież nie zastąpię mu całej matrycy kulturowej. Chcę przez to powiedzieć, panie doktorze, że jemu potrzebny jest drugi chłopiec do zabawy.

Hoskins powoli pokiwał głową.

— Niestety, on jest tylko jeden. Biedne dziecko. Panna Fellowes obserwowała go bystro, mając nadzieję, że wybrała właściwy moment.

— Gdyby pan mógł sprowadzić drugiego neandertalczyka, który by z nim zamieszkał…

— Tak. To by było idealne rozwiązanie, panno Fellowes. Ale oczywiście to się nie da zrobić.

— Nie da się? — zapytała panna Fellowes, którą nagle ogarnęło przerażenie.

— Nie, nawet przy najlepszej woli, którą, jak pragnę przypuszczać, wykazujemy. Żeby znaleźć drugiego neandertalczyka w zbliżonym wieku, musielibyśmy mieć niewiarygodne szczęście. W tamtych czasach, panno Fellowes, Ziemia była słabo zaludniona. Nie możemy tak po prostu złapać dziecka, sięgając do neandertalskiego odpowiednika wielkiego miasta. A gdybyśmy nawet mogli, nie byłoby dobrze powiększać ryzyka spowodowanego przetrzymywaniem drugiej istoty ludzkiej w polu statycznym.

Panna Fellowes odłożyła łyżkę. Oszałamiające pomysły przychodziły jej do głowy jeden po drugim.

— W takim razie — odezwała się stanowczym tonem — zmieniam taktykę. Niech tak będzie, że sprowadzenie drugiego neandertalskiego dziecka jest niemożliwe. Nie jestem nawet pewna, czy dałabym sobie radę z dwoma takimi chłopcami. Ale może trochę później, kiedy Timmie lepiej przystosuje się do współczesnego życia, moglibyśmy przyprowadzić mu z zewnątrz jakieś inne dziecko, z którym mógłby się bawić? Hoskins patrzył na nią zakłopotany.

— Ludzkie dziecko?

— Inne dziecko — powiedziała panna Fellowes, spoglądając na niego z gniewem. — Timmie jest człowiekiem.

— Oczywiście. Wie pani, co miałem na myśli. Ale mnie by się o czymś takim nawet nie śniło.

— Dlaczego? Dlaczego nie? Ja nie widzę w tym niczego złego. Wyrwał pan tego chłopca z jego czasu i zrobił pan z niego wiecznego więźnia. Czy nie jest pan mu nic winien? Panie doktorze, jeżeli w dzisiejszym świecie istnieje ktoś, kogo można by nazwać ojcem tego dziecka, w każdym sensie oprócz biologicznego, to tym kimś jest pan. Dlaczego nie może pan zrobić dla niego chociaż tyle?

— Jego ojcem? — zapytał Hoskins i wstał, trochę się chwiejąc. — Panno Fellowes, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, odprowadzę panią teraz z powrotem.

Wrócili do domku dla lalek w milczeniu, którego żadne z nich nie przerwało.


* * *

Zgodnie z daną obietnicą, Mclntyre przysłał stertę książek mówiących o neandertalczykach. Panna Fellowes rzuciła się na nie jak uczennica szkoły pielęgniarskiej na kilka dni przed decydującym egzaminem.

Dowiedziała się, że pierwsze skamieniałe neandertalskie szczątki zostały odkryte w połowie dziewiętnastego wieku przez robotników kopiących w wapiennym kamieniołomie w pobliżu Dusseldorfu w Niemczech w miejscowości zwanej po niemiecku Neanderthal, co oznaczało Dolinę Neandru. Uprzątając błoto pokrywające złoże wapienne w grocie znajdującej się dwadzieścia metrów ponad dnem doliny, natknęli się na ludzką czaszkę tkwiącą w dnie groty. W pobliżu były też inne kości.

Robotnicy zanieśli szczątki miejscowemu nauczycielowi szkoły średniej, a ten zawiózł je do doktora Hermana Schaafhausena z Bonn, sławnego anatoma. Schaafhausenowi czaszka i kości wydały się niezwykłe. Czaszka miała wiele cech właściwych czaszkom ludzkim, ale wyglądała dziwnie prymitywnie — była długa i wąska, miała spadziste czoło i ogromny kostny wał czołowy wystający nad oczami. Kości udowe, które jej towarzyszyły, były tak grube i ciężkie, że prawie nie wyglądały na ludzkie.

Jednak Schaafhausen uważał, że kości neandertalskie są szczątkami ludzkimi — bardzo starymi szczątkami ludzkimi. W referacie, który wygłosił na zebraniu naukowym w początkach tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku, określił te niezwykłe skamieliny mianem „najstarszej pamiątki po wczesnych mieszkańcach Europy”.

Panna Fellowes podniosła wzrok na Timmie’ego, który bawił się jakąś zabawką w drugim końcu pokoju.

— Posłuchaj — powiedziała. — „Najstarsza pamiątka po wczesnych mieszkańcach Europy.” On mówi o jednym z twoich krewnych.

Na Timmiem nie zrobiło to wrażenia. Mlasnął kilka razy obojętnie i wrócił do swojej zabawy.

Panna Fellowes czytała dalej. Bardzo szybko książka potwierdziła to, co ona przeczuwała: że neandertalczycy, będąc oczywiście dawnymi mieszkańcami Europy, byli dalecy od tego, żeby być jej mieszkańcami najdawniejszymi.

Po odkryciu oryginalnych skamielin neandertalskich nastąpiły w późniejszych latach dziewiętnastego wieku podobne odkrycia w innych częściach Europy. Odkopano następne skamieniałe kości prehistorycznych człekopodobnych stworzeń z pochyłymi czołami, ogromnymi wypukłymi brwiami i jeszcze jedną typową cechą charakterystyczną, a mianowicie cofniętym podbródkiem. Uczeni dociekali, jakie te skamieniałe szczątki mają znaczenie, a kiedy teoria Darwina spotkała się z powszechną akceptacją, nastąpiła ogólna zgoda co do tego, że okazy neandertalskie są pozostałościami prehistorycznych istot ludzkich o prymitywnym wyglądzie, które były przodkami człowieka współczesnego i znajdowały się na drabinie ewolucji być może w połowie drogi między małpami człekokształtnymi a ludźmi.

— O prymitywnym wyglądzie? — prychnęła panna Fellowes. — To rzecz gustu, prawda Timmie?

Ale później odkryto inne formy skamieniałych szczątków ludzkich: na Jawie, w Chinach, w innych miejscach w Europie i formy te wydawały się nawet bardziej prymitywne niż neandertalczycy. A w dwudziestym wieku, kiedy opracowano pewne metody oceniania wieku wykopalisk, okazało się, że neandertalczycy żyli stosunkowo niedawno, stosunkowo blisko nas na skali czasowej ewolucji człowieka. Prymitywne formy ludzkie znalezione na Jawie i w Chinach miały co najmniej pół miliona lat, być może były nawet starsze, podczas gdy neandertalczycy pojawili się dopiero jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy lat temu. Przez ponad sto tysięcy lat zamieszkiwali najprawdopodobniej większość terenów Europy i Bliskiego Wschodu, mnożąc się intensywnie aż do okresu oddalonego od czasów współczesnych o jakieś trzydzieści pięć tysięcy lat. Następnie zniknęli, a ich miejsce wszędzie zajęła forma człowieka takiego jak człowiek nam współczesny, która najwyraźniej zaczęła istnieć już wtedy, kiedy pojawili się pierwsi neandertalczycy. Wyglądało na to, że ludzie podobni do nas żyli równocześnie z neandertalczykami, że koegzysto-wali z nimi — pokojowo lub nie — i że trwało to tysiące lat, dopóki nie nastąpiła wśród nich nagła eksplozja populacyjna i dopóki nie wyparli kompletnie innych form ludzkich.

Wyglądało też na to, że istnieje kilka odrębnych teorii wyjaśniających nagłe wymarcie neandertalczyków. Co do jednego jednak wszyscy uczeni się zgadzali: neandertalczycy zniknęli z powierzchni Ziemi w późnym okresie epoki lodowcowej.

Tak więc neandertalczycy nie byli jakimiś prymitywnymi, podobnymi do małp przodkami człowieka współczesnego. Nie byli w ogóle jego przodkami. Byli po prostu inną formą człowieka, różniącą się pod wieloma względami od współczesnych im ludzi reprezentujących odmianę, która przetrwała do naszych czasów. Te dwie odmiany były prawdopodobnie dalekimi kuzynami. W epoce lodowcowej obie istniały równolegle, koegzystowały mniej czy bardziej zgodnie. Jednak tylko jedna z nich przetrwała czasy, w których Ziemię pokrywały wielkie lodowce.

— Więc ty jesteś człowiekiem, Timmie. Tak naprawdę to nigdy w to nie wątpiłam — (powiedziała tak, chociaż na samym początku miała taki zły moment, którego się dotąd wstydziła) — a teraz mam to tutaj czarno na białym. Po prostu wygląd masz trochę niezwykły… to wszystko. Ale jesteś człowiekiem tak samo jak ja. Tak samo jak wszyscy naokoło.

Timmie mlasnął parę razy i zamruczał.

— Tak — powiedziała panna Fellowes. — Ty też tak uważasz, prawda?

A jednak te różnice… jakie one były?

Wzrok panny Fellowes przebiegał szybko po stronach. Jak ci neandertalczycy naprawdę wyglądali? Początkowo prowadzono na ten temat ożywione dyskusje, gdyż szczątków neandertalskich było tak mało, a także dlatego, że, jak się okazało, najwcześniej odkryty szkielet należał do mężczyzny, którego kości zostały zniekształcone przez osteoartrozę, co dawało mylny obraz osobnika jego gatunku. Jednak stopniowo, w miarę odkrywania kolejnych szkieletów, uformowano sobie ogólnie przyjęty obraz neandertalczyka.

Neandertalczycy byli niżsi niż ludzie nam współcześni. Najwyżsi mężczyźni nie mieli prawdopodobnie więcej niż jakieś metr pięćdziesiąt wzrostu. Byli przy tym bardzo krępi, mieli szerokie ramiona i potężne beczkowate klatki piersiowe, pochyłe czoła, wały czołowe ogromne, a zamiast podbródków zaokrąglone dolne szczęki. Nosy duże, szerokie i nisko sklepione, a wysunięte do przodu usta przypominały pyski. Stopy płaskie i bardzo szerokie, z krótkimi i grubymi palcami, kości — ciężkie i grube, stawy potężne, a mięśnie musiały być bardzo dobrze rozwinięte. Ich nogi, w porównaniu z tułowiami, były krótkie i pałąkowate z natury. Kolana stale ugięte, tak że prawdopodobnie neandertalczycy chodzili pociągając nogami.

Nie byli ładni, nie. W każdym razie jeżeli zastosować współczesne kryteria urody.

Ale byli ludźmi — to bezdyskusyjne. Gdyby neandertalczyka ogolić, obciąć mu włosy i ubrać go w koszulę i parę dżinsów, mógłby prawdopodobnie chodzić po ulicach każdego miasta na świecie, nie zwracając niczyjej uwagi.

— A posłuchaj tego, Timmie!

Panna Fellowes przesunęła palcem po stronie i odczytała głośno:

— „Miał duży mózg. Wielkość mózgu określa się mierząc pojemność czaszki w centymetrach sześciennych. U współczesnego nam Homo sapiens przeciętna pojemność czaszki wynosi czterysta albo tysiąc pięćset centymetrów sześciennych. U niektórych ludzi objętość mózgu wynosi tysiąc do tysiąca dwustu centymetrów sześciennych. Przeciętna objętość mózgu neandertalczyka wynosiła około tysiąca sześciuset u samców i tysiąca trzystu pięćdziesięciu u samic. To więcej niż przeciętna objętość u Homo sapiens”.

Panna Fellowes roześmiała się.

— Co ty na to, Timmie? „Więcej niż przeciętna objętość u Homo sapiens!”

Timmie uśmiechnął się do niej. Prawie tak jakby zrozumiał! Ale panna Fellowes wiedziała, że to niemożliwe, że wcale jej nie rozumie.

— Oczywiście — powiedziała — tak naprawdę nie liczą się rozmiary czaszki, tylko jakość mózgu, który się w niej mieści. Słonie mają większe czaszki niż ktokolwiek, ale nie mogą nauczyć się algebry. Ja zresztą też, ale ja potrafię czytać i prowadzić samochód. A pokaż mi słonia, który by to umiał! Czy myślisz, Timmie, że jestem głupia? Bo mówię do ciebie w ten sposób?

Twarz chłopca była poważna. Mlasnął raz czy dwa razy.

— Potrzebny ci tutaj ktoś, z kim będziesz mógł rozmawiać. Ja zresztą też potrzebuję kogoś do rozmowy. Podejdź do mnie na chwilę, dobrze?

Panna Fellowes kiwnęła na niego ręką. Chłopiec popatrzył na nią wzrokiem bez wyrazu i nie ruszył się z miejsca.

— Chodź tu do mnie, Timmie. Chcę ci coś pokazać.

Timmie ani drgnął. Wymyśliła sobie ładną bajkę, wyobrażając sobie, że on zaczyna rozumieć jej słowa. Jednak wiedziała bardzo dobrze, że to tylko bajka.

Nie wzywając go już więcej, podeszła do niego sama, usiadła obok i pokazała mu książkę, którą czytała. W lewej części strony był obrazek — rekonstrukcja twarzy neandertalczyka, masywnej, z typowymi wypukłymi ustami, wielkim spłaszczonym nosem i dziko zmierzwioną siwą brodą. Głowa neandertalczyka wysuwała się do przodu. Jego wargi były nieco cofnięte, a zza nich ukazywały się obnażone zęby. Owszem, było to oblicze dzikusa. Można by nawet powiedzieć, że było to oblicze o cechach zwierzęcych — nie dało się tego faktu pominąć.

A jednak w oczach niezaprzeczalnie tliła się inteligencja, a poza tym te oczy miały jakiś wyraz. Jaki? Tragiczny? Wyrażały cierpienie? Ból?

Neandertalczyk patrzył w dal. Wyglądało to tak, jakby spoglądał poprzez tysiąclecia i patrzył na świat, w którym nie istniał już nikt do niego podobny, nikt oprócz jednego małego chłopca, który tak naprawdę nie miał w tym świecie czego szukać.

— Jak on wygląda, Timmie? Poznajesz go? Czy on wygląda tak, jak naprawdę wyglądali twoi ziomkowie?

Timmie mlasnął kilka razy. Spojrzał na książkę bez widocznego zainteresowania.

Panna Fellowes postukala palcem w obrazek. A potem, chcąc skierować na niego uwagę Timmie’ego, wzięła chłopca za rękę.

Timmie nie zrozumiał. Wydawało się, że obrazek nic dla niego nie znaczy.

Przesunął dłonią po stronie bez zainteresowania, tak jakby gładkość papieru była jedyną rzeczą, która zwróciła jego uwagę. Następnie odwinął dolny róg strony i zaczął go powoli ciągnąć, oddzierając kartkę od grzbietu.

— Nie! — krzyknęła panna Fellowes i pospiesznym ruchem szarpnęła go za rękę, a potem dała mu w nią klapsa.

Był to lekki klaps, jednak oczywiste było, że wyraża on naganę.

Timmie spojrzał na nią z wściekłością. Oczy płonęły gniewem. Zawarczał okropnie i jego dłoń upodobniła się do łapy ze szponami. Sięgnął ponownie po książkę.

Panna Fellowes usunęła ją poza zasięg jego ręki.

Timmie opadł na kolana i warknął. Było to przerażające warczenie — głęboki i dziwny dźwięk, któremu towarzyszyło wywrócenie oczu w górę, cofnięcie warg i obnażenie zębów w strasznym grymasie wściekłości.

— Och Timmie, Timmie.

Do oczu panny Fellowes napłynęły łzy; poczuła, że jest zrozpaczona, przerażona, poczuła, że przegrała. Tarza się po podłodze i warczy jak dzikie zwierzątko, pomyślała. Warczy na nią tak, jakby chciał skoczyć i rozszarpać jej gardło. Zamierza się na nią łapami, tak jak zamierzał się na książkę, chcąc wydrzeć kartkę.

— Och Timmie.

Zaraz jednak panna Fellowes opanowała się. Nie należało tak reagować na zachowanie dziecka. Czego się spodziewała? Chłopiec miał najwyżej cztery lata i pochodził z jakiejś prymitywnej kultury plemiennej. Nigdy w życiu nie widział książki. Czy miał na tę książkę patrzeć z podziwem i szacunkiem i dziękować jej, pannie Fellowes, za to, że udostępniła jego żądnemu wiedzy umysłowi to cenne źródło informacji?

Nawet współczesne czterolatki pochodzące z przyzwoitych, wykształconych rodzin — przypomniała sobie — wyrywają kartki z książek. A czasem też warczą i okazują, złość kiedy człowiek da im po łapach. Nikt nie uważa ich za dzikie bestie tylko dlatego, że robią takie rzeczy. Nie, w tym wieku to o niczym nie świadczy. Timmie też nie jest bestią, jest po prostu małym chłopcem, małym chłopcem pochodzącym z dzikiego plemienia. Więźniem w świecie, którego nie jest w stanie zrozumieć.

Panna Fellowes odłożyła książki, które dał jej Mclntyre, do jednej z zamykanych szafek. Kiedy wróciła do drugiego pokoju, przekonała się. że Timmie jest znowu spokojny, że bawi się swoją zabawką, tak jakby nie zaszło nic niezwykłego.

Jej serce wezbrało miłością do chłopca. Zapragnęła błagać go o przebaczenie, że jeszcze raz i to z tak błahego powodu w niego zwątpiła zwątpią. Ale co by to dało? On nie byłby w stanie jej zrozumieć.

Istniał jednak inny sposób.

— Chyba czas na owsiankę, prawda Timmie?

Загрузка...