W nocy Srebrny Obłok śnił o morzu.
W tym śnie był znowu młody. Śniło mu się, że jest chłopcem o jedno lato, a może o dwa lata starszym od Twarzy Naznaczonej Ogniem z Nieba, od tego chłopca, którego zabrała Bogini, zstąpiwszy w postaci wiru światła. Stał niedaleko miejsca, gdzie morze styka się z lądem, i czuł na wargach powiew dziwnego, mokrego wiatru. Jego rodzice: ojciec — Wysokie Drzewo i matka — Słodka Jak Kwiat, byli z nim, trzymali go za ręce i prowadzili delikatnie w stronę wody.
— Nie — powiedział. — Jest zimna. Boję się do niej wejść.
— Ona nie może ci zrobić nic złego — uspokajał go Wysokie Drzewo.
Ale to, co mówił, nie było prawdą. Nikt jeszcze nie wszedł do morza, nikt, nigdy. Każde dziecko dowiadywało się o tym z chwilą, gdy stawało się tak duże, że mogło się czegoś nauczyć. Morze zabijało. Morze było zdolne w jednej chwili wypić z człowieka życie i wyrzucić go z powrotem na brzeg, pustego i nieruchomego. Nie dalej jak w zeszłym roku wojownik imieniem Ten Co Zabił Włócznią Pięć Mamutów poślizgnął się na ośnieżonej skale nadbrzeżnej i wpadł do morza, a kiedy niedługo potem został wyrzucony na brzeg, okazało się, że nie żyje, więc musieli go pochować w małej jaskini w pobliżu skały, z. której spadł. Tak, pochowali go przy wtórze całonocnych .śpiewów paląc ogień w dziwnych kolorach. Srebrny Obłok wiedział to wszystko, a teraz jego własny ojciec i jego własna matka nakłaniali go, żeby wszedł do morza. Czy chcieli, żeby umarł tak jak Ten Co Zabił Włócznią Pięć Mamutów? Czy mieli go dosyć? O co tu chodziło? O jaką zdradę?
— Morze uczyni cię silnym — powiedziała mu Słodka Jak Kwiat. — Morze zrobi z ciebie mężczyznę.
— Ale Ten Co Zabił Włócznią Pięć Mamutów w nim zginął!
— Przyszedł już jego czas. Musiał umrzeć. Morze wezwało go i zabrało. Ale czas twojej śmierci, chłopcze, jest odległy. Nie masz powodu do obaw.
Czy to prawda? Czy mógł im zaufać?
Byli jego rodzicami. Dlaczego mieliby pragnąć jego śmierci?
Ściskając ich mocno za ręce, poszedł z nimi naprzód, w stronę brzegu morza.
Nigdy przedtem nie był tak blisko niego, mimo że jego plemię zawsze zamieszkiwało nadmorską równinę, wędrując wzdłuż wybrzeża w ślad za zwierzyną łowną. Patrzył teraz na wodę, zdziwiony i przestraszony. Woda była jak ogromna, potężna, płaska bestia, leżała przed nim, ciemna i połyskliwa. Dochodził od niej ryk, a na jej krawędzi falowała i wzbierała biała piana. Tu i ówdzie kawałek morza wznosił się wysoko w powietrze i spadał, rozbijając się z łoskotem o skały sterczące przy brzegu. Czasami, stojąc na skałach takich jak te, z których spadł w ramiona śmierci Ten Co Zabił Włócznią Pięć Mamutów, Srebrny Obłok patrzył daleko w morze i dostrzegał w nim pełne wdzięku zwierzęta poruszające się wśród unoszących się na wodzie bloków lodu. Były to zwierzęta inne niż żyjące na lądzie mamuty, woły piżmowe i nosorożce — były smukłe i lśniące i poruszały się w morzu tak, jakby fruwały w powietrzu.
Zeszłej wiosny jedno z tych morskich zwierząt wyszło na brzeg. Drużyna Myśliwych dopadła je i zabiła, a potem całe plemię miało wspaniałą ucztę. Jakież delikatne było mięso tego zwierzęcia! I jakie dziwne! A jego gęste, piękne futro — jakie było miękkie, jak cudownie miękkie. Wysokie Drzewo zrobił z tego futra opończę dla Słodkiej Jak Kwiat, a ona nosiła ją z dumą w specjalne dni roku.
Czy rodzice chcieli oddać go morzu w zamian za futro tego morskiego stworzenia? Czy to o to chodziło?
— Zrób jeszcze krok, chłopcze — ponaglił go Wysokie Drzewo. — Nie ma się czego bać.
Srebrny Obłok podniósł wzrok. Ojciec uśmiechał się.
Powinien ufać ojcu. Zrobił krok w przód, trzymając rodziców mocno za ręce. Krawędź morza podniosła się, obejmując jego kostki. Spodziewał się, że morze będzie zimne, a tymczasem wcale tak nie było. Okazało się ciepłe, gorące, paliło jak ogień. Ale po chwili już nie czuł żaru. Morze cofnęło się, a potem wróciło, sięgając wyżej niż przedtem, sięgając jego kolan, ud, brzucha. Wysokie Drzewo i Słodka Jak Kwiat weszli w nie dalej, prowadząc go ze sobą. Grunt na dnie morza był bardzo miękki, tak miękki jak futro morskiego zwierzęcia i zdawał się poruszać pod jego stopami, gdy szedł.
Był teraz zanurzony po pierś. Morze owinęło się wokół niego jak ciepła płachta.
— Czy wciąż dotykasz stopami dna? — zapytał go Wysokie Drzewo.
— Tak. Tak.
— Dobrze. Pochyl się. Włóż głowę do morza. Niech morze przykryje ci twarz.
Zrobił, jak mu ojciec mówił. Morze uniosło się i ogarnęło go. Czuł się tak, jakby był przykryty płachtą zrobioną ze śniegu. Śnieg także przestawał być zimny, kiedy się w niego weszło głęboko. Stawał się ciepły jak ogień, a jeżeli człowiek pozostał w nim dość długo, to zasypiał jak ktoś owinięty płachtą. To wszystko powiedziała mu pewna starsza od niego dziewczynka, która kiedyś obserwowała, jak pewna stara kobieta o powyginanych kościach i matowych oczach została wyniesiona i włożona w śnieg. Ta kobieta zamknęła oczy i zasnęła, zasnęła naprawdę bardzo spokojnie.
Więc teraz ja zasnę w morzu, pomyślał Srebrny Obłok, i to będzie mój koniec. Pomyślał tak i umieranie przestało na nim robić wrażenie. Podniósł głowę, żeby zobaczyć, czy rodzice też mają twarze przykryte przez morze, ale ku własnemu zdziwieniu zorientował się, że ich już przy nim nie ma, że w ogóle nigdzie ich nie widać. Był zupełnie sam.
Słyszał głos ojca dobiegający z oddali.
— Wyjdź teraz z morza, chłopcze. Odwróć się i wyjdź.
Tak, dobrze. Zrobi to, wyjdzie.
Ale kiedy szedł w stronę brzegu, poczuł, że jego ciało zmienia się z każdym krokiem, że się rozciąga, staje się wyższe i tęższe. Uświadomił sobie, że zmienia się w mężczyznę, że jest z każdą chwilą starszy. Jego ramiona stawały się szerokie, klatka piersiowa potężniała, uda robiły się grube i silne. W chwili, gdy postawił stopę na skalistym brzegu, był już wojownikiem w kwiecie wieku. Spojrzał na własne nagie ciało i przekonał się, że jest to ciało mężczyzny, ciemne, owłosione. Roześmiał się. Potarł sobie pierś i uderzył się dłońmi w uda. Zobaczył znajdujące się w pewnej odległości obozowe ogniska i puścił się w ich kierunku szybkim biegiem, pragnąc opowiedzieć wszystkim o tej dziwnej rzeczy, która mu się przytrafiła.
Kiedy tak biegł, zdarzyła się następna zadziwiająca rzecz: uświadomił sobie, że w dalszym ciągu staje się z każdą chwilą starszy. Wiek trzymał go w swoim uchwycie i nie chciał wypuścić. Będąc w morzu, wyszedł z dzieciństwa. Następnie, wynurzając się z morza, stał się pełen radosnej siły młodego wieku męskiego. Teraz jednak był nieco zdyszany, potem zaczął ciężko chwytać oddech, zwalniając i przechodząc od szybkiego biegu do truchtu i w chwilę później do zwykłego marszu. Potem zaczął kuleć, kuśtykać, gdyż coś się stało z jego lewym udem, a całą nogę miał sztywną i obolałą. Spojrzał w dół na tę nogę. Była na niej krew, tak jakby jakieś zwierzę rozorało ją pazurami. Przypomniał sobie: tak, tak, polował wraz z Drużyną Myśliwych i nagle z góry zaatakował go lampart śnieżny…
Jak trudno było mu teraz iść. Jakiż jestem stary i zmęczony, pomyślał. Nie mogę już stać prosto. Spójrzcie, włosy na całym ciele robią mi się srebrne.
Bolało go wszystko. Czuł, że opuszczają go siły. Jaki to dziwny, przykry sen! Najpierw był chłopcem, który wszedł do morza, potem wyszedł z morza i gwałtownie zaczął się starzeć, a teraz umiera, umiera gdzieś na lądzie w nie znanym sobie miejscu z dala od morza, w miejscu, gdzie ziemia jest zimna i twarda, a wiatr jest suchy, i gdzie naokoło siebie ma samych obcych. Gdzie jest Wysokie Drzewo, gdzie jest Słodka Jak Kwiat… gdzie jest Srebrny Obłok?
— Ratunku — krzyknął przez sen, siadając. — Morze mnie zabiło! Morze… morze…
— Srebrny Obłoku?
Ktoś był przy nim. Srebrny Obłok zamrugał i spojrzał. To była Ta Która Wie. Klęczała tuż obok i patrzyła na niego zaniepokojona. Otrząsnął się, chcąc odzyskać panowanie nad sobą. Drżał jak chora stara kobieta, pierś unosiła mu się i opadała gwałtownie. Nikt nie może go zobaczyć w takim stanie. Nikt. Poszukał po omacku swojego kostura, chwycił jego koniec, dźwignął się niezdarnie i wstał.
— Sen — wymamrotał. — Zły omen. Będę musiał natychmiast złożyć ofiarę. Gdzie jest Kobieta Bogini? Dajcie mi tu Kobietę Bogini!
— Poszła tam — powiedziała Ta Która Wie. — Oczyszcza sanktuarium.
— Sanktuarium? Jakie sanktuarium? Gdzie?
— Przy Trzech Rzekach. Co się z tobą dzieje, Srebrny Obłoku? Wygląda na to, że straciłeś orientację!
— Sen — odrzekł. — Bardzo zły sen.
Zrobił ciężko jeden krok w przód, opierając się na kosturze. Zaczął odzyskiwać jasność myślenia. Wiedział, gdzie jest. W pobliskiej dolinie spotykały się trzy rzeki.
Tak. Długa powrotna pielgrzymka dobiegła końca. Rozbili obóz na wysokim pochyłym płaskowyżu, z którego był widok na równinę, a na tej równinie spotykały się trzy rzeki. W zamglonym świetle świtu Srebrny Obłok zobaczył je płynące w dole: największą, przybywającą leniwie z północy i przynoszącą ze sobą liczne bloki lodu, i dwie mniejsze i bystrzejsze wpadające do niej, każda pod ostrym kątem, ze wschodu i z zachodu.
W zeszłym roku — a wydawało się, że było to całe wieki temu — zatrzymali się dokładnie w tym samym miejscu na wiele tygodni. A trzeba powiedzieć, że były to bardzo chude tygodnie. Głodowali, dopóki Bogini w cudowny sposób nie przysłała im stada reniferów. Renifery były tak ogłupiałe z głodu, że Drużynie Myśliwych udało się z łatwością zapędzić tuzin z nich w miejsce, w którym spadły z krawędzi skały. Cóż za mięsne żniwa! Z wdzięczności zbudowali dla Bogini cudowne sanktuarium. Zbudowali je w miejscu, gdzie spotykają się trzy rzeki. Użyli w tym celu ogromnych bloków kamiennych — najcięższych, jakie potrafili udźwignąć — a potem ozdobili sanktuarium dziwnymi błyszczącymi kawałkami skały, które odłupali na nadbrzeżnym urwisku i które miały kształt cienkich lśniących płytek. Następnie ruszyli w drogę, kontynuując swój marsz na wschód. A teraz wrócili.
— Nie widzę tam w dole Kobiety Bogini — powiedział Srebrny Obłok do Tej Która Wie.
— Powinna być w sanktuarium.
— Widzę sanktuarium. Nie widzę Kobiety Bogini.
— Twoje oczy, Srebrny Obłoku, nie są już dobre. Pozwól, niech ja popatrzę.
Stanęła przed nim i spojrzała w zamgloną dolinę. Po chwili powiedziała tonem zdradzającym zmieszanie:
— Masz rację, nie ma jej tam. Pewnie już wraca. Ale mówiła, że zostanie tam przez cały ranek, że pomodli się i oczyści sanktuarium…
— Srebrny Obłoku! Srebrny Obłoku!
— Kobieta Bogini? Co ty…
Kapłanka posuwała się pospiesznie pod górę boczną ścieżką prowadzącą z doliny. Twarz miała zaczerwienioną, a szaty w nieładzie. Chwytała gwałtownie powietrze ustami, wyglądała tak, jakby całą drogę biegła.
— Co się stało? Co się stało, Kobieto Bogini?
— Inni!
— Co takiego? Gdzie?
— Wszędzie koło sanktuarium. Nie widziałam ich, ale ich ślady są wszędzie. Te długie stopy… znam je. Ślady są wszędzie na mokrej ziemi. Świeże ślady, Srebrny Obłoku. Są tam wszędzie. Weszliśmy prosto na nich!