10. Dotarcie do kresu

— Panno Fellowes — powiedział Timmie — a kiedy ja zacznę chodzić do szkoły?

To pytanie, które pojawiło się jakby znikąd, poraziło ją z siłą pioruna.

Spojrzała w pełne zapału, brązowe oczy i pogłaskała go lekko po gęstych, szorstkich włosach, odruchowo próbując je uporządkować. Włosy Timmie’ego były zawsze rozczochrane. Panna Fellowes obcinała je własnoręcznie. Timmie kręcił się niespokojnie podczas każdych takich postrzyżyn. Jednak sama myśl o wpuszczeniu tutaj fryzjera sprawiała pannie Fellowes przykrość. A poza tym ona obcinała mu włosy nierówno, co pozwalało ukryć fakt, że przednia część jego czaszki jest cofnięta, a tylna wypukła.

Teraz panna Fellowes zapytała ostrożnie:

— Gdzie słyszałeś o szkole, Timmie?

— Jerry chodzi do szkoły.

(Oczywiście. Od kogo jak nie od Jerry’ego mógł o tym słyszeć?)

— Jerry chodzi do przedszkola. — Timmie wymówił to długie słowo powoli i wyjątkowo starannie. — To jest tylko jedno z miejsc, w które Jerry chodzi. Bo on chodzi też do sklepu z mamą. Chodzi do kina. Do zoo. Chodzi w różne miejsca, tam, na zewnątrz. A kiedy ja będę mógł wyjść z tych pokoi, panno Fellowes?

Panna Fellowes poczuła bolesne ukłucie w sercu.

Wiedziała, że to było nieuniknione. Jerry musiał w końcu opowiedzieć Timmie’emu o świecie znajdującym się poza kopułą. Chłopcy dogadywali się z łatwością, jeden drugiego rozumiał bardzo dobrze. I Jerry, emisariusz z tajemniczego i zakazanego świata znajdującego się za drzwiami kopuły, musiał w końcu opowiedzieć o tym świecie Timmie’emu. Tego nie dało się uniknąć.

Ale Timmie nie miał wstępu do tego świata.

— A co ty byś tam robił? Dlaczego chcesz tam pójść? Czy wiesz, jak tam jest zimno w zimie? — Zapytała, siląc się na wesołość i pragnąc odwrócić uwagę chłopca od katuszy, jakie z pewnością przeżywał.

— Zimno?

Timmie spojrzał na nią tak, że widać było, że nie rozumie. Nie znał tego słowa.

(Dlaczego miałoby mu to przeszkadzać? Przecież ten chłopiec potrafił poruszać się po śnieżnych polach Europy epoki lodowcowej.)

— Zimno to znaczy tak jak w lodówce. Wychodzisz na zewnątrz i po chwili zaczyna cię boleć nos. A potem bolą cię uszy. Ale tak jest tylko zimą. Latem na zewnątrz robi się bardzo gorąco. Jest wtedy jak w piecu. A poza tym czasami pada deszcz. Z nieba spada na ciebie woda, która moczy ci ubranie i włosy, i wszystko…

Było to bardzo cyniczne rozumowanie. Panna Fellowes wiedziała o tym i czuła się okropnie. Opowiadanie chłopcu, który nigdy miał nie opuścić tych kilku małych pokoi, że świat na zewnątrz pełen jest niewygód, było czymś takim, jak opowiadanie ślepemu dziecku, że oglądanie kolorów i kształtów to zajęcie nudne i denerwujące, i że właściwie to na świecie nie ma niczego ciekawego do oglądania.

Timmie zignorował całą tę jej żałosną sofistykę.

— Jerry mówi — powiedział — że w szkole dzieci grają w różne gry… Ja takich gier tutaj nie mam. Mają też taśmy z filmami i z muzyką. Mówi, że w przedszkolu jest bardzo dużo dzieci. Jerry mówi… Jerry mówi… — Tu nastąpiła chwila przerwy. Timmie zastanowił się, a potem tryumfalnie podniósł obie rozczapierzone dłonie. — On mówi, że tyle.

— Ty też masz taśmy z filmami — powiedziała panna Fellowes.

— Ale mało. Jerry mówi, że on w ciągu jednego dnia ogląda ich więcej, niż ja obejrzałem dotąd.

— Możemy ci kupić więcej. I to bardzo ładnych. Możesz też dostać taśmy z muzyką.

— Naprawdę?

— Dostaniesz je dziś po południu.

— Kupi mi pani o Ali Babie i Czterdziestu Rozbójnikach?

— Czy tę bajkę Jerry słyszał w przedszkolu?

— Tam są ci rozbójnicy w jaskini i te dzbany… — Przerwał. — Wielkie dzbany. A co to są rozbójnicy?

— Rozbójnicy to tacy źli ludzie. Oni zabierają innym ludziom ich rzeczy… rzeczy, które są ich własnością. I — Aha.

— Mogę ci kupić film o Czterdziestu Rozbójnikach — powiedziała panna Fellowes. — To bardzo znana bajka. Są też inne. O Sindbadzie Żeglarzu, który podróżował po całym świecie i który widział… no wszystko. — Głos jej zadrżał. Jednak Timmie nie dostrzegł w tym nic przygnębiającego. — I Podróże Guliwera. To też ci mogę kupić. Guliwer pojechał do kraju takich małych ludzi, a potem do kraju olbrzymów, a później…

Głos panny Fellowes znowu zadrżał. Było tak wielu podróżników, istniało tak wielu wszystkożernych pochłaniaczy doświadczeń! Ale może to był dobry sposób, może uwięzionego Timmie’ego należało nakarmić takimi zastępczymi opowieściami o dalekich podróżach? Nie będzie pierwszym więźniem, który pochłania z zachwytem takie historie.

— No i jest też opowieść o Odyseuszu, który brał udział w wojnie, a później spędził dziesięć lat w podróży, szukając drogi do swego domu i rodziny.

I znowu ukłucie bólu. Jej serce zabiło mocniej na myśl o chłopcu. Podobnie jak Guliwer, jak Sindbad i jak Odyseusz, Timmie był obcym w nie znanym sobie kraju, a ona nie mogła o tym zapomnieć. Czy wszystkie wielkie dzieła literackie na tym świecie mówiły o wędrowcach, zabłąkanych w nieznanych krajach, o wędrowcach, którzy starali się odnaleźć drogę do domu?

Oczy Timmie’ego błyszczały.

— Przyniesie je pani zaraz? Dobrze?

W ten sposób Timmie na chwilę został pocieszony.


* * *

Zamówiła wszystkie filmy z mitami i baśniami, jakie były w katalogu. Tworzyły stos sięgający wyżej niż czubek głowy Timmie’ego. W te dni, w które nie przychodził Jerry, Timmie oglądał je godzinami.

Trudno było powiedzieć, ile z tego wszystkiego rozumiał. Oczywiście w tych opowieściach roiło się od pojęć, obrazów i miejsc akcji, które dla niego nic prawie nie znaczyły. Ale ile znaczyły dla któregokolwiek dziecka? Ile rozumiało z nich którykolwiek, pięcio- czy sześciolatek? Nikt dorosły nie był w stanie wniknąć w dziecięcy umysł i wiedzieć, co się w nim dzieje. Panna Fellowes sama w dzieciństwie uwielbiała te opowieści, nie rozumiejąc ich do końca, podobnie jak inne dzieci żyjące przez setki a może tysiące lat przed nią. Wszystkie te dzieci, posługując się wyobraźnią, nadrabiały wszelkie braki wynikające z niezrozumienia szczegółów. Panna Fellowes miała nadzieję, że tak samo się dzieje w wypadku Timmie’ego.

Początkowo wahała się i nie wiedziała, czy ma przed-I stawić chłopcu historie Guliwera, Sindbada i Odyseusza, ale później nie czyniła już żadnych prób wyeliminowania z jego poszerzającej się filmoteki czegokolwiek, co mogło wywołać w nim jakieś niepokojące myśli na temat własnej sytuacji. Wiedziała, że spokój dziecka ulega zburzeniu rzadziej, niż sobie wyobrażają dorośli. Zresztą koszmarny sen pojawiający się od czasu do czasu nie wyrządza prawdziwej szkody. Żadne dziecko nie umarło jeszcze ze strachu, słuchając bajki o trzech niedźwiedziach, mimo że ta bajka, jeżeli się ją wzięło dosłownie, była przerażająca. Żaden wilk, któremu ciekła ślinka, żaden potwór, żaden okropny troll z bajki nie spowodował trwałych psychicznych urazów. Dzieci uwielbiają przerażające opowieści.

Czy straszydła z bajek — stwory z krzaczastymi brwiami, kudłate i patrzące groźnie — są echem tych czasów, w których neandertalczycy przemierzali Europę? Panna Fellowes czytała o istnieniu teorii stwierdzającej, że tak jest, w jednej z książek pożyczonych od doktora Mclntyre’a. Czy Timmie’ego wyprowadziłaby z równowagi myśl, że sam nalepy do plemienia, które przetrwało w ludowych klechdach jako plemię potworów, których trzeba się bać i brzydzić? Nie, nie, pomyślała, to nigdy nie przyszłoby mu do głowy. Tylko nadmiernie wykształceni dorośli martwili się takimi rzeczami. Timmie’ego takie postacie z bajek by zachwyciły, tak jak zachwycają każde dziecko. Kryłby się pod kołdrą, przestraszony i rozentuzjazmowany równocześnie, widziałby w ciemnościach te stwory, ale istniała jedna szansa na miliard, że wyciągnąłby z owych opowieści jakieś okropne wnioski dotyczące własnego statusu genetycznego.

Tak wiec taśmy napływały dalej, a chłopiec oglądał filmy jeden po drugim. I było tak, jakby przerwana została jakaś tama i jakby ogromna, wspaniała rzeka ludzkiej wyobraźni wpłynęła do jego duszy. Tezeusz i Minotaur, Perseusz i Gorgona, król Midas ze swoją mocą przemieniania wszystkiego w złoto, średniowieczny kobziarz zaczarowujący muzyką szczury i dzieci z Hamelin, Herkules wykonujący swoje prace, Bellerofon i Chimera, Alicja i świat po drugiej stronie lustra, Aladyn i czarodziejska lampa, Rybak i Geniusz, Guliwer wśród Liliputów i Houyhnhnmów, przygody Odyna i Tora, walka miedzy Ozyrysem i Setem, wędrówka Odyseusza, podróż kapitana Nemo — nie było temu końca. Timmie chłonął te opowieści jak gąbka. Czy to wszystko tworzyło w jego głowie bezładną gmatwaninę? Czy potrafił odróżnić jedną od drugiej? Czy pamiętał którąś z nich w godzinę po obejrzeniu? Panna Fellowes nie wiedziała tego wszystkiego i nie próbowała się dowiedzieć. W tej chwili chodziło jej tylko o to, żeby pozwolić chłopcu zanurzyć się w ten potężny potok, pozwolić mu napełnić sobie umysł tymi historiami, pozwolić mu sięgnąć do magicznego świata mitów, skoro prawdziwy świat domów, samolotów, autostrad i ludzi musiał na zawsze pozostać poza jego zasięgiem.

Kiedy Timmie’ego zmęczyło oglądanie filmów, panna Fellowes czytała mu ze zwykłych książek. Opowieści były te same, ale teraz, słuchając jak ona czyta, chłopiec stwarzał obrazy we własnym umyśle.

Wszystko to musiało wywrzeć na niego jakiś wpływ. Nie raz i nie dwa panna Fellowes słyszała, jak opowiada Jerry’emu jakąś fantastycznie zniekształconą wersję którejś z opowieści filmowej — o tym jak Sindbad podróżuje łodzią podwodną albo o tym, jak Herkulesa związali Lilipuci. Jerry tymczasem słuchał tej historii z poważną miną i z taką samą przyjemnością, z jaką Timmie ją opowiadał.

Panna Fellowes pilnowała, żeby wszystko, co mówił Timmie, było nagrywane. Nagrania dowodziły inteligencji chłopca. Niech każdy, kto myśli, że neandertalczycy są kudłatymi, podobnymi do zwierząt półludźmi, posłucha, jak Timmie opowiada o Tezeuszu w Labiryncie! Niech tego posłucha, bo to jest dowód inteligenci Timmie’ego, mimo że chłopiec uważa, że Minotaur jest głównym bohaterem tej opowieści.


* * *

No tak, ale były te sny. Teraz, kiedy świat zewnętrzny nabierał kształtów w jego świadomości, chłopiec miewał je częściej.

O ile panna Fellowes mogła się zorientować, powtarzał się u niego wciąż ten sam — sen o świecie zewnętrznym. Timmie, zająkując się, usiłował go jej opowiedzieć. Za każdym razem znajdował się na zewnątrz, w tej rozległej, pustej przestrzeni, o której mówił jej bardzo często już przedtem. Ale w snach, które miewał ostatnio, ta przestrzeń nie była już zupełnie pusta. Znajdowały się w niej teraz dzieci i dziwne, trudne do opisania obiekty pochodzące z na wpół tylko zrozumianych przez niego opisów wyczytanych w książkach albo ze wspomnień dotyczących na wpół zapomnianego, odległego neandertalskiego świata.

Jednak te dzieci ignorowały Timmie’ego, a dziwne obiekty usuwały się, kiedy usiłował ich dotknąć. Timmie znajdował się w ich świecie, ale nigdy nie stanowił części tego świata. Wędrował przez ogromne przestrzenie zupełnie sam. Był w nich tak samo samotny jak we własnym pokoju. I budził się przeważnie z płaczem.

Panna Fellowes nie zawsze znajdowała się w pobliżu, gdyż teraz trzy czy cztery razy w tygodniu sypiała gdzie indziej na terenie instytutu — w mieszkaniu, które już dawno przydzielił jej Hoskins. Uważała, że należy zacząć odzwyczajać Timmie’ego od jej stałej obecności, od której wyraźnie się uzależnił. Przez pierwsze kilka nocy miała takie poczucie winy, że prawie nie mogła spać, ale rano Timmie wcale nie wspominał o tym, że jej nie było. Być może spodziewał się, że prędzej czy później zostanie pozostawiony samemu sobie. Panna Fellowes po pewnym czasie przestała się zadręczać tym, że nie śpi w domku dla lalek. I uświadomiła sobie, iż nie tylko Timmie został w ten sposób uleczony z uzależnienia.

Codziennie rano robiła dokładne notatki na temat jego snów. Usiłowała traktować je po prostu jako materiał przydatny w badaniach psychologicznych nad umysłem Timmie’ego, które to badania miały się w końcu okazać najwartościowszym elementem całego eksperymentu. Mimo to jednak bywały noce, podczas których i ona, samotna w swoim pokoju, także płakała.


* * *

Pewnego dnia, kiedy czytała Timmie’emu jedną z jego ulubionych książek — Baśnie z tysiąca i jednej nocy — chłopiec wziął ją pod brodę i podniósł delikatnie jej głowę, tak że jej wzrok oderwał się od tekstu i padł na niego.

— Ta bajka — powiedział — jest zawsze taka sama. Skąd pani wie, panno Fellowes, jak ją opowiadać, żeby było tak samo?

— Ależ ja ją czytam!

— Tak, wiem, że pani ją czyta. Ale co to znaczy „czytać”?

— No… więc…

Pytanie było takie zasadnicze, że z początku nie wiedziała, jak sobie z nim poradzić. Zwykle bywało tak, że dzieci uczące się czytać same intuicyjnie odgadywały, na czym czytanie polega, a potem przechodziły do następnego kroku, czyli do nauczenia się znaczenia zakodowanych symboli znajdujących się na papierze. Niewiedza Timmie’ego zdawała się zakorzeniona o wiele głębiej niż niewiedza przeciętnego cztero- czy pięciolatka, który właśnie zaczynał odkrywać, że istnieje coś takiego jak sztuka czytania i że on tę sztukę być może w przyszłości posiądzie. Dla Timmie’ego samo pojęcie czytania było obce.

— No wiesz — powiedziała panna Fellowes — w twoich książeczkach, nie na taśmach filmowych, tylko w książeczkach, pod obrazkami są takie znaczki. Wiesz jakie?

— Tak — odrzekł. — Słowa.

— No właśnie. Książeczka, którą czytam, składa się tylko ze słów. Nie ma w niej obrazków tylko słowa. Te znaczki to są słowa. Kiedy patrzę na te znaczki, słyszę w głowie słowa. Na tym polega czytanie. Czytanie to zamienianie znaczków napisanych na papierze w słowa.

— Ja też chcę zobaczyć.

Panna Fellowes dała mu książkę. Timmie obrócił ją na bok, a potem do góry nogami. Panna Fellowes roześmiała się i przekręciła książkę tak, jak trzeba.

— Te znaczki mają sens tylko wtedy, kiedy patrzysz na nie w ten sposób — powiedziała.

Timmie kiwnął głową. Pochylił się nisko nad stroną — , tak nisko, że prawdopodobnie nie mógł rozróżnić liter — i wpatrywał się w nią długo i z zaciekawieniem. Potem cofnął się o kilkanaście centymetrów, na odległość, z której litery były czytelne. Dla eksperymentu znowu obrócił książkę na bok. Panna Fellowes tym razem nic nie powiedziała. Timmie przekręcił książkę jeszcze raz i trzymał ją znowu prawidłowo.

— Niektóre z tych znaczków są takie same-powiedział po dłuższej chwili.

— Tak. Tak. Rzeczywiście, Timmie.

Aż się roześmiała — taką przyjemność jej sprawił swoją przenikliwością.

— Skąd wiadomo, który znaczek oznacza jakie słowo?

— Tego trzeba się nauczyć.

— Ale słów jest tak dużo! Jak można się nauczyć tylu znaczków?

— Małe znaczki tworzą duże znaki. Duże znaki to słowa. A małe znaczki nazywamy literami. I tak naprawdę tych małych znaczków nie jest wcale tak dużo — powiedziała. — Tylko dwadzieścia sześć. — Podniosła rękę i otworzyła i zamknęła dłoń pięć razy, a potem pokazała jeszcze jeden palec. — Wszystkie słowa tworzy się z tych małych znaczków, różnie ułożonych.

— Niech pani mi pokaże.

— Zobacz. — Pokazała słowo Sindbad. — Czy widzisz te siedem małych znaczków, tutaj, miedzy dwiema przerwami? Te znaczki oznaczają Sindbad. Ten oznacza dźwięk „s”. Ten to „i”, a ten to „n”. — Nie podawała mu nazw liter tylko wymawiała głoski. — Czytasz je pojedynczo i składasz wszystkie dźwięki razem: Sss iii nnn ddd bbb aaa ddd. Sindbad.

Czy chłopiec coś z tego rozumie? — zastanowiła się.

— Sindbad — powiedział cicho Timmie i przeciągnął palcem po wydrukowanych literach.

— A to słowo to statek. Zaczyna się takim samym znaczkiem jak Sindbad. Ssssss. Ten znaczek nazywa się „s”. — Tym razem wymówiła to jako „ess”. — A to jest „a”, widzisz?

Timmie wpatrywał się w zadrukowaną stronę. Był wyraźnie zagubiony.

— Pokażę ci wszystkie znaczki — zaproponowała panna Fellowes. — Chcesz?

— Tak. To będzie dobra zabawa.

— No to przynieś mi kawałek papieru i kredkę. I przynieś też kredkę dla siebie.

Timmie usadowił się koło niej. A ona narysowała A, B i C i cały alfabet w dwóch równych kolumnach. Timmie, ściskając kredkę, narysował coś, co najwyraźniej uważał za imitację, a jednak to coś miało długie rozchwierutane nogi i wędrowało w poprzek strony, tak że na pozostałe litery nie starczyło miejsca.

— No dobrze — powiedziała panna Fellowes. — Spójrzmy teraz na pierwszy znaczek.

Ku własnemu zawstydzeniu uświadomiła sobie, że nigdy nie przyszło jej do głowy, że Timmie mógłby nauczyć się czytać. Chłopiec co prawda z ogromną zachłannością oglądał książki z obrazkami i filmy, jednak aż do tej chwili nie zainteresował się drukowanymi symbolami, które im towarzyszyły. Czy to zainteresowanie powstało z inspiracji Jer-ry’ego? Panna Fellowes postanowiła zapytać Jerry’ego — przy okazji następnej jego wizyty — czy zaczął już się uczyć czytać. Była jednak świadoma tego, że sama a priori odrzucała myśl o tym, że Timmie mógłby też się tego nauczyć.

To przesąd rasowy, pomyślała. Zdała sobie sprawę, że nawet teraz, przeżywszy z nim tyle czasu i zobaczywszy jak jego umysł się rozwija, wciąż gdzieś w głębi duszy uważa go za stworzenie nie będące w pełni człowiekiem. Albo przynajmniej za stworzenie zbyt prymitywne, zbyt zacofane, aby mogło opanować tak skomplikowaną umiejętność jak czytanie.

Pokazując mu litery, informując go, jakim głoskom odpowiadają, i ucząc go, jak się je pisze — wciąż tak naprawdę nie wierzyła, że on kiedykolwiek zrobi z nich użytek.

Nie wierzyła w to aż do chwili, gdy Timmie przeczytał . jej samodzielnie fragmenty tekstu.

Nastąpiło to wiele tygodni później. Timmie siedział na jej kolanach z książką. Przewracał kartki i patrzył na obrazki — albo tak jej się wydawało.

I nagle przeciągnął palcem po linijce druku i powiedział, zająkując się: „Pies zaczął… gonić… kota”. Ale zrobił to z uporem.

Panna Fellowes była senna i prawie nie zwracała na niego uwagi.

— Co mówiłeś, Timmie?

— Kot… wdrapał się… na drzewo.

— Przedtem powiedziałeś coś innego.

— No tak. Przedtem powiedziałem: „Pies zaczął gonić kota”. Tak tu jest napisane.

— Co? Co takiego?

Panna Fellowes otworzyła szeroko oczy. Spojrzała na cienką książeczkę, którą trzymał chłopiec.

Na stronie po lewej było napisane: „Pies zaczął gonić kota”.

A na stronie po prawej: „Kot wdrapał się na drzewo”.

Timmie czytał to, co było napisane — słowo w słowo. Tak, Timmie czytał!

Panna Fellowes, zdumiona, zerwała się na równe nogi, tak że chłopiec spadł na podłogę. Najwyraźniej pomyślał, że to jakaś nowa zabawa, bo podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się szeroko. Ale ona postawiła go szybko na nogi.

— Od jak dawna potrafisz czytać? Wzruszył ramionami.

— Od zawsze?

— No nie…

— Ja nie wiem. Ja patrzyłem na znaczki i słyszałem słowa, kiedy pani czytała.

— Masz. Przeczytaj mi coś z tej książeczki.

Panna Fellowes chwyciła którąś z książeczek leżących na kupce i otworzyła ją na środkowych stronach. Timmie wziął książeczkę i zaczął jej się pilnie przyglądać. Marszczył przy tym brwi, co podkreślało ich wypukłość, a językiem przesuwał po wargach. Powoli, z wysiłkiem powiedział:

— A potem… po… pociąg… za… zag…

— Zagwizdał — dokończyła za niego panna Fellowes. — Timmie, ty potrafisz czytać! Naprawdę potrafisz czytać!

Rozgorączkowana porwała go na ręce i zaczęła tańczyć po pokoju. Timmie przyglądał jej się ogromnymi oczami jeszcze szerzej otwartymi ze zdumienia.

— Umiesz czytać! Umiesz czytać!

(Małpolud, co? Jaskiniowiec, tak? Jakaś niższa forma człowieka? „Kot wdrapał się na drzewo”. „Pociąg zagwizdał”. Pokażcie mi szympansa, który umie to przeczytać! Albo goryla! Pociąg zagwizdał. Och, Timmie, Timmie…)

— Panno Fellowes? — odezwał się Timmie trochę przestraszony tym szaleńczym tańcem.

Panna Fellowes roześmiała się i postawiła go na podłodze.

Był to przełom, o którym musiała komuś powiedzieć. Rozwiązanie problemu szczęścia Timmie’ego leżało w jej rękach. Taśmy filmowe mogły służyć mu tylko do czasu, |a potem na pewno by mu się znudziły. A książki nie. Teraz, i rosnąc i dojrzewając, będzie miał dostęp do bogatego świata książek. Nie będzie mógł wyjść spod kopuły i wkroczyć w świat realny, ale świat wkroczy do jego trzech małych pokoików, cały ogromny świat książek. Trzeba mu będzie dać jak najlepsze wykształcenie. Tyle przynajmniej jesteśmy mu winni, pomyślała panna Fellowes.

— Zostań tu z książeczkami — powiedziała. — A ja zaraz wrócę. Muszę się zobaczyć z doktorem Hoskinsem.

Przez zawiły labirynt korytarzy i pomostów udała się do tej części gmachu, w której znajdowała się administracja. Kiedy wpadła gwałtownie do sekretariatu, sekretarka Hoskinsa popatrzyła na nią zdziwiona.

— Czy doktor Hoskins jest u siebie?

— Panno Fellowes! Doktor Hoskins nie spodziewa się…

— Tak, wiem. Ale ja muszę się z nim zobaczyć.

— Czy jest jakiś problem? Panna Fellowes pokręciła głową.

— Jest wiadomość. Cudowna wiadomość. Proszę mu powiedzieć, że przyszłam.

Sekretarka nacisnęła jakiś guzik.

— Jest tu panna Fellowes, panie doktorze. Chce się z panem zobaczyć. Nie jest umówiona.

(Od kiedy to muszę się urna…?)

Nastąpiła chwila ciszy. Sytuacja była niezręczna. Panna Fellowes zaczęła się zastanawiać, czy będzie musiała zrobić scenę, żeby dostać się przed oblicze Hoskinsa. Cokolwiek on robi, nie jest to tak ważne jak wiadomość, którą ma mu do zakomunikowania.

— Proszę powiedzieć, żeby weszła — rozległ się głos Hoskinsa w interkomie.

Drzwi rozsunęły się. Hoskins, by ją przywitać, podniósł się zza biurka, na którym stała plakietka z napisem DOKTOR GERALD A. HOSKINS.

Sam też wyglądał na podekscytowanego. Jego nastrój przypominał jej własny. Był to nastrój tryumfu.

— Wiec słyszała pani — powiedział natychmiast. — Nie, oczywiście, nie mogła pani słyszeć. Dokonaliśmy tego. Naprawdę dokonaliśmy.

— Dokonaliście czego?

— Detekcji intertemporalnej o bliskim zasięgu.

Był tak przejęty własnym sukcesem, że panna Fellowes pozwoliła, aby ten sukces usunął w cień jej wspaniałą wiadomość.

— Czy to znaczy, że potrafią państwo sięgnąć w czasy historyczne? — zapytała.

— Tak, dokładnie tak. W tej chwili namierzyliśmy pewnego osobnika z czternastego wieku. Czy może to pani sobie wyobrazić? Jesteśmy gotowi do rozpoczęcia realizacji Projektu „Średniowiecze”. Ooo, panno Fellowes, gdyby pani wiedziała, jaki jestem szczęśliwy, że mogę przestać się skupiać na mezozoiku, że mogę dać sobie spokój z tymi trylobitami, kawałkami skał, paprociami i innymi takimi rzeczami, że mogę przepędzić paleontologów i sprowadzić tu w końcu historyków… — Przerwał w pół zdania. — Ale pani chce mi coś powiedzieć, prawda? A ja gadam i gadam, i nie daję pani dojść do słowa. No więc proszę. Proszę mówić, panno Fellowes! Jestem w świetnym humorze. Może pani mnie poprosić, o co pani chce. Panna Fellowes uśmiechnęła się.

— Miło mi to słyszeć. Bo zastanawiałam się właśnie, czy nie moglibyśmy zacząć sprowadzać nauczycieli dla Timmie’ego.

— Nauczycieli?

— Tak, żeby go uczyli. Ja mogę nauczyć go tylko trochę. A potem powinnam ustąpić miejsca komuś, kto ma odpowiednie wykształcenie.

— Ale czego miałby go taki ktoś uczyć?

— No wszystkiego. Historii, geografii, fizyki, chemii, arytmetyki, gramatyki, wszystkiego, czego się uczy w szkole podstawowej. Musimy mu tu zorganizować całą szkołę.

t Tak żeby mógł się nauczyć wszystkiego, czego trzeba.

Hoskins patrzył na nią jak na kogoś, kto mówi jakimś niezrozumiałym językiem.

— Chce go pani uczyć dzielenia… i o pierwszych osadnikach, i o historii Rewolucji Amerykańskiej?

— A dlaczego nie?

— No tak, możemy spróbować go uczyć. Trygonometrii i rachunku różniczkowego też, jeżeli pani tak sobie życzy. Ale ile on się może nauczyć, panno Fellowes? On jest wspaniałym chłopcem, nie ma co do tego wątpliwości. Ale nie możemy zapominać, że to tylko neandertalczyk.

— Tylko?

— Neandertalczycy byli ograniczeni umysłowo, bardzo ograniczeni. Zgodnie ze wszystkimi…

— Panie doktorze, on już umie czytać. Hoskins otworzył usta ze zdumienia.

— Co takiego?

— „Kot wdrapał się na drzewo”. Odczytał to głośno z książeczki. „Pociąg zagwizdał”. Wzięłam książkę, wybrałam stronę, a on odczytał to, co tam było napisane.

— On potrafi czytać? — spytał zdumiony Hoskins. — Naprawdę?

— Pokazałam mu, jak wyglądają litery i jak się je składa w słowa. A on dokonał reszty. Nauczył się czytać w zadziwiająco szybkim tempie. Nie mogę się doczekać na doktora Mclntyre’a i na resztę paleontologów. Chcę, żeby oni jak najszybciej się o tym dowiedzieli. No i jak to jest z tym ograniczeniem umysłowym neandertalczyków? On potrafi sobie czytać bajki. A z czasem, zobaczy pan, będzie umiał czytać książki bez obrazków, będzie czytał gazety, czasopisma, podręczniki…

Hoskins siedział i słuchał, a jej nagle wydało się, że jest przygnębiony.

— No, nie wiem, panno Fellowes.

— Powiedział pan, że mogę prosić, o co chcę.

— Tak, wiem. Nie powinienem był tego mówić.

— Czy to taki wielki wydatek? Ten nauczyciel dla Timmie’ego?

— Tu nie chodzi o koszt — powiedział Hoskins. — To cudowne, że Timmie potrafi czytać. I zadziwiające. Naprawdę tak myślę. I chcę się zaraz o tym przekonać. Ale pani pragnie zorganizować mu szkołę. Mówi pani o rzeczach, których on się z czasem nauczy. Ale, panno Fellowes, nie zostało wiele czasu. Panna Fellowes, zaskoczona, aż zamrugała.

— Nie zostało wiele czasu?

— Jestem pewien, że pani zdaje sobie sprawę, że eksperyment z Timmiem nie może trwać w nieskończoność.

Panna Fellowes była przerażona. Czuła się jak ktoś, komu podłoga pod stopami zamieniła się w ruchomy piasek.

Co on chciał przez to powiedzieć? Nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała. Eksperyment z Timmiem nie może trwać w nieskończoność. Czy on tak powiedział? Co to ma znaczyć?

Przypomniała sobie nagle profesora Adamewskiego i to, że po dwóch tygodniach odebrano mu jego kamień, bo trzeba było zrobić miejsce w polu statycznym dla innego obiektu.

— Chce pan go odesłać z powrotem? — zapytała panna Fellowes słabym głosem.

— Obawiam się, że tak.

— Ale, panie doktorze, pan ma do czynienia z chłopcem, a nie z kamieniem.

— Tak — powiedział Hoskins zakłopotany. — Mimo to on nie może być traktowany wyjątkowo. Dowiedzieliśmy się już od niego tyle, ile mogliśmy. Na temat życia w swoich czasach nie pamięta niczego, co by miało wartość naukową. Antropologdzy niewiele się dowiadują z tego, co mówi, a pytania, które zadawali mu za pani pośrednictwem, nie doprowadziły do uzyskania wielu informacji mających realną wartość, więc…

— Nie mogę w to uwierzyć — powiedziała zaszokowana panna Fellowes.

— No wie pani, to nie nastąpi dzisiaj. Ale nie można przed tym uciec. To jest konieczne. — Wskazał materiały naukowe leżące na biurku. — Teraz, kiedy spodziewamy się, że uda nam się sprowadzić ludzi z czasów historycznych, będziemy potrzebowali miejsca w polu statycznym, jak najwięcej miejsca. Panna Fellowes nie była w stanie tego zrozumieć.

— Ale nie możecie… Timmie… Timmie…

— Proszę się tak nie denerwować, panno Fellowes.

— Jest to jedyny na świecie żyjący neandertalczyk, a wy chcecie odesłać go z powrotem?

— Tak jak powiedziałem. Dowiedzieliśmy się tyle, ile mogliśmy. Teraz musimy pójść dalej.

— Nie.

— Panno Fellowes, bardzo panią proszę. Wiem, że jest pani niezwykle przywiązana do chłopca. I któż by panią za to winił? To wspaniałe dziecko. A pani już długo z nim mieszka, przebywa z nim pani dzień i noc. Ale pani jest profesjonalistką, panno Fellowes. Rozumie pani, że dzieci, które ma pani pod opieką, przychodzą i odchodzą, że nie może ich pani zatrzymać przy sobie na zawsze. To dla pani nic nowego. A poza tym Timmie nie odejdzie tak od razu. Zostanie jeszcze z nami, być może przez parę miesięcy. Jeżeli pani chce dać mu nauczyciela… no to zobaczymy, co się da zrobić.

Panna Fellowes wciąż wpatrywała się w Hoskinsa.

— Pozwoli pani, że coś pani dam.

— Nie — wyszeptała. — Niczego mi nie potrzeba. Drżała. Wstała i potykając się jak w koszmarnym śnie, podeszła do drzwi. Zaczekała, aż się otworzą, a potem przeszła przez sekretariat, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo.

Chcą go odesłać?

Chcą go odesłać z powrotem?

Czy oni stracili rozum? Timmie nie był już przecież neandertalczykiem, a jeżeli nim był, to tylko z wyglądu.

Tak naprawdę był łagodnym, grzecznym chłopcem, który nosił zielony kombinezon i lubił oglądać filmy i książki z Baśniami z tysiąca i jednej nocy. Chłopcem, który wieczorem sprzątał swój pokój. Chłopcem, który posługiwał się łyżką, widelcem i nożem. Chłopcem, który umiał czytać.

A oni mieli zamiar posłać go z powrotem w epokę lodowcową, żeby tam radził sobie sam w jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi tundrze?

Nie, to nie mogło być prawdą. Przecież on w tamtym świecie nie miał najmniejszej szansy. Już do tamtego świata nie pasował. Nie posiadał umiejętności potrzebnych neandertalczykowi. Ich miejsce zajęły inne — absolutnie nieprzydatne w tamtym świecie.

On tam umrze, pomyślała panna Fellowes.

Nie.

Nie, Timmie, powiedziała do siebie z całą zawziętością, na jaką ją było stać, ty nie umrzesz. Nie umrzesz.


* * *

Wiedziała teraz, dlaczego Bruce Mannheim podał jej swój telefon. Rozmawiając z nim, nie miała o tym pojęcia, ale teraz rozumiała, że Mannheim przewidział przyszłość. Wiedział, że stanie się coś, co zagrozi Timmie’emu. On to wiedział, a ona nie. Ona po prostu była ślepa, nie dopuszczała do siebie myśli o takiej możliwości. Nie zwracała uwagi na nic, co wskazywało na tę konieczność, o której Hoskins właśnie jej powiedział. Pozwoliła sobie przypuszczać — wbrew wszelkim danym, wbrew rozumowi — że Timmie spędzi resztę życia w dwudziestym pierwszym i wieku.

Ale Mannheim wiedział, że tak nie będzie. I przez cały czas czekał na jej telefon.

— Muszę się z panem natychmiast zobaczyć — oświadczyła mu.

— W instytucie?

— Nie — odrzekła. — Gdzie indziej. Gdziekolwiek. Gdzieś w mieście. Niech pan wybierze miejsce.

Spotkali się w malej restauracji nad rzeką. Mannheim powiedział, że tam nikt nie będzie im przeszkadzał. Było deszczowe popołudnie gdzieś w środku tygodnia. Kiedy przyszła, Mannheim już na nią czekał. Wszystko to wydawało jej się okropnie konspiracyjne, wręcz skandaliczne — miała jeść lunch z człowiekiem, który utrudniał życie jej pracodawcy. I ten człowiek był mężczyzną. Mężczyzną, którego prawie nie znała, młodym i atrakcyjnym. Takie postępowanie nie jest w moim stylu, stwierdziła w duchu. A kiedy przypomniała sobie tamten sen — Mannheima pukającego do drzwi, biorącego ją w objęcia…

Jednak to spotkanie nie miało w sobie niczego romantycznego. A sen był tylko snem, ulotną fantazją jej nieświadomości. Nie czuła najlżejszego pociągu do Mannheima. Spotykała się z nim w sprawie służbowej, która była równocześnie sprawą życia lub śmierci.

Obracała w rękach jadłospis, zastanawiając się, jak zacząć.

— Jak się miewa Timmie? — zapytał Mannheim.

— Świetnie. Doskonale. Nie .uwierzyłby pan, jakie zrobił postępy.

— Rośnie? Staje się silniejszy?

— Tak, jest z każdym dniem większy. I potrafi czytać.

— Naprawdę? — Oczy Mannheima zabłysły.

On ma bardzo miły uśmiech, pomyślała panna Fellowes. Jak Hoskins mógł uważać go za takiego potwora?

— To zdumiewający krok naprzód, prawda? — mówił dalej Mannheim. — Założę się, że antropolodzy byli zaszokowani, kiedy się o tym dowiedzieli.

Panna Fellowes kiwnęła głową. Przewracała kartki jadłospisu tak, jakby nie wiedziała, co trzyma w rękach. Za oknem zaczął padać większy deszcz. Bębnił w okno małej restauracji głośno i niemal wrogo. Panna Fellowes i Mannheim byli właściwie jedynymi gośćmi.

— Lubię tu jeść kurczaka w czerwonym winie — odezwał się Mannheim. — Robią też tutaj dobrą lasagne. A może wolałaby pani cielęcinę?

— Wszystko mi jedno. Zjem to, co pan. Spojrzał na nią spod oka.

— Proszę mi mówić „Bruce”. Weźmiemy butelkę wina?

— Wina? Ja nigdy nie piję wina. Ale jeżeli pan chce się napić…

Wciąż na nią patrzył.

Starając się mówić tak, żeby go było słychać mimo bębnienia deszczu, zapytał:

— W czym kłopot, Edith? („Edith?”)

Przez chwilę panna Fellowes nie mogła wymówić słowa. (W porządku, Edith. Weź się w garść! Bo on pomyśli, że jesteś idiotką!)

— Oni mają zamiar odesłać Timmie’ego z powrotem — powiedziała.

— Z powrotem? Masz na myśli z powrotem w czas przeszły?

— Tak. Do jego własnej epoki. Do czasów neandertalskich. W epokę lodowcową.

Mannheim uśmiechnął się szeroko. Oczy mu się zaświeciły.

— Ależ to cudownie! To najwspanialsza wiadomość, jaką słyszałem w tym tygodniu!

Panna Fellowes była przerażona.

— Nie… Ty nie rozumiesz…

— Rozumiem, że ten żałosny mały więzień zostanie w końcu odesłany do własnego środowiska, do matki, ojca, sióstr i braci, do świata, w którym było jego miejsce i który kochał. To trzeba uczcić. Kelner! Kelner! Proszę o butelkę chianti, no niech będzie pół butelki, bo pani nie pije… Panna Fellowes patrzyła na niego przerażona.

— Ale pani wygląda na zmartwioną, panno Fellowes. To znaczy Edith, wyglądasz na zmartwioną. Czy nie chcesz, żeby Timmie wrócił do swoich?

— Tak, ale… ale…

Panna Fellowes bezradnie zmachała rękami.

— Chyba cię rozumiem. — Mannheim pochylił się nad stołem, pełen współczucia i troski. — Opiekowałaś się nim tak długo, że trudno ci się będzie z nim rozstać. Więź, która między wami powstała, jest tak silna, że szokuje cię wiadomość o tym, że on ma wrócić. Rozumiem, co czujesz.

— To tylko część prawdy — odrzekła panna Fellowes. — I to niewielka część.

— Więc na czym polega prawdziwy problem?

W tej chwili przyszedł kelner z winem. Z wielką ostentacją pokazał Mannheimowi etykietkę, wyciągnął korek i nalał kilka kropel do kieliszka — na spróbowanie. Mannheim kiwnął głową. A do panny Fellowes powiedział:

— Jesteś pewna, że się nie napijesz? W taki okropny deszczowy dzień…

— Nie — odpowiedziała prawie szeptem. — Pij sam. Ja je tylko zmarnuję.

Kelner napełnił kieliszek Mannheima i odszedł.

— No dobrze — powiedział Mannheim. — Wróćmy do Timmie’ego.

— On umrze, jeżeli tam wróci. Nie rozumiesz tego? Mannheim postawił kieliszek tak gwałtownie, że wino rozlało się na obrus.

— Czy podróż powrotna jest taka niebezpieczna?

— Nie, to nie o to chodzi. Nie sądzę, by podróż była niebezpieczna. Ale to będzie dla niego zabójcze. Bo on jest teraz dzieckiem cywilizowanym. Potrafi zawiązać sznurowadła i ukroić mięso, posługując się widelcem i nożem. Myje zęby rano i wieczorem. Śpi w łóżku i codziennie przed snem bierze prysznic. Ogląda filmy z bajkami i potrafi czytać książeczki. Na co przyda mu się to wszystko w paleolicie? Mannheim nagle spoważniał.

— Chyba wiem, o co ci chodzi — mruknął.

— A poza tym — mówiła dalej panna Fellowes — on stracił te umiejętności, które są potrzebne do życia w paleolicie. Zresztą pewnie nawet ich wszystkich nie posiadał. Kiedy do nas przybył, był małym dzieckiem. Jego rodzice musieli się jeszcze nim opiekować. Albo robiły to piastunki. Przecież nawet neandertalczycy nie mogli oczekiwać, że czteroletni chłopiec będzie umiał polować i radzić sobie sam. Zresztą nawet gdyby trochę umiał, to upłynęło od tamtej pory parę lat. Na pewno już nic z tego nie pamięta.

— Ale jeżeli wróci do własnego plemienia, oni go z pewnością przyjmą i nauczą wszystkiego od nowa…

— Tak myślisz? On już nie umie zbyt dobrze posługiwać się ich językiem, nie myśli tak jak oni i dziwnie pachnie, bo jest taki czysty. Oni mogą go po prostu zabić.

Mannheim zamyślony wpatrzył się w kieliszek. A panna Fellowes mówiła dalej:

— A poza tym, jaką mamy gwarancję, że on wróci do swojego plemienia? Ja nie bardzo się orientuję, na czym polega podróż w czasie, i podejrzewam, że ludzie z instytutu też nie bardzo to wiedzą. Czy on, wracając, trafi dokładnie w ten moment, w którym zniknął? W takim razie będzie o trzy lata starszy i z ich punktu widzenia zmieni się bardzo w jednej chwili. Nie będą wiedzieli, co mają o nim myśleć. Mogą dojść do wniosku, że jest jakimś demonem. A może wróci na to samo miejsce, ale po trzech latach? Jeżeli tak, to jego plemienia już dawno tam nie będzie, bo przeniesie się ono w inne okolice. Oni byli przecież z pewnością nomadami. Więc kiedy on się tam pojawi, nie zastanie nikogo. Znajdzie się zupełnie sam w surowym, wrogim, bardzo zimnym środowisku. Mały chłopiec, który będzie sam musiał zmierzyć się z epoką lodowcową. Rozumie pan to, panie Mannheim? Rozumiesz?

— Tak — odpowiedział Mannheim. — Rozumiem. Milczał przez dłuższą chwilę. Wyglądał jak ktoś, kto w myśli dokonuje jakiegoś obliczenia.

— Kiedy on ma być wysłany? Wiesz? — spytał w końcu.

— Doktor Hoskins powiedział mi, że prawdopodobnie będzie jeszcze z nami przez parę miesięcy. Nie wiem, czy dwa, czy sześć.

— Tak czy tak niedługo. Musielibyśmy zorganizować kampanię. Pod hasłem „Ratujmy Timmie’ego”. Wiesz, listy do gazet, demonstracje, nakaz sądowy, być może zarządzone przez Kongres śledztwo dotyczące działalności instytutu. Oczywiście dobrze by było, gdybyś i ty wzięła w tym udział, zaświadczyła, że Timmie jest człowiekiem, dostarczyła filmów wideo pokazujących, jak Timmie czyta, jak się ubiera, je, sprząta. Ale chcąc to zrobić, musiałabyś pewnie zrezygnować z pracy w instytucie i straciłabyś kontakt z Timmiem. Tego byś pewnie nie chciała, a i dla nas to nie byłoby dobre. Z drugiej strony przypuszczam…

— Nie — powiedziała panna Fellowes. — To na nic. Mannheim podniósł na nią wzrok, zaskoczony.

— Co na nic?

— Kampania, o jakiej mówisz. To się na nas zemści. Jeśli zaczniesz protestować, grozić demonstracjami i sądem, doktor Hoskins po prostu pociągnie za sznurek. I wszystko. Pociągnie za sznurek. Jest tam taka rączka. Szarpiesz ją i to, co znajduje się w pomieszczeniu, wraca tam, skąd przybyło. Oni nie mogli pozwolić, żeby ktoś związał im ręce, pozywał do sądu i powodawał wydanie nakazu. W takim przypadku zadziałaliby natychmiast i zakończyli tę sprawę.

— Nie odważyliby się.

— Tak myślisz? To ci powiem, że oni już zadecydowali, że eksperyment z udziałem Timmie’ego się zakończył. Potrzebne im miejsce w polu statycznym. Ty ich nie znasz.

Oni nie są sentymentalni. Hoskins jest w zasadzie przyzwoitym człowiekiem, ale gdy chodzi i wybór między Timmiem a przyszłością instytutu, nie będzie się wahał.

A skoro Timmie raz zostanie odesłany, nie uda się go sprowadzić ponownie. To będzie fakt dokonany. Nie znajdą go w przeszłości po raz drugi. I na nic się nie zda nakaz sądowy. Zresztą ktoś, kto żył czterdzieści tysięcy lat temu umarł, zanim komukolwiek śniło się o cywilizacji, nie może odwoływać się do naszych sądów.

Mannheim powoli pokiwał głową. Pociągnął w zamyśleniu z kieliszka. Pojawił się kelner i stanął nad nim, trzymając notesik w pogotowiu, ale Mannheim odprawił go niecierpliwym gestem.

— Można zrobić tylko jedno — powiedział.

— Co mianowicie?

— Mamy w Kanadzie ludzi, którzy z przyjemnością wzięliby Timmie’ego na wychowanie. Są też tacy w Anglii i w Nowej Zelandii. Serdeczni, dobrzy ludzie. Nasza organizacja mogłaby dostarczyć pieniędzy na opłacenie ciebie jako pełnoetatowej opiekunki. Oczywiście musiałabyś kompletnie zmienić swoje życie, zacząć od nowa gdzieś w innym kraju. Ale przypuszczam, że dla Timmie’ego…

— Nie. To nie byłoby możliwe.

— Nie?

— Nie. Absolutnie. Mannheim zmarszczył brwi.

— Rozumiem — powiedział, chociaż widać było, że nie rozumie. — No dobrze, Edith, skoro masz trudności z wyjazdem z kraju, co doskonale rozumiem, myślę, że przynajmniej możemy liczyć na to, że pomożesz nam przemycić Timmie’ego z gmachu instytutu.

— Wyjazd z kraju nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Dla Timmie’ego zrobiłabym wszystko i pojechała wszędzie. Ale niemożliwe jest przemycenie go poza obręb pola statycznego.

— Czyżby było aż tak pilnie strzeżone? Zapewniam cię, że znajdziemy niezawodny sposób: dokonamy infiltracji, pozyskamy sobie ludzi wśród ochrony i opracujemy plan wykradzenia Timmie’ego z budynku.

— Tego się nie da zrobić. Z naukowego punktu widzenia to niemożliwe.

— Z naukowego…?

— Chodzi o potencjał temporalny, o skumulowanie energii, o linie siły temporalnej. Gdybyśmy przenieśli masę równą masie Timmie’ego z pola statycznego na zewnątrz, nastąpiłaby awaria wszystkich linii energetycznych w mieście. Hoskins mi o tym powiedział i ja wierzę, że to prawda. Oni mają trochę kamyków, ziemi i gałązek, które zaplątały się razem z Timmiem. Trzymają wszystko w tylnej części kopuły i nie mają odwagi przenieść poza nią i wyrzucić. Poza tym nie wiem, czy przeniesienie Timmie’ego poza kopułę byłoby dla niego bezpieczne. Nie jestem pewna, ale być może wiąże się z tym jakieś ryzyko. To są moje domysły. O ile wiem, Timmie, gdyby przeniesiono go z tej kopuły do wszechświata, zostałby poddany jakiemuś działaniu siły temporalnej. Kopuła nie należy do naszego wszechświata. Znajduje się w jakimś specjalnym miejscu. Pamiętasz dziwne uczucie pojawiające się przy przejściu przez drzwi? Czułeś coś wtedy, prawda? Tak więc pomysł, żeby porwać Timmie’ego i wysłać gdzieś za granicę… Nie, nie, ryzyko jest zbyt wielkie. Nie dla mnie czy dla ciebie, tylko dla Timmie’ego. Mannheim miał ponurą minę.

— Już nic nie rozumiem — powiedział. — Proponuję, że podniesiemy zgodną z prawem wrzawę w obronie Timmie’ego, a ty mówisz, że to na nic, że oni po prostu pociągną za sznurek, gdy tylko zaczniemy mówić o sprawie. Wobec tego proponuję coś nielegalnego, proponuję, że wykradniemy go z pola statycznego i umieścimy poza zasięgiem Hoskinsa. A ty znowu mi mówisz, że to na nic. Z jakichś powodów mających coś wspólnego z fizyką. W porządku, Edith, ja chcę pomóc, ale ty dałaś mi twardy orzech do zgryzienia i na razie nie mam dobrych pomysłów.

— Ani ja — powiedziała zgnębiona panna Fellowes. Siedzieli w milczeniu, a deszcz bębnił w okna restauracji.

Загрузка...