Trzy dni później pojawił się Hoskins.
— Wszystko jest załatwione — powiedział. — Moja żona nie ma więcej zastrzeżeń. Pozwoli Jerry’emu bawić się z Timmiem. Ned Cassiday spisał umowę uwzględniającą kwestię odpowiedzialności. Umowa ta, według niego, wytrzymuje krytykę.
— Kwestię odpowiedzialności? Za co, panie doktorze?
— Za jakąkolwiek zaistniałą szkodę.
— Którą Timmie wyrządzi Jerry’emu?
— Tak — powiedział Hoskins równie potulnie jak przedtem.
Panna Fellowes natychmiast się najeżyła.
— Niech mi pan powie, czy pan naprawdę myśli, że coś takiego się stanie? Czy naprawdę tak myśli pańska żona?
— Gdybyśmy się naprawdę tym martwili, nie zgodzilibyśmy się na to, żeby Jerry był towarzyszem zabaw Timmie’ego. Żona, jak pani wie, początkowo miała pewne wątpliwości, ale Timmie bardzo szybko podbił jej serce. Jednak kiedy spotykają się dwaj mali chłopcy, którzy się nie znają, zawsze istnieje możliwość, że jeden z nich uderzy drugiego. Nie muszę pani przecież o tym przypominać.
— Oczywiście. Ale rodzice przeważnie nie podpisują umów, tylko po prostu pozwalają swemu dziecku bawić się z innymi dziećmi. Hoskins roześmiał się.
— Nie rozumie pani. To firma nalega, żeby zawrzeć taką umowę, nie my. My z Annette dajemy gwarancję, że nie pozwiemy instytutu, jeżeli się coś stanie. To jest z naszej strony rezygnacja z roszczeń, panno Fellowes.
— Aha — powiedziała panna Fellowes. — Rozumiem. A kiedy przyprowadzą tu państwo Jerry’ego?
— Jutro rano, dobrze? Odpowiada to pani?
Panna Fellowes czekała z tą wielką nowiną aż do śniadania. Nie chciała nic mówić chłopcu poprzedniego wieczora, bo bała się, że z podniecenia nie będzie dobrze spał. A niewyspany mógł po przybyciu Jerry’ego okazać się zdenerwowany, a jego zachowanie trudne do przewidzenia.
— Przyjdzie dziś do ciebie kolega.
— Kolega?
— Taki mały chłopiec. Przyjdzie i będzie się z tobą bawił.
— Mały chłopiec taki jak ja?
— Tak, taki jak ty.
Taki jak ty pod każdym względem, który ma jakiekolwiek znaczenie — dodała w myśli z wielką stanowczością.
— On ma na imię Jerry — mówiła dalej. — Jest synem doktora Hoskinsa.
— Synem? — spojrzał na nią jak ktoś, kto się zastanawia, o co chodzi.
— Doktor Hoskins jest jego ojcem — powiedziała panna Fellowes, jakby to mogło coś wyjaśnić.
— Ojcem.
— Ojciec — syn. — Panna Fellowes podniosła rękę wysoko, a potem przeniosła ją niżej. — Ojciec to taki duży pan. A syn to mały chłopiec.
Timmie wciąż wyglądał na zdezorientowanego. Istniało tyle podstawowych pojęć, tyle rzeczy, które dla każdego były zrozumiałe same przez się, a dla niego stanowiły coś obcego. Działo się tak dlatego, że chłopiec spędził cały ten okres w izolacji, w kopule będącej częścią pola statycznego. Ale oczywiście Timmie wiedział, kim są rodzice. A może zapomniał? Może nawet to zatarło mu się w pamięci? Nie po raz pierwszy panna Fellowes złapała się na tym, że nienawidzi doktora Hoskinsa i wszystkich jego współpracowników za to, że wyrwali tego chłopca z jego własnego czasu i miejsca. Była prawie gotowa zgodzić się z Mannheimem i jego ludźmi, którzy twierdzili, że odbywa się tu bardzo wyrafinowane znęcanie się nad dzieckiem.
Przejrzawszy książeczki Timmie’ego, znalazła jedną z jego ulubionych, tę, która opowiadała historię Wilhelma Telia. Nie miała pojęcia, co ta historia dla niego znaczyła, ale wiedziała, że są w niej przemawiające do wyobraźni ilustracje o żywych barwach i że chłopiec bardzo często tę książeczkę ogląda, pocierając palcami kolorowe obrazki. Panna Fellowes wzięła ją teraz i otworzyła w miejscu, gdzie na dwóch stronach był obrazek przedstawiający Wilhelma Telia zestrzelającego strzałą z kuszy jabłko z głowy syna. Pokazała chłopcu najpierw Telia w średniowiecznym stroju, a potem jego syna.
— Ojciec — syn, ojciec — syn — powiedziała.
Timmie poważnie kiwnął głową.
Co on sobie myśli? — zastanawiała się. Czy uważa, że doktor Hoskins jest przystojnym mężczyzną o długich blond włosach, który chodzi w cudacznym ubraniu i nosi pod pachą dziwną machinę? Czy może myśli, że ktoś tu zaraz przyjdzie i będzie chciał zestrzelić jabłko z jego głowy? Być może błędem było wprowadzać teraz abstrakcyjne pojęcia „ojciec” i „syn”.
Nie wiadomo. Najważniejsze jednak, że Timmie wkrótce będzie miał kolegę, pomyślała.
— On przyjdzie po śniadaniu — powiedziała. — To bardzo grzeczny chłopiec. — Miała głęboką nadzieję, że tak jest. — A ty mu pokażesz, że i ty jesteś grzeczny, tak? — Grzeczny chłopiec. Tak.
— Będziesz jego kolegą. A on będzie twoim kolegą. — Kolega. Grzeczny chłopiec.
Oczy mu błyszczały. Ale czy coś z tego zrozumiał? Czy zrozumiał cokolwiek?
Im bardziej zbliżała się chwila przybycia Jerry’ego Hoskinsa, tym więcej złych przeczuć miała panna Fellowes. Dostrzegała coraz to nowe problemy, o których przedtem nie myślała.
Przestań, powiedziała sobie.
(Chciałaś tego. Myślałaś o tym od miesięcy. A teraz to jest tuż tuż. Nie ma się czym martwić. Nie ma czym.)
— Panno Fellowes?
Głos Hoskinsa, przez interkom.
— Już są — powiedziała do Timmie’ego. — Jerry przyszedł!
Ku jej zaskoczeniu, Timmie pobiegł do swojego pokoju i przymknął drzwi. Wyglądał zza nich zbity z tropu. To nie Jest dobry znak, pomyślała panna Fellowes.
— Timmie… — zaczęła.
W tejże chwili w progu stanęła cała rodzina Hoskinsów.
— To jest mój synek Jerry — powiedział Hoskins. — Ukłoń się pannie Fellowes, Jerry.
Panna Fellowes zobaczyła wielkookie dziecko z okrągłą buzią, bladymi policzkami i zwisającymi luźno potarganymi włosami, trzymające się spódnicy Annette Hoskins. Chłopiec był bardzo podobny do ojca — był pięcioletnią kopią Geralda Hoskinsa.
— Powiedz „dzień dobry” — zwrócił się do niego Hoskins dość srogo.
— Dzień dobry.
Było to ledwie dosłyszalne. Jerry wycofał się miedzy fałdy matczynej spódnicy.
Panna Fellowes uśmiechnęła się do niego swoim najcieplejszym, najserdeczniejszym uśmiechem.
— Dzień dobry, Jerry. Może wejdziesz? Tutaj mieszka Timmie. On będzie twoim kolegą.
Jerry popatrzył na nią. Wyglądało na to, że wolałby odwrócić się na pięcie i uciec.
— Przenieś go przez próg — powiedział Hoskins do żony tonem trochę zniecierpliwionym.
Annette Hoskins podniosła chłopca z widocznym wysiłkiem, bo Jerry był duży jak na swój wiek, i przeszła przez próg. Jerrym wstrząsnął dreszcz.
— On nie jest zadowolony, Geraldzie — powiedziała Annette.
— Widzę. Musi upłynąć trochę czasu. Zaraz poczuje się dobrze. Postaw go.
Oczy Annette Hoskins przeszukiwały pokój. Mięśnie jej ramion w widoczny sposób napięły się. Mimo że Timmie podbił jej serce podczas poprzedniej wizyty, ogarnęły ją | teraz złe przeczucia. Ukochane dziecko miało zostać w tej klatce małpoluda…
— Postaw go, Annette.
Annette kiwnęła głową. Chłopiec cofnął się i oparł o nią plecami, patrząc ze strachem na parę oczu spoglądającą na | niego z drugiego pokoju.
— Wyjdź, Timmie-powiedziała panna Fellowes. — To | jest twój kolega, Jerry. Jerry bardzo chce cię poznać. Nie bój się.
Timmie powoli wszedł do pokoju. Jerry zaczął się niespokojnie kręcić. Hoskins schylił się, chcąc oderwać | jego dłoń od spódnicy matki.
— Odsuń się, Annette — powiedział scenicznym szeptem. — Daj dzieciom szansę, na litość boską.
Dzieci stały teraz naprzeciwko siebie — dosłownie nos w nos. Jerry, chociaż z pewnością o kilka miesięcy młodszy od Timmie’ego, był od niego o dwa centymetry wyższy. W zestawieniu z wyprostowaną sylwetką Jerry’ego i jego ładnie ukształtowaną głową, którą trzymał wysoko, groteskowość wyglądu Timmie’ego zaczęła nagle bić w oczy tak samo jak na początku.
Wargi panny Fellowes zadrżały.
Nastąpiła chwila ciszy. Sytuacja była dość kłopotliwa. Dzieci wpatrywały się w siebie. Mały neandertalczyk przemówił pierwszy.
— Mam na imię Timmie — powiedział dziecięcym dyszkantem i nagle wysunął głowę w przód, jakby chcąc dokładniej przyjrzeć się rysom drugiego chłopca.
Jerry, zaskoczony, energicznie pchnął Timmie’ego, który się przewrócił. Obaj zaczęli głośno płakać. Pani Hoskins schwyciła swoje dziecko, podczas gdy, panna Fellowes, starając się pohamować gniew, podniosła szybko Timmie’ego i zaczęła go uspokajać. Małe zwierzątko! — pomyślała zapalczywie. — Złośliwa mała bestia!
Wiedziała jednak, że reaguje zbyt ostro. Timmie przestraszył Jerry’ego, a Jerry bronił się, jak umiał. Nie stało się nic niezwykłego. Od początku powinniśmy się byli tego spodziewać, powiedziała sobie.
— No, no — odezwał się Hoskins.
— Wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł — stwierdziła Annette Hoskins. — Oni się instynktownie nie lubią.
— To nie jest instynktowne — powiedziała stanowczo panna Fellowes.
— Nie — zgodził się z nią Hoskins. — To wcale nie jest instynktowne. Wcale nie bardziej instynktowne niż wzajemna niechęć dwojga jakichkolwiek dzieci, odczuwana przez nie w pierwszej chwili. Zostaw Jerry’ego i pozwól mu przywyknąć do tej sytuacji.
— A co będzie, jeżeli ten jaskiniowiec mu odda?
— To nie będzie wcale dziwne — powiedział Hoskins. — Ale Jerry potrafi radzić sobie sam. A jeżeli nie potrafi, to najwyższy czas, żeby się nauczył. Musimy mu pozwolić przyzwyczaić się do sytuacji.
Annette Hoskins wciąż nie była pewna.
— Właściwie — powiedział jej mąż — uważam, że najlepiej będzie, jeżeli teraz oboje wyjdziemy. Jeśli pojawią się problemy, panna Fellowes będzie wiedziała, jak sobie z nimi poradzić. Za jakąś godzinę przyprowadzi Jerry „ego do mojego gabinetu, a ja zabiorę go do domu.
Była to długa godzina. Timmie wycofał się w kąt pokoju i patrzył ze złością na Jerry’ego, jakby usiłując go usunąć ze swego świata samą siłą spojrzenia. Najwyraźniej postanowił nie szukać schronienia w drugim pokoju, co często robił, kiedy był zdenerwowany. Tym razem jednak uważał chyba, że niemądrze byłoby uciec i zostawić pokaźną część swego terytorium wrogowi.
Jerry natomiast skulił się w drugim końcu pomieszczenia, zaczął płakać i wzywać matkę. Wyglądał na tak nieszczęśliwego, że panna Fellowes, zdając sobie sprawę, iż ryzykuje tym, że jeszcze bardziej zdenerwuje Timmie’ego, podeszła do niego i zaczęła go pocieszać. Zapewniała go, że matka jest w pobliżu, że wcale go nie porzuciła, a on wkrótce ją zobaczy.
— Chcę, żeby przyszła teraz! — powiedział Jerry.
(Ty pewnie myślisz, że zostawiono cię tutaj i że będziesz już zawsze mieszkał w tym pokoju, prawda, dziecko? Że będziesz tu zamknięty razem z Timmiem. A tobie się to wcale nie podoba. Oczywiście, że ci się nie podoba. Zresztą tak samo jak Timmiemu.)
— Do domu! — odezwał się Jerry. — Chcę już do domu!
— Pójdziesz do domu niedługo, Jerry — powiedziała panna Fellowes. — Przyszedłeś tu na krótko.
Zaczął ją bić zaciśniętymi pięściami.
— Nie — powiedziała panna Fellowes, łapiąc go zręcznie za pasek i trzymając wierzgającego chłopca na odległość ramienia. — Nie, Jerry! Nie, nie bij… A chcesz lizaka?
— Nie! Nie! Nie!
Panna Fellowes roześmiała się.
> — Ja jednak myślę, że chcesz. Zostań tu, a ja ci przyniosę.
Otworzyła schowek z lizakami… Timmie dowiódł już, że nie można mu ufać i trzymać lizaków na wierzchu… Panna Fellowes otworzyła więc schowek i wyciągnęła wielkiego kulistego, zielonego lizaka, tak wielkiego, że wydawał się za duży dla chłopca.
Jerry otworzył szeroko oczy i natychmiast przestał płakać. < — Tak myślałam — powiedziała panna Fellowes 2 uśmiechem.
Wręczyła mu lizaka, a on bez trudu wpakował go sobie do ust.
Timmie, siedzący w swoim kącie, zamruczał coś cicho.
— Tak, wiem, że i ty chcesz lizaka. Nie zapomniałam 6 tobie, Timmie.
Wyciągnęła drugiego, tym razem pomarańczowego, i podała mu go. Timmie złapał go z gwałtownością zwierzęcia trzymanego w klatce i wyrwał z jej ręki.
Panna Fellowes spojrzała na niego zmartwiona. Nie Spodziewała się, że ta wizyta przebiegnie spokojnie, ale te oznaki powrotu do stanu dzikości były denerwujące.
Do stanu dzikości? Nie, pomyślała. To była zbyt ostra interpretacja zachowania Timmie’ego. To Jerry pierwszy go uderzył, przypomniała sobie. Timmie wyszedł do niego i przedstawił się mu — grzecznie i w sposób cywilizowany. A Jerry go popchnął. Prawdopodobnie Timmie doszedł do wniosku, że jedyną sensowną reakcją na takie zachowanie są dzikie pomruki i warknięcia.
Chłopcy, liżąc lizaki, patrzyli teraz gniewnie na siebie poprzez całą szerokość pokoju.
Panna Fellowes zrozumiała, że ta pierwsza godzina nie będzie dla nikogo przyjemna.
Ale takie sytuacje nie były jej nie znane. Nie zbijały jej też z tropu. Była świadkiem wielu walnych bitew staczanych przez złoszczące się dzieci i widziała, jak po takich bitwach następowały rozejmy, a potem nawiązywały się przyjaźnie. W takich razach należy okazać cierpliwość. W stosunkach z dziećmi cierpliwość jest zawsze czymś właściwym. Takie problemy rozwiązują się same, trzeba tylko dać dzieciom czas, myślała.
— A co powiecie na klocki? — zapytała chłopców. — J Timmie, chciałbyś pobawić się klockami?
Timmie popatrzył na nią ponuro, ale jego spojrzenie wyrażało chyba zgodę. Tak stwierdziła w duchu, chociaż pewności nie miała.
— Dobrze — powiedziała.
Poszła do drugiego pokoju i przyniosła klocki — nowoczesne, gładkie sześciany, które elegancko z trzaskiem przystawały do siebie i cicho grały, kiedy się zbliżało do siebie powierzchnie w tym samym kolorze. Panna Fellowes położyła je na środku pokoju.
— Czy Jerry też może się pobawić twoimi klockami? Timmie coś mruknął.
— Aha, może — powiedziała. — Grzeczny z ciebie chłopiec. Wiedziałam, że mu pozwolisz. Chodź, Jerry. Timmie pozwoli ci się bawić klockami.
Jerry, wahając się, podszedł. Timmie siedział już na podłodze i wybierał swoje ulubione klocki. Jerry obserwował go uważnie z bezpiecznej odległości. Panna Fellowes podeszła do niego z tyłu i lekko, ale zdecydowanie popchnęła go w stronę zabawek.
— Baw się, Jerry. No, baw się. Timmie ci pozwala.
Obejrzał się na nią z miną wyrażającą powątpiewanie.
Potem ostrożnie wybrał jeden klocek. Timmie zamruczał dość głośno, ale kiedy panna Fellowes spojrzała na niego ostrzegawczo, pozostał na miejscu. Jerry wziął drugi. I trzeci. Timmie złapał dwa i schował je za siebie. Jerry wziął jeszcze jeden.
Bardzo szybko sterta klocków została podzielona na dwie mniej więcej równe części Timmie bawił się jedną w jednym końcu pokoju, a Jerry gorliwie zajmował się drugą w drugim końcu, koło drzwi. Ignorowali się nawzajem tak dokładnie, jakby każdy z nich znajdował się na innej planecie. Nie było między nimi żadnego kontaktu, nawet na siebie nie spoglądali ukradkiem.
Ale przynajmniej bawią się tymi samymi klockami, pomyślała panna Fellowes. To już jakiś początek.
Wycofała się i pozwoliła im budować w spokoju. Od czasu do czasu zaglądała do nich, chcąc się przekonać, czy któryś nie zaczął myśleć o przekroczeniu niewidzialnej ściany, którą podzielili pokój. Ale nie: każdy w dalszym ciągu bawił się na swoim terytorium. Tak bardzo się starali się zwracać na siebie uwagi, że panna Fellowes zaczęła podejrzewać, że jest to dla nich męczące. Timmie dopasował wszystkie klocki i ułożył z nich nierówny kwadrat, otwarty dla dwóch rogach. Jerry ułożył swoje w sposób o wiele bardziej skomplikowany: po zrobieniu kilku poprawek, stworzył z nich doskonałą piramidę.
Panna Fellowes złapała się na tym, że — widząc bardziej złożone dzieło Jerry’ego — czuje się trochę przygnębiona. Czy jest to jeszcze jeden dowód wyższości umysłu Homo sapiens sapiens nad umysłem Homo sapiens neanderthalensis? — zastanowiła się. Może tak. Ale równie prawdopodobne, że Jerry ma takie same klocki w domu i że jego ojciec — uczony, fizyk — pokazał mu, jak budować taką ładną piramidę. A biedny, pozbawiony ojca Timmie nic miał takiej pomocy. Ona sama nie udzielała mu porad na temat sztuki układania klocków. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że można by to zrobić. Już sam fakt, że Timmie potrafił zorientować się, jak należy się bawić tą zabawką, i że prawie instynktownie się tego nauczył, stanowiło dla niej powód do zadowolenia. I teraz z powodu wstydu, że Timmie nie wykazuje się taką sprawnością intelektualną jak Jerry, wolała myśleć, że Hoskins musiał włożyć wiele wysiłku w to, żeby zrobić ze swego syna takiego mistrza w dziedzinie układania piramid.
— Chłopcy, chcecie mleka? — zapytała, kiedy wyznaczona godzina już prawie minęła.
Chcieli, ale kiedy im je dała, nie okazali się bardziej towarzyscy niż przedtem. Każdy wycofał się do własnego kąta i tam wypił swoją porcję. Panna Fellowes była i niezadowolona, widząc, że Jerry o wiele lepiej radzi sobie J z trzymaniem szklanki.
Przestań — nakazała sama sobie surowo. — Jerry miał! mnóstwo okazji, żeby nauczyć się różnych rzeczy, okazji,! które Timmie’emu nie były dane. Jerry nie znalazł siei w tym świecie nagle w wieku lat czterech, nie mając pojęcia, jak robić to wszystko, co robią ludzie współcześni.
Ale nawet takie perswazje nie pomogły jej pozbyć się lekkiego przygnębienia. W takim też nastroju po godzinie odprowadziła Jerry’ego do gabinetu Hoskinsa.
— No i jak poszło? — zapytał Hoskins.
— Zrobiliśmy początek — odrzekła. — Tylko początek, ale trzeba przecież od czegoś zacząć.
— Nikt nikogo więcej nie uderzył?
— Nie.
Opowiedziała mu o klockach, nie informując o tym, że Jeny okazał się lepszym architektem.
— Tolerowali się nawzajem. To najtrafniejsze określenie. Timmie przebywał w jednej strefie, a Jerry w drugiej. Zbliżenie się do siebie zajmie im trochę czasu.
— Tak. Jestem pewien, że tak będzie — powiedział Hoskins.
Z jego tonu można było wywnioskować, że jest mu to zupełnie obojętne, że niemal z niecierpliwością czeka na to, żeby panna Fellowes już wyszła. Zauważyła, że ani słowem nie odezwał się do syna.
Jego biurko zarzucone było papierami, leżały na nim wydruki, a także stosy dyskietek z danymi.
— Jakiś nowy eksperyment? — odważyła się zapytać panna Fellowes.
— Tak, rzeczywiście. Albo raczej pewien przełomowy etap w eksperymencie trwającym od pewnego czasu. Kończymy pracę nad krótkozasięgowym transferem temporalnym. Jesteśmy bliscy dokonania detekcji temporalnej z bardzo bliskiej odległości.
— Dętek…
— Zacieśniamy granice obszaru sięgania. Jesteśmy teraz w stanie sięgnąć na odległość dziesięciu tysięcy lat. I wygląda na to, że przy następnym przekroczeniu granic czasu możemy dokonać udoskonalenia ilościowego rzędu kilku wielkości.
Panna Fellowes, która wciąż myślała o chłopcach, popatrzyła na niego z roztargnieniem. A Hoskins radośnie mówił dalej.
— Przez co rozumiem, że spodziewamy się uzyskać zdolność sięgania wstecz na odległość tysiąca lat albo mniejszą. Może to pani sobie wyobrazić? Mało tego. Ograniczenie dotyczące masy robi się coraz mniejsze.
Dawna granica czterdziestu kilogramów wkrótce będzie pieśnią przeszłości. Teraz otwiera się przed nami możliwość przeniesienia osiemdziesięciu, a nawet stu kilogramów.
— Bardzo się cieszę, panie doktorze — powiedziała panna Fellowes tonem bynajmniej nie serdecznym, czego Hoskins nie zauważył.
— Dziękuję, panno Fellowes.
Hoskins spojrzał na syna tak, jakby zobaczył go po raz pierwszy od chwili jego wejścia do gabinetu, i przygarnął go do siebie z niejakim roztargnieniem.
— No więc będziemy musieli przyprowadzić Jerry’ego jeszcze raz za kilka dni. Wtedy się przekonamy, czy chłopcy lepiej się rozumieją. Tak, panno Fellowes?
— Tak. Tak, oczywiście. Panna Fellowes zawahała się.
— Czy coś jeszcze? — zapytał Hoskins.
Tak, było coś jeszcze. Chciała mu powiedzieć, jaka jest mu wdzięczna za to, iż pozwolił Jerry’emu odwiedzić Timmie’ego. Sprawy nie ułożyły się zbyt dobrze, ona jednak była mu wdzięczna. Wiedziała, że te występujące na początku napięcia ustąpią, że z czasem znikną lęki i niepewność, i że chłopcy w końcu się zaprzyjaźnią. Przekonał ją o tym fakt, że Timmie wyraził chęć podzielenia się klockami. Tak, była o tym przekonana, chociaż Timmie zrobił to bez wielkiego entuzjazmu. Chłopcy się zaprzyjaźnią. A przyjaciel był tym, czego Timmie potrzebował najbardziej. Z czasem obecność Jerry’ego wywrze na Timmie’ego cudowny wpływ, malec się zmieni: stanie się otwarty, będzie umiał porozumieć się z rówieśnikami, stanie się takim chłopcem, jakim powinien być. Tak. Nareszcie będzie mógł stać się prawdziwym Timmiem. Taka rzecz nie była możliwa, kiedy żył sam, nawet przy jej najczulszej opiece. Panna Fellowes była naprawdę wdzięczna Hoskinsowi za to, ze pozwolił Jerry’emu bawić się z Timmiem — a wdzięczność jej sięgała prawie granic sentymentalizmu.
Nie mogła jednak zmusić się do tego, żeby mu to powiedzieć. Szukała w myśli sposobu, w jaki należało podziękować, ale jego oficjalny ton, jego roztargnienie i zaabsorbowanie wydrukami oraz dyskietkami z danymi działały na nią odpychająco. Może on wciąż pamięta, myślała, nasz wspólny lunch i to, że powiedziałam mu, że jest ojcem Timmie’ego w każdym sensie tego słowa z wyjątkiem biologicznego, i że jest okrutny, odmawiając chłopcu prawa do towarzystwa? Może pamięta także i to, iż powiedziałam, że powinien to towarzystwo zapewnić, bo jest mu to winien? I może dlatego przyprowadził swojego własnego, prawdziwego syna? Może chciał przez to udowodnić, że jest dobrym ojcem dla Timmie’ego, a równocześnie, iż nie jest wcale jego ojcem? Może chciał udowodnić te dwie rzeczy naraz?! I czuje do mnie urazę za to, ponieważ zmusiłam go do ich udowadniania?
Pomyślawszy tak, panna Fellowes zdołała powiedzieć jedynie:
— Jestem bardzo zadowolona, że pozwolił pan synowi tu przyjść. Dziękuję panu za to. Dziękuję bardzo, panie doktorze.
A on odpowiedział tylko:
— W porządku, panno Fellowes. Nie ma o czym mówić.
Wizyty stały się regularne. Jerry powrócił w trzy dni później, a następnie po czterech dniach. Druga trwała tyle co pierwsza, trzecia została przedłużona do dwóch godzin i później wszystkie następne trwały tyle samo.
Przyglądanie się sobie i popychanie, jakie miało miejsce podczas pierwszego spotkania, nigdy się nie powtórzyło.
Za drugim razem, kiedy Jerry — już bez rodziców — przekroczył barierę pola statycznego, chłopcy popatrzyli na siebie trochę nerwowo, ale panna Fellowes powiedziała szybko:
— Przyszedł Jerry, twój kolega, wiesz, Timmie?
A Timmie kiwnął głową, nie okazując wcale wrogości. Zaczynał akceptować obecność Jerry’ego, uznając ją za taki sam element życia pod kopułą jak wizyty antropologów czy badania wykonywane na polecenie doktora Jacobsa.
— Timmie, powiedz: „Cześć”.
— Cześć.
— A ty, Jerry?
— Cześć, Timmie.
— A teraz ty powiedz: „Cześć, Jerry”. Chwila milczenia.
— Cześć, Jerry.
— Cześć, Timmie.
— Cześć, Jerry.
— Cześć, Timmie.
— Cześć, Jerry.
Nie chcieli przestać. To była zabawa. Obaj się śmiali. Panna Fellowes poczuła wielką ulgę. Dzieci wygłupiające się razem nie były skłonne zacząć się bić, gdy tylko ona się odwróci. Dzieci rozśmieszające się nawzajem na pewno nie będą się nienawidziły.
— Cześć, Timmie.
— Cześć, Jerry.
— Cześć…
Jeszcze coś. Jerry nie miał żadnych trudności ze zrozumieniem tego, co mówił Timmie. Co prawda „Cześć, Jerry” nie było zbyt skomplikowaną sekwengą dźwięków. Jednak dorośli goście domku dla lalek zupełnie nie rozumieli Timmie’ego, nie identyfikowali ani jednej sylaby z tego, co mówił. Jerry natomiast nie miał takich jak oni ugruntowanych przekonań dotyczących wymowy. Dla niego wymowa kolegi, który mówił nieco stłumionym głosem, nie miała żadnych tajemnic.
— Chcielibyście pobawić się znowu klockami? — zapytała panna Fellowes.
Nastąpiło entuzjastyczne kiwanie głowami. Panna Fellowes przyniosła z drugiego pokoju klocki i wysypała je na podłogę.
Chłopcy znowu szybko podzielili je na mniej więcej równe kupki. I każdy z nich zabrał się natychmiast do zabawy swoimi klockami. Jednak tym razem nie wycofali się w przeciwległe końce pokoju. Pracowali obok siebie, w ciszy, żaden nie zwracał uwagi na to, co robi drugi, jednak bliskie sąsiedztwo nie stanowiło już dla nich problemu.
Dobrze. Tak, dobrze.
Niezbyt dobre było jednak to, że klocki nie zostały podzielone tak równo, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Jerry przywłaszczył sobie więcej niż połowę — a tak naprawdę to prawie dwie trzecie. Szybko układał z nich piramidę, co szło mu łatwiej niż poprzednio, bo miał do dyspozycji więcej materiałów budowlanych.
Timmie natomiast pracował nad czymś w kształcie litery X. Nie miał jednak wystarczającej ilości elementów i jego budowla nie wychodziła tak jak trzeba. Panna Fellowes zauważyła, że spogląda w zamyśleniu na stos Jerry’ego i przygotowywała się do interwencji na wypadek, gdyby zaczęła się sprzeczka. Jednak Timmie nie sięgnął po klocki Jerry’ego. Zadowolił się patrzeniem na nie.
Czy był to dowód godnej pochwały powściągliwości? Gzy grzeczności, jaką dobrze wychowane dziecko okazuje swojemu gościowi?
. A może tym, że Timmie nie odbiera klocków Jerry’emu, należało się martwić? Bo Timmie wcale nie był tak dobrze wychowany. Panna Fellowes nie miała co do tego złudzeń. Dołożyła wszelkich starań, żeby nauczyć go grzeczności i szacunku dla innych, jednak szaleństwem byłoby uważać Timmie’ego za wzór cnót pod tym względem. Był dzieckiem prymitywnej społeczności, w której zasady dobrego wychowania, tak jak je rozumiemy dzisiaj, były prawdopodobnie nieznane, a poza tym został oddzielony od własnego plemienia i zmuszony do życia w izolacji w polu statycznym, w związku z czym nic miał okazji rozwinąć w sobie tych umiejętności towarzyskich, które normalne dzieci w jego wieku już posiadały. A zresztą normalne dzieci w jego wieku też nie były uprzejme.
To, że Timmie nie sięgał po klocki znajdujące się na kupce Jerry’ego, swoje własne klocki, mogło być spowodowane wcale nie tym, że był taki dobrze wychowany, tylko tym, że czuje się zastraszony. Że boi się Jerry’ego i dlatego nie ma odwagi zachować się jak normalny chłopiec i wziąć tego, co chce.
Czy powodem tej bojaźliwości było to, że Jerry popchnął go podczas swojej pierwszej wizyty?
Czy może coś innego — coś głębszego, jakaś ciemna sprawa zagubiona w zamierzchłej przeszłości ludzkiego gatunku?
Pewnego wieczoru, dość jeszcze wcześnie, zaraz po tym jak Timmie poszedł do swojego pokoju, zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się głos z centralki:
— Panno Fellowes, dzwoni do pani Bruce „Mannheim.
Panna Fellowes uniosła brwi. Mannheim dzwonił do niej? Nikt nigdy tu do niej nie dzwonił. Z własnej woli żyła prawie zupełnie odcięta od świata zewnętrznego, bo nie chciała, żeby niepokoiły ją media, różni ciekawscy, fanatycy i wariaci, a także ludzie pokroju… Bruce’a Mannheima. I oto on sam do niej telefonował. Jak, na litość boską, udało mu się dodzwonić do niej za plecami Hoskinsa? Nie, on chyba telefonuje za wiedzą i zgodą Hoskinsa — pomyślała.
— Tak słucham, pana. Jak się panu powodzi?
— Świetnie, panno Fellowes, po prostu świetnie. Doktor Hoskins powiedział mi, że Timmie ma w końcu towarzysza zabaw.
— Rzeczywiście. Tym towarzyszem zabaw jest syn doktora Hoskinsa.
— Tak. Wiem o tym. Wszyscy jesteśmy zdania, że doktor postąpił wspaniale. A… się jak pani zdaniem wszystko układa?
Panna Fellowes zawahała się. — Zupełnie dobrze.
— Stosunki między chłopcami są dobre?
— Oczywiście. Z początku było trochę nerwowo… i muszę powiedzieć, że bardziej nerwowy był Jerry. Timmie szybko nabrał sympatii dla Jerry’ego, chociaż nigdy przedtem nie widział takiego dziecka.
— A Jerry? Nie zareagował zbyt dobrze na neandertalczyka?
— Nie wiem czy fakt, że Timmie jest neandertalczykiem, ma coś z tym wspólnego. Jerry był po prostu zdenerwowany, to wszystko. Według mnie była to zwykła reakcja dziecka na drugie dziecko. Nie miało to żadnych podtekstów antropologicznych. Jeden drugiego popchnął, co mogło się zdarzyć między jakimikolwiek dziećmi. .Ale teraz jest inaczej. Wszystko przebiega bardzo pokojowo.
— Miło mi to słyszeć — powiedział Mannheim. — I Timmie ma się bardzo dobrze?
— Tak, to prawda, ma się bardzo dobrze. Nastąpiła chwila ciszy. Panna Fellowes miała nadzieję, że orędownik dzieci nie zamierza jej oświadczyć, że wycyganił zezwolenie na następną wizytę w domku dla lalek, podczas której sprawdzi, jak układają się stosunki Timmie’ego z nowym kolegą. Timmie’emu niepotrzebne były żadne dodatkowe wizyty i panna Fellowes nie chciała, żeby ktoś z zewnątrz, ktoś taki jak Mannheim, przychodził wtedy, kiedy chłopcy będą razem. Bo ich rozwijające się stosunki, aczkolwiek tak pokojowe, jak mówiła, miały jednak w sobie jakąś ulotność i w obecności kogoś obcego mogły przekształcić się w coś kłopotliwego.
Ale wyglądało na to, że Mannheim nie ma zamiaru składać im wizyty.
— Chcę pani tylko powiedzieć, panno Fellowes — odezwał się po chwili — że jesteśmy wszyscy bardzo zadowoleni, że Timmie ma taką doskonałą opiekę.
— To bardzo miłe z państwa strony.
— Chłopiec miał przerażające doświadczenia i adaptuje się bardzo dobrze. Jak dotąd. To w ogromnym stopniu pani zasługa. (Co on ma na myśli, mówiąc: „Jak dotąd”?)
— Oczywiście wolelibyśmy, żeby Timmie’ego pozostawiono w jego własnym środowisku, wśród jego bliskich — mówił dalej Mannheim. — Ale skoro stało się tak, jak się stało, dobrze jest wiedzieć, że opiekuje się nim oddana swoim obowiązkom i pracująca z całym poświęceniem kobieta taka jak pani i że opiekuje się w sposób, w jaki pani to robi. Pani zdziałała cuda. Nie mam na to innego określenia.
— To bardzo miłe, że pan tak mówi — powiedziała panna Fellowes dość obojętnie.
Nigdy nie zależało jej specjalnie na pochwałach, a Mannheim chwalił ją dość przesadnie.
— Doktor Levien jest tego samego zdania. ? — Ach tak — mruknęła panna Fellowes i dodała chłodno: — Bardzo mi miło to słyszeć. — Chciałbym podać pani mój numer — oświadczył Mannheim. (Po co?)
— Zawsze mogę znaleźć pana za pośrednictwem doktora Hoskinsa — odrzekła panna Fellowes.
— Tak, oczywiście. Ale może przyjść moment, w którym będzie się pani chciała porozumieć ze mną bezpośrednio.
(Po co? Dlaczego? O co tu chodzi?)
— No… może…
— Uważam, że pani i ja jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami, panno Fellowes. Leży nam na sercu przede wszystkim dobro Timmie’ego. Bez względu na to, jakie są nasze poglądy na sposoby opieki nad dziećmi, na sprawy polityczne, na cokolwiek. Obojgu nam chodzi o Timmie’ego. I dlatego, gdyby chciała pani o tym ze mną porozmawiać, gdyby w instytucie zaszły jakieś zmiany, mające złe skutki dla chłopca…
(Aha. Chcesz, żebym była twoim szpiegiem.)
— Jestem pewna, panie Mannheim, że wszystko będzie dalej szło bardzo gładko.
— Oczywiście, oczywiście. Jednak…
Podał jej numer. A ona go zapisała, nie wiedząc, dlaczego to robi.
Na wszelki wypadek, powiedziała sobie. ? To znaczy na jaki wypadek?
— Czy Jerry dzisiaj przyjdzie? — zapytał Timmie.
— Jutro.
Było aż nazbyt oczywiste, że chłopiec jest rozczarowany.
Jego okrągła buzia zmarszczyła się. Między wypukłymi brwiami też pojawiła się zmarszczka.
— Dlaczego nie dzisiaj?
— Dzisiaj nie jest jego dzień. Dzisiaj Jerry… musi dokądś pójść.
— A dokąd?
— No… w pewne miejsce — powiedziała, celowo nie precyzując dokąd.
Bo jak miała mu opisać przedszkole? Co pomyślałby Timmie, dowiedziawszy się, że inne dzieci… że dużo innych dzieci schodzi się, żeby się razem bawić, biegać ze śmiechem po podwórku i malować farbami po papierze?
— Jerry przyjdzie do ciebie jutro.
— Ja chciałbym, żeby przychodził codziennie.
— Ja też bym chciała.
(Czy rzeczywiście? Czy rzeczywiście bym chciała?)
Problem nie polegał na tym, że Timmie miał kolegę, tylko na tym, że ten kolega z czasem stawał się zbyt pewny siebie, zbyt agresywny. Jerry całkowicie pokonał już bojaźliwość, którą okazywał na początku, i zdecydowanie dominował.
Trzeba zacząć od tego, że był od Timmie’ego większy i rósł szybciej. Różnica wzrostu wynosiła już cztery centymetry. Poza tym był cięższy. I szybszy, i silniejszy, i prawdopodobnie inteligentniejszy, z czym pannie Fellowes trudno się było pogodzić. O wiele szybciej niż Timmie orientował się, do czego służą nowe zabawki i o wiele szybciej wymyślał nowe, ciekawe zabawy tymi zabawkami. Kiedy panna Fellowes dawała chłopcom farby, kredki albo modelinę, Jerry natychmiast zabierał się do roboty, i tworzył obrazki i kształty, podczas gdy Timmie bazgrał coś i wytwarzał masę pozbawioną formy. Wyglądało na to, że Timmie nie ma w ogóle żadnych zdolności artystycznych, nawet w tak minimalnym stopniu, jakiego można by się spodziewać u średnio inteligentnego dziecka w jego wieku.
Oczywiście, dyskutowała sama ze sobą panna Fellowes, Jerry codziennie chodzi do przedszkola. Tam nauczył się, jak należy rysować kredkami, malować farbami i jak lepić z modeliny.
Ale Timmie też miał kredki, farby i modelinę na długo przed pojawieniem się Jerry’ego. Jednak nigdy nie nauczył się dobrze nimi posługiwać. Przedtem nie niepokoiło to panny Fellowes. Nie porównywała wtedy Timmie’ego z żadnym innym dzieckiem i uważała, że ten jego brak umiejętności usprawiedliwiony jest faktem, że chłopiec pierwsze swoje lata spędził w społeczeństwie prymitywnym.
Teraz przypomniała sobie to, co wyczytała w książkach, które dał jej doktor Mclntyre. Przypomniała sobie, że nie istnieją żadne, ale to żadne przykłady sztuki neandertalskiej. Nie ma malowideł naskalnych w jaskiniach, nie ma posążków, nie ma rysunków żłobionych w ścianach skalnych.
(A może oni rzeczywiście byli gorsi od nas? I dlatego wymarli, kiedy pojawiliśmy się my?)
Panna Fellowes nie chciała o tym myśleć.
Natomiast musiała myśleć o Jerrym, który panoszył się tu teraz dwa razy na tydzień, tak jakby to miejsce należało do niego. „Pobawmy się klockami” — mówił do Tim-mie’ego albo „teraz będziemy malować”, albo „teraz będziemy oglądać wiroekran”. A Timmie się godził. Nigdy nie miał własnych propozycji, tylko zawsze potulnie przystawał na to, co sugerował Jerry. Jerry zepchnął Timmie’ego na drugorzędną pozycję. Panna Fellowes akceptowała tak rozwijającą się sytuacją jedynie dlatego, że — pomimo trudności — Timmie z coraz większym zachwytem czekał na pojawienie się swego towarzysza zabaw.
Jerry to cały jego świat-powiedziała sobie ze smutkiem.
A pewnego razu, obserwując ich, pomyślała: oto dwoje dzieci Hoskinsa — jedno zrodzone z jego żony, a drugie z pola statycznego.
Podczas gdy ona…
Boże, pomyślała, przyciskając sobie pięści do skroni i czując wstyd, ja jestem zazdrosna!