3. Odkrywanie

Neandertalczykiem? Antropoidalnym neandertalczykiem? — pomyślała oszołomiona panna Fellowes z niedowierzaniem. Zaraz potem poczuła przypływ gniewu i uznała się za zdradzoną. Jeżeli to, co powiedział Deveney, było prawdą, to potwierdzały się jej najgorsze przypuszczenia.

Odwróciła się w stronę Hoskinsa, patrząc na niego z hamowaną wściekłością.

— Mógł mi pan o tym powiedzieć.

— Po co? Co to dla pani za różnica?

— Była mowa o dziecku, nie o zwierzęciu.

— To jest dziecko, panno Fellowes. Nie uważa pani, że tak?

— Tak, ale to dziecko neandertalskie. Hoskins wyglądał na zakłopotanego.

— Tak, tak, oczywiście. Pani wie, jakiego rodzaju eksperymentami zajmuje się nasz instytut. Nie ma pani z pewnością zamiaru powiedzieć mi, że nie zdawała sobie pani sprawy z tego, że dziecko będzie pochodziło z epoki prehistorycznej. Omawialiśmy to.

— Z prehistorycznej tak. Ale neandertalczyk? Myślałam, że będę się opiekowała ludzkim dzieckiem.

— Neandertalczycy byli ludźmi — powiedział Hoskins, okazując już pewne zniecierpliwienie. — Mniej więcej.

— Tak? To prawda?

Spojrzała w stronę Candide’a Deveneya, jakby chciała się odwołać do jego wiedzy.

— Zgodnie z tym, co myśli od jakichś sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat większość paieoantropologów — powiedział Deveney — neandertalczyków trzeba uważać za odmianę Homo sapiens. Być może za archaiczną odmianę gatunku, albo za podgatunek, za takich kuzynów z puszczy, którzy jednak zdecydowanie są bliskimi krewnymi, i którzy zdecydowanie muszą być uważani za ludzi.

Hoskins przerwał mu niecierpliwie.

— Zostawmy to na chwilę, Deveney. Bo jest inna sprawa do omówienia. Panno Fellowes, miała pani kiedyś szczeniaka czy kociaka?

— Tak, kiedy byłam mała. Ale co to ma wspólnego z…

— I dbała pani o tego szczeniaka czy kociaka? Kochała go pani?

— Oczywiście. Ale…

— A ten kociak czy szczeniak był człowiekiem, panno Fellowes?

— To był zwierzak, panie doktorze. Nie rozmawiamy teraz o zwierzętach domowych. Rozmawiamy o sprawach zawodowych. Proponuje pan pielęgniarce o wysokich kwalifikacjach, mającej doświadczenie w zakresie nowoczesnej pediatrii, żeby się opiekowała…

— Przypuśćmy, że to dziecko jest młodym szympansa — powiedział Hoskins. — Czy byłoby dla pani odrażające? Gdybym panią poprosił o opiekę nad nim, zaopiekowałaby się nim pani, czy odrzuciłaby propozycję z obrzydzeniem? A proszę zwrócić uwagę, że to nie jest szympans. Nie jest to żadna małpa człekokształtna. Jest to młoda istota ludzka.

— Dziecko neandertalskie.

— To, co powiedziałem. Młoda istota ludzka. Dziwnie wyglądająca i niesforna… dokładnie tak ją pani kiedyś opisałem. To trudny przypadek. Jest pani doświadczoną pielęgniarką, panno Fellowes, z wielkimi osiągnięciami zawodowymi. Czy pani uchyla się od trudnych przypadków? Czy odmówiła pani kiedyś prośbie o zajęcie się dzieckiem ułomnym?

Panna Fellowes poczuła, że ta dyskusja wymyka jej się spod kontroli.

— Mógł mi pan powiedzieć — powtórzyła o wiele mniej gwałtownie niż przedtem.

— A pani by wtedy nie przyjęła tej pracy, tak?

— No…

— Wiedziała pani, że nasze eksperymenty mają związek z poruszaniem się w czasie odległym o tysiące lat.

— „Tysiące” mogło oznaczać trzy tysiące. Aż do chwili, gdy omawiając to przedsięwzięcie z panem Deveneyem, użył pan nagle wyrażenia „czterdzieści tysięcy lat”, nie uświadamiałam sobie, co się tu naprawdę dzieje. Zresztą nawet w tamtej chwili nie zdawałam sobie w pełni sprawy, że będzie chodziło o neandertalczyka. Nie znam się na… Jak pan to nazwał, panie Deveney?”. Na paleoantropologii. Nie znam się na ewolucji człowieka tak jak wy, nie wiem, jak przebiegała w czasie…

— Nie odpowiedziała pani na moje pytanie — przerwał jej Hoskins. — Gdyby zawczasu wiedziała pani wszystko, odrzuciłaby pani tę propozycję pracy czy nie?

— Nie jestem pewna.

— Czy chce pani ją odrzucić teraz? Były inne kandydatki z odpowiednimi kwalifikacjami. Czy mam rozumieć, że pani rezygnuje?

Hoskins patrzył na nią chłodno, Deveney obserwował ją z drugiego końca pokoju, a małe neandertalskie dziecko, skończywszy chłeptać mleko i wylizawszy spodek do czysta, podniosło na nią wzrok. Twarz miało mokrą, a oczy szeroko otwarte i pełne tęsknoty.

Panna Fellowes popatrzyła na chłopca. Na brzydkiego małego chłopca. Usłyszała siebie mówiącą: „Ale neandertalczyk? Myślałam, że będę się opiekowała ludzkim dzieckiem”.

Chłopiec wskazał palcem mleko i spodek. I nagle wydał z siebie krótką serię ostrych, przykrych dla ucha dźwięków. Dźwięki te powtarzały się w kółko. Były to dziwnie zduszone gardłowe odgłosy i skomplikowane mlaśnięcia językiem.

— Ależ on mówi! — stwierdziła panna Fellowes zdziwiona.

— Najwyraźniej — powiedział Hoskins. — W każdym razie potrafi wydać dźwięk oznaczający: „Nakarm mnie znowu”. To oczywiście umie też zrobić każdy kot.

— Nie, nie. On coś powiedział — upierała się panna Fellowes.

— To trzeba będzie jeszcze stwierdzić. Niektórzy uważają, że neandertalczycy naprawdę potrafili mówić, a niektórzy, że nie. Trwa na ten temat spór. Mamy nadzieję, że dzięki temu eksperymentowi będziemy go mogli rozstrzygnąć. Podobnie jak i niektóre inne.

Dziecko znowu mlasnęło i zabulgotało. Spojrzało na pannę Fellowes. A potem na mleko i na pusty spodek.

— Oto odpowiedź — powiedziała panna Fellowes. — On mówi, to oczywiste!

— Jeżeli tak, to jest człowiekiem, prawda, panno Fellowes?

Panna Fellowes pominęła milczeniem to pytanie. Problem był zbyt skomplikowany na to, żeby go teraz rozpatrywać. Zwracało się do niej głodne dziecko. Sięgnęła po mleko.

Hoskins chwycił ją za przegub i zmusił do podniesienia wzroku.

— Proszę chwilę zaczekać. Zanim pani coś zrobi, muszę wiedzieć, czy ma pani zamiar wziąć tę pracę.

Panna Fellowes oswobodziła ze złością rękę.

— A jeżeli nie mam takiego zamiaru, to on ma zostać zagłodzony? On prosi o mleko, a pan mi nie daje go napoić.

— No dobrze. Niech pani mu je da. Ale muszę znać pani odpowiedź.

— Zostanę z nim… na jakiś czas.

Nalała mleka. Chłopiec przykucnął i zanurzył w nim twarz. Zaczął chłeptać tak gwałtownie, jakby od kilku dni nic nie jadł i nie pił. Kiedy lizał spodek, z jego gardła wydobywały się ciche pomruki.

On jest ni mniej ni więcej tylko małą bestią — pomyślała panna Fellowes. Małym zwierzątkiem!

Poczuła, że zaraz wstrząśnie nią dreszcz. Powstrzymała go z wysiłkiem.


* * *

— Zostawimy panią z chłopcem — powiedział Hoskins. — Przeżył ciężkie chwile, więc najlepiej będzie usunąć stąd wszystkich i pozwolić pani położyć go spać.

— Zgadzam się.

Hoskins wskazał stojące otworem owalne metalowe drzwi u wejścia do domku dla lalek, bardzo podobne do włazu do łodzi podwodnej.

— To są jedyne drzwi prowadzące do Sekcji Pierwszej Pola Statycznego. Będą przez cały czas zamknięte na skomplikowane zamki i strzeżone. Zapieczętujemy je, kiedy stąd wyjdziemy. Chcę, żeby jutro nauczyła się pani, jak się należy obchodzić z zamkiem. Oczywiście będzie reagował na pani odciski palców, tak jak reaguje na moje. Te przestrzenie tam w górze… — Spojrzał w górę na otwarte sufity domku dla lalek — są także strzeżone przez system czujników. Jeżeli zajdzie coś niefortunnego, będziemy o tym natychmiast wiedzieli.

— Coś niefortunnego?

— Jeżeli wtargną tu jacyś intruzi.

— Dlaczego mieliby…

— Mamy tu neandertalskie dziecko sprzed czterdziestu tysięcy lat — powiedział Hoskins, nie ukrywając prawie zniecierpliwienia. — Pani może to się wydawać nieprawdopodobne, ale są najróżniejsze możliwości wtargnięcia tutaj, mogą tu się pojawić ludzie z Hollywood albo nasi rywale-naukowcy, albo ci samozwańczy obrońcy praw dziecka, o których rozmawialiśmy podczas naszego pierwszego spotkania.

Bruce Mannheim — pomyślała panna Fellowes. — On się martwi, że będzie miał z nim do czynienia. Więc pytanie o to, czy ja nie miałam z nim jakiegoś zatargu, nie było tylko pytaniem bez znaczenia.

— No tak, rzeczywiście — powiedziała. — Dziecko musi być chronione.

Zaraz potem coś sobie uświadomiła. Spojrzała w górę na sufit bez przykrycia i przypomniała sobie, że z balkonu widziała, co się dzieje w domku dla lalek.

— Chce pan powiedzieć, że będę widoczna dla każdego obserwatora, który przypadkiem znajdzie się tam, na górze? — spytała oburzona.

— Nie, nie — odpowiedział Hoskins.

Uśmiechnął się. To jest uśmiech dobrotliwy, może trochę protekcjonalny — pomyślała panna Fellowes. Pruderyjna stara panna boi się, że ją ktoś będzie podglądał. No tak, ale nie istniał powód, dla którego ona miałaby się ubierać i rozbierać na oczach obcych.

— Pani prawo do intymności będzie uszanowane, panno Fellowes. Zapewniam panią. Proszę mi zaufać.

Do tego zmierzał. Znowu. „Proszę mi zaufać”. Lubił to wyrażenie. Prawdopodobnie posługiwał się nim rozmowie z każdym. Nie było to zdanie skłaniające do wielkiej ufności. Im częściej go używał, tym mniej ona mu ufała.

— Jeżeli każdy może wejść na ten balkon i zajrzeć do tych pomieszczeń, to nie rozumiem…

— Dostęp do balkonu będzie ściśle ograniczony, ściśle — zapewnił Hoskins. — Będą tam wchodzili tylko technicy, którzy zajmują się zasilaniem. Zostanie pani o tym uprzedzona zawczasu. Czujniki, o których mówiłem, będą prowadziły kontrolę czysto elektroniczną, będą przesyłały dane, z którymi potrafi się obchodzić tylko komputer. Nie zamierzamy pani szpiegować. A więc dzisiaj w nocy zostanie pani z nim, tak? I będzie z nim pani co noc aż do odwołania.

— Dobrze.

— Będzie pani miała czas wolny w ciągu dnia, w godzinach dla pani dogodnych. Omówimy to jutro. Mortenson, Elliott i pani Stratford będą się zmieniać przy chłopcu podczas pani nieobecności. Chłopiec będzie przez cały czas pilnowany. Wszyscy czworo będziecie się przy nim zmieniali. Jest absolutnie konieczne, żeby przebywał bezustannie w polu statycznym i żeby pani zawsze wiedziała, gdzie on jest.

Panna Fellowes z zakłopotaną miną rozejrzała się po domku dla lalek.

— Ale dlaczego to jest konieczne? Czy chłopiec jest taki niebezpieczny?

— To sprawa energii, panno Fellowes. Istnieją prawa zachowania energii, które tu wchodzą w grę. Mogę pani wytłumaczyć, na czym to wszystko polega, ale sądzę, że teraz ma pani na głowie ważniejsze rzeczy. Musi pani tylko pamiętać, że jemu nie wolno wychodzić z tego pomieszczenia. Nigdy. Ani na chwilę. Z żadnego powodu. Nawet gdyby to miało mu uratować życie. Albo pani życie, panno Fellowes. Czy to jasne?

Panna Fellowes uniosła głowę nieco teatralnym ruchem.

— Nie jestem pewna, czy wiem, co to jest prawo zachowania energii, ale rozumiem polecenie, panie doktorze. Chłopiec ma przebywać w swoich pokojach. Najwyraźniej jest po temu dostateczny powód. Może zabrzmi to nieco melodramatycznie, ale jestem gotowa stosować się do tego, nawet gdyby zagrożone było moje życie. Pielęgniarki są przyzwyczajone do uważania swych obowiązków za coś ważniejszego niż własne życie.

— Dobrze. W razie, gdyby pani ktoś potrzebowała, może pani zawsze komunikować się przez interkom. Dobranoc, panno Fellowes.

Po tych słowach dwaj mężczyźni wyszli. Wszyscy inni opuścili to miejsce już wcześniej. Owalne drzwi zamknęły się, a pannie Fellowes wydało się, że słyszy, jak cykają urządzenia elektroniczne.

Była zamknięta. Zamknięta z tym dzikim dzieckiem sprzed czterdziestu tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa.

Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz ze swoim podopiecznym, który patrzył na nią bojaźliwie. Na spodku było wciąż mleko. Panna Fellowes spróbowała pokazać chłopcu za pomocą gestów, jak ma podnieść ten spodek do ust. Bez skutku. Chłopiec patrzył na nią, ale nie próbował jej naśladować. Więc ona odegrała to bardziej dosłownie — tak jak przedtem: podniosła spodek do twarzy i zaczęła udawać, że zlizuje mleko.

— Teraz ty — powiedziała. — Spróbuj. Chłopiec wciąż się w nią wpatrywał. Drżał.

— To nie jest trudne — zapewniła go. — Pokażę ci jak to zrobić. Daj ręce.

Delikatnie… bardzo delikatnie… położyła dłonie na jego przegubach.

Chłopiec warknął. Ten dźwięk w ustach tak małego dziecka był przerażający. Warknął i wyrwał się. Był zaskakująco silny. Na jego twarzy malowały się wściekłość i strach. Znamię w kształcie błyskawicy odcinało się wyraźnie od świeżo umytej skóry.

Nie tak dawno doktor Hoskins złapał go za przeguby, i pociągnął go za ręce i uniósł. Chłopiec bez wątpienia pamiętał, jak te duże męskie dłonie gwałtownie go chwyciły.

— Nie — powiedziała panna Fellowes tonem jak najłagodniejszym. — Nie chcę ci zrobić krzywdy. Chcę ci tylko pokazać, jak masz trzymać spodek z mlekiem.

Patrzył jej w oczy zalękniony. Był czujny, czekał na jej fałszywy ruch. Panna Fellowes jeszcze raz powoli sięgnęła do jego nadgarstków, ale on pokręcił głową i gwałtownie cofnął ręce.

— W porządku — powiedziała. — Ja potrzymam spodek. A ty go tylko wyliżesz. Nie będziesz przynajmniej schylał się nad podłogę jak małe zwierzątko.

Nalała jeszcze trochę mleka na talerzyk, podniosła go na wysokość ust dziecka i wyciągnęła w jego stronę. I czekała.

Czekała.

Chłopiec zaczął mlaskać i wydawać gardłowe, bulgoczące dźwięki, co oznaczało, że jest głodny. Ale nie ruszył się, nie zbliżył się do spodka.

Podniósł na nią wzrok. Oczy miał ogromne.

Wydał jakiś dźwięk, a jej wydało się, że takiego jeszcze nie słyszała.

Co on mógł znaczyć? „Postaw spodek, ty głupia stara, tak żebym mógł trochę polizać!” Czy to było to?

— No, chłopcze. Wypij, nie schylając się nad podłogę. Wypij jak przyzwoite ludzkie dziecko.

Nie przestawał na nią patrzeć. I znowu mlasnął, trochę smutno.

— Zrób to tak — powiedziała panna Fellowes. Zgięła się w pół i wysunęła głowę. Było to trudne, bo nie miała takich wypukłych, przypominających pysk ust jak on. Było to trudne, ale jej się udało. Zaczęła chłeptać mleko po swojej stronie spodka, trzymając go przed nim. Chłopiec spojrzał na nią poważnie, stojąc po drugiej jego stronie, bardzo blisko niej. Jakie on ma wielkie oczy, pomyślała.

— O tak…

Upiła jeszcze trochę mleka.

Chłopiec ruszył naprzód. Ręce trzymał przyciśnięte do boków, tak że musiała nadal trzymać spodek. Jednak jego język zaczął się wysuwać i wsuwać z powrotem do ust, najpierw ostrożnie, a potem z coraz większym entuzjazmem. Wciąż stojąc, zaczął pić.

Panna Fellowes stopniowo opuszczała spodek w stronę podłogi.

Chłopiec wydał pomruk niezadowolenia i wyciągnął ręce, chcąc go podtrzymać na dawnym poziomie. Panna Fellowes puściła talerzyk i cofnęła ręce. Teraz chłopiec sam trzymał naczynie. I chłeptał z zapałem.

(Wspaniale, dziecko. Świetnie!)

Spodek był pusty. Skończywszy pić, chłopiec wypuścił go z rąk na podłogę. Naczynie rozbiło się na pół tuzina kawałków. Chłopiec podniósł wzrok na pannę Fellowes z wyrazem twarzy oznaczającym z pewnością konsternację, smutek, może nawet przerażenie. Z jego gardła wydobyło się coś w rodzaju skomlenia.

Panna Fellowes uśmiechnęła się.

— To tylko spodek, dziecko. Spodki nie są ważne. Mamy ich mnóstwo. Mamy też mnóstwo mleka.

Stopą odsunęła na bok skorupy. Trzeba je będzie sprzątnąć, bo są ostre. Ale to może na razie poczekać. Wyciągnęła drugi spodek z szafki stanowiącej część wózka z jedzeniem. Pokazała go chłopcu.

Skomlenie ustało. Chłopiec uśmiechnął się do niej.

Tak, to bez wątpienia był uśmiech, pierwszy, jaki u niego widziała od czasu jego przybycia. Uśmiech zaskakująco szeroki — usta chłopca były takie wielkie, sięgały dosłownie od ucha do ucha! Uśmiech szeroki i cudownie promienny, jak blask słońca przedzierający się nagle przez ciemne chmury.

Panna Fellowes odpowiedziała uśmiechem. Niezmiernie ostrożnie wyciągnęła rękę, chcąc go dotknąć, pogłaskać po głowie. Przesuwała dłoń bardzo powoli, tak żeby on mógł śledzić ją przez cały czas wzrokiem i mieć pewność, że nic mu nie grozi.

Chłopiec zadrżał. Ale nie ruszył się z miejsca, tylko patrzył na nią. Udało jej się pogłaskać go po włosach. A potem on cofnął się bojaźliwie jak małe… zwierzątko.

Na tę myśl jej twarz oblała się rumieńcem.

(Przestań. Nie możesz tak o nim myśleć. On nie jest zwierzęciem; to że tak wygląda, nie ma znaczenia. Jest chłopcem, małym chłopcem, przestraszonym małym chłopcem, przestraszonym małym człowiekiem.)

Ale te jego włosy — jakież one były szorstkie. Czuła to przez chwilę, gdy ich dotykała. Jakie były splątane, jakie gęste!

Cóż to za dziwne włosy. Bardzo, bardzo dziwne.


* * *

— Muszę ci pokazać, jak się korzysta z toalety — powiedziała. — Czy uważasz, że będziesz mógł się tego nauczyć?

Mówiła spokojnie, łagodnie, wiedząc doskonale, że on nie rozumie jej słów, ale mając nadzieję, że dobrze zareaguje na kojący ton.

Chłopiec znowu zaczął mlaskać. Chciał jeszcze mleka, tak? A może mówił coś innego? Panna Fellowes miała nadzieję, że wszystkie wydawane przez niego dźwięki są nagrywane. Prawdopodobnie tak było, ale mimo to ona postanowiła poprosić o to następnego dnia doktora Hoskinsa. Chciała zbadać mowę chłopca. Chciała nauczyć się jego języka. Gdybyż tylko jej się to udało! Oczywiście jeżeli to był naprawdę język, a nie jakieś instynktowne zwierzęce ciamkania. Panna Fellowes zamierzała też spróbować nauczyć chłopca angielskiego. Na wypadek jednak, gdyby to się okazało niemożliwe, chciała przynajmniej próbować porozumiewać się z nim na jego własną modłę.

Dziwny pomysł — chcieć nauczyć się języka neandertalczyków. Jednak ona w swoim życiu robiła już dziwniejsze rzeczy, by porozumieć się z różnymi trudnymi dziećmi.

— Mogę cię wziąć za rękę? — zapytała. Wyciągnęła swoją, a chłopiec patrzył tak, jakby nigdy w życiu nie widział ręki. Panna Fellowes czekała, nie cofając jej. Chłopiec zmarszczył brwi. Po chwili jego własna dłoń uniosła się niepewnie i drżąc lekko przesunęła się w stronę jej ręki.

— Dobrze — powiedziała panna Fellowes. — Weź mnie za rękę.

Drżąca rączka zbliżyła się na paru centymetrów, ale potem chłopiec stracił odwagę. Cofnął dłoń gwałtownie, jak gdyby z palców panny Fellowes buchał ogień.

— No dobrze — powiedziała panna Fellowes spokojnie — spróbujemy jeszcze raz później. Czy mógłbyś usiąść tutaj?

Poklepała materac na łóżku. Żadnej reakcji.

Pokazała mu gestem, że ma usiąść. Nic. Tylko wpatrujące się w nią oczy. Usiadła sama. Trudno jej to przyszło, bo małe łóżeczko było za niskie. Ale usiadła i poklepała materac obok siebie.

— Tutaj — powiedziała, uśmiechając się do niego swoim najserdeczniejszym, najbardziej dodającym otuchy uśmiechem. — Usiądź obok mnie, dobrze?

Cisza. I wpatrzone w nią oczy. A potem znów seria mlasków i parę gardłowych chrząknięć. Te chrząknięcia to nowe dźwięki — była tego pewna. Wyglądało na to, że chłopiec ma spory zasób słów składających się z mlasków, chrząknięć i bulgotów. To musiał być język. Było to epokowe odkrycie naukowe. Doktor Hoskins mówił, że nikt nie wie, czy neandertalczycy mieli język, czy nie, a ona dowiodła od razu, że mieli.

(Nie, nie dowiodłam tego, skarciła się panna Fellowes surowo. Postawiłam zaledwie hipotezę. Jednak ta hipoteza była przypuszczalnie prawdziwa.)

— Usiądziesz? Nie?

Mlaski. Słuchała, a później spróbowała go naśladować. Ale nie wyszło jej to dobrze. Nie potrafiła tak jak on mlaskać szybko jak karabin maszynowy. Chłopiec spojrzał na nią. Czy był zdziwiony? Czy może rozbawiony? Trudno było się zorientować, co wyrażają jego miny. Ale to, że ona mlaska, wyraźnie go fascynowało. Ona natomiast pomyślała, że mówi w jego języku jakieś okropne słowa. Że wymawia niewymawialne. Z drugiej strony bardzo możliwe, że dźwięki, które wydaje, są dla niego niezrozumiałym bełkotem. Może nawet myślał, że dostała pomieszania zmysłów.

Chłopiec mlasnął i wydał cichy, spokojny, prawie refleksyjny pomruk.

Panna Fellowes odpowiedziała mu mlaśnięciem. Zaczęła też naśladować jego pomruki. Było to łatwiejsze niż naśladowanie mlasków. Chłopiec znowu zaczął się w nią wpatrywać. Wyraz twarzy miał poważny, myślący — taki, jaki przybrałoby dziecko mające do czynienia z dorosłym, który jest niespełna rozumu.

To bez sensu, pomyślała panna Fellowes. Muszę mówić do niego po angielsku. Nie nauczy się niczego, jeżeli wydając te dziwne dźwięki będę naśladowała to, co według mnie jest jego językiem.

— Siadaj — powiedziała do niego tak, jak się mówi do szczeniaka. — Siadaj! Nie? No dobrze. Do toalety? Weź mnie za rękę, a ja ci pokażę, jak jej używać. Znowu nie? Dobrze cię zrozumiałam? No wiesz, nie możesz po prostu narobić na podłogę. Nie żyjemy czterdzieści tysięcy lat przed naszą erą. Nawet jeżeli przyzwyczajony jesteś do wygrzebywania dołka, tutaj nie będziesz mógł tego zrobić. Bo przecież podłoga jest drewniana. Weź mnie za rękę i wejdźmy tam, dobrze? Nie? Trochę później?

Panna Fellowes uświadomiła sobie, że zaczyna paplać bez sensu.

Problem polegał na tym, że odczuwała zmęczenie. Zrobiło się już późno, a ona od wielu godzin była bardzo napięta. To wszystko przypominało jej sen. Przebywała tutaj w jednym z pokojów w tym domku dla lalek i usiłowała wyjaśnić małemu dziecku małpy człekokształtnej z wypukłymi brwiami i wybałuszonymi oczami, jak się pije mleko ze spodka, jak się korzysta z toalety i jak się siedzi na małym łóżeczku, i wydawało jej się, że to nierealne.

Nie, pomyślała surowo. To nie jest dziecko małpy człekokształtnej.

Nigdy go tak nie nazywaj — nawet gdy mówisz do siebie!

— Weźmiesz mnie za rękę? — spytała znowu. Prawie to zrobił. Prawie, ale nie do końca.

Godziny płynęły powoli, a chłopiec nie czynił niemal żadnych postępów. Oczywiste się stało, że w sprawie toalety i łóżka też nie będzie sukcesu. Teraz i on zaczynał okazywać, że jest zmęczony. Ziewał. Oczy miał szkliste, powieki mu opadały. Nagle zwinął się w kłębek, położył się na gołych deskach podłogi i szybkim ruchem wpełznął pod łóżko.

Panna Fellowes uklękła i zajrzała tam. Jego oczy zabłysły, a on sam mlasnął kilka razy.

— W porządku — powiedziała panna Fellowes. — Jeżeli pod tym łóżkiem czujesz się bezpieczniej, śpij tam.

Odczekała chwile, a potem usłyszała spokojne, regularne oddychanie. Jakiż on musi być zmęczony. Znajdował się czterdzieści tysięcy lat od domu, w przedziwnym, obcym miejscu pełnym jaskrawych świateł i twardych podłóg, a także obcych ludzi wyglądających inaczej niż ci, których znał dotychczas, a mimo to był w stanie zwinąć się w kłębek i zasnąć. Panna Fellowes zazdrościła mu tej cudownej zdolności przystosowywania się. Dzieci są takie elastyczne, tak łatwo im przychodzi pogodzić się z najokropniejszym zakłóceniem rytmu życia…

Panna Fellowes zgasiła światło, zamknęła drzwi od sypialni chłopca i położyła się do łóżka przygotowanego dla niej w największym pokoju.

W górze nad jej głową panowały ciemności. Panna Fellowes zbadała je wzrokiem, zastanawiając się, czy na balkonie nie czai się ktoś, kto ją obserwuje. Nie mogła stwierdzić, czy tak jest, czy nie. Wiedziała, że jej podejrzenia nie mają sensu. Zrobiło się przecież późno i na górze na pewno nikt się nie czaił. Jedyne obserwujące ją oczy były oczami elektronicznych czujników. Jednak nie mieć ani odrobiny prywatności…

Prawdopodobnie wszystko filmowano. Prawdopodobnie dokonuje się kompletnej rejestracji wizualnej wszystkiego, co dzieje się w polu statycznym. Nie powinna była brać tej pracy bez uprzedniego sprawdzenia, gdzie będzie musiała mieszkać.

„Proszę mi zaufać”, powiedział jej Hoskins.

No tak. Oczywiście.

Dobrze, dzisiaj jakoś tu przebieduje. Ale jutro oni będą musieli zrobić przynajmniej dach zasłaniający jej pokój. A poza tym, pomyślała, ci głupi mężczyźni będą musieli wstawić do tego pokoju lustro i większą komodę. Będą też musieli urządzić mi łazienkę. Tak, jeżeli mam spędzać tu noce, muszę mieć to wszystko.


* * *

Miała trudności z zaśnięciem. Mimo że była zmęczona, leżała z otwartymi oczami, w stanie całkowitego rozbudzenia właściwym tylko tym, którzy są skrajnie wyczerpani. Nasłuchiwała, czy z sąsiedniego pokoju nie dobiegają jakieś dźwięki.

On nie wyjdzie sam, nie może? Nie może?

Ściany były pionowe i bardzo wysokie. Ale co będzie, jeżeli ten dzieciak potrafi się wspinać jak małpa?

Ale po pionowej ścianie, na której nie ma się czego uchwycić? No tak, znowu myślisz o nim jako o małpie!

On nie będzie w stanie wyjść, nie. Miała co do tego prawie absolutną pewność. A zresztą tam, na balkonie są wiecznie aktywne czujniki. One by go z pewnością zauważyły i wszczęły alarm, gdyby w środku nocy zaczął wspinać się i przechodzić z pokoju do pokoju.

Z pewnością.

(Jest tak dużo rzeczy, których nie sprawdziłam, pomyślała panna Fellowes.)

A później, nagle zadała sobie pytanie: Czy on może być niebezpieczny? Czy może mnie zaatakować?

Przypomniała sobie, jak trudno było go wykąpać. Widziała przecież, jak najpierw Hoskins, a potem Elliott zmagali się z nim, chcąc go utrzymać. Taki był mały, a taki silny! No i tak podrapał Elliotta.

Co by się stało, gdyby tu przyszedł i…

Nie, powiedziała sobie, on mnie nie skrzywdzi.

Hoskins z pewnością nie zostawiłby jej tutaj samej, gdyby wiedział, że istnieje jakiekolwiek ryzyko, że… Tak, samej, bo przecież czujniki to nie ludzie… Ale nie, nie ma żadnego ryzyka…

Próbowała śmiać się z własnego strachu. Ten chłopiec miał zaledwie trzy lata, najwyżej cztery. Tak, ale nie zdążyła jeszcze obciąć mu paznokci. Gdyby zaatakował ją podczas snu paznokciami i zębami…

Zaczęła oddychać szybko. To śmieszne, to naprawdę śmieszne, a jednak…

Kręciła się w kółko, nie była w stanie zająć konsekwentnego stanowiska i pozostać przy nim przez dłuższą chwilę. Czy on był niebezpieczną, okropną małpą, czy też przerażonym dzieckiem znajdującym się daleko od bliskich? Jednak nawet przerażone dziecko może człowiekowi zrobić krzywdę, jeżeli uderzy wystarczająco silnie. Panna Fellowes pamiętała parę nieprzyjemnych wydarzeń w szpitalu — dzieci doprowadzone do ostateczności atakowały personel naprawdę gwałtownie i rzeczywiście potrafiły zrobić krzywdę.

Panna Fellowes nie miała odwagi zasnąć. Nie miała odwagi.

Leżała, patrząc w górę i nasłuchując uważnie. Nagle coś usłyszała.

Chłopiec płakał.

Nie krzyczał ze strachu czy złości, nie darł się, nie wrzeszczał. Płakał cicho. Jego płacz był żałosnym szlochaniem samotnego dziecka.

Natychmiast zniknęły wszystkie jej obawy. Po raz pierwszy pomyślała z bólem serca: Biedactwo! Biedne przerażone dziecko!

Oczywiście — to było dziecko. Bo jakie znaczenie miał kształt jego głowy czy to, że jego włosy były szorstkie? Było to dziecko osierocone — w sposób, w jaki nie zostało osierocone żadne inne. Hoskins mówił o tym podczas ich pierwszego spotkania. „Będzie to najbardziej samotne dziecko w całej historii świata” — powiedział. I miał rację. Bo to dziecko nie tylko zostało pozbawione matki i ojca, ono zostało pozbawione całego gatunku, do którego należało. Zostało brutalnie wyrwane z własnego czasu i było jedynym przedstawicielem swego gatunku w obecnym świecie.

Ostatnim. Jedynym.

Panna Fellowes współczuła mu coraz bardziej. A wraz ze współczuciem przyszedł wstyd. Wstydziła się, że była taka niewrażliwa, wstydziła się, że pozwoliła sobie na odczuwanie odrazy i na okazanie irytacji spowodowanej niesfornością chłopca. Jak mogłam być taka okrutna? — zastanawiała się. — Jak mogłam okazać taki brak profesjonalizmu? Przecież to dziecko zostało porwane, a być porwanym jest bardzo źle, a jeszcze gorzej jest być obiektem pogardy ze strony osoby, która ma się człowiekiem opiekować i nauczyć go, jak ma się znaleźć w nowym, przerażającym świecie.

Otuliwszy sobie łydki koszulą nocną — te idiotyczne czujniki, nie mogła przestać o nich myśleć! — panna Fellowes wyszła z łóżka i poszła na palcach do pokoju chłopca.

— Chłopczyku — szepnęła — chłopczyku.

Uklękła i sięgnęła pod łóżko. Ale zaraz przyszła jej do głowy myśl (której się wstydziła, ale która płynęła z jej długoletniego doświadczenia z zaburzonymi dziećmi), że chłopiec może ją ugryźć. Cofnęła rękę. Zmieniła taktykę: zapaliła nocną lampkę i odsunęła łóżko od ściany.

Biedactwo leżało żałośnie skulone w kącie. Leżało z kolanami podciągniętymi pod brodę i patrzyło na nią zalęknione zamglonymi oczami.

Światło było nikłe, dzięki czemu panna Fellowes mogła nie zwracać uwagi na to, że chłopiec jest taki wstrętny, że ma grube rysy i dużą, niekształtną głowę.

— Biedny chłopczyk — wymruczała. — Biedny, przestraszony, mały chłopczyk.

Pogłaskała go po głowie, po jego szorstkich, splątanych, przypominających szczecinę włosach, które parę godzin temu wydały jej się takie nieprzyjemne. Teraz były tylko niezwykłe. Chłopiec zesztywniał, kiedy go dotknęła, ale zaraz potem zauważyła, że się odprężył.

— Biedactwo — powiedziała. — Chodź do mnie.

Chłopiec mlasnął cicho. A następnie zamruczał niegłośno. Jego pomruk był łagodnym burczeniem oznaczającym, że jest niezadowolony.

Panna Fellowes usiadła na podłodze tuż koło niego i jeszcze raz pogłaskała go po głowie. Powoli, rytmicznie. Widać było, że ciało chłopca rozluźnia się. Może nikt nigdy nie głaskał go po głowie — tam, w tym dzikim prehistorycznym świecie, który pozostawił za sobą? Wyglądało na to, że podoba mu się to głaskanie. Panna Fellowes — delikatnie i czule — bawiła się jego włosami. Przygładzała je, prostowała, wyjmowała spomiędzy nich jakieś paprochy, przeważnie jednak gładziła mu czubek głowy ruchem powolnym, prawie hipnotyzującym.

Pogłaskała go po policzku i po ręce. Pozwolił na to.

Zaczęła cicho, powoli i łagodnie śpiewać piosenkę, piosenkę bez słów, powtarzającą się melodię, którą znała od dzieciństwa i którą śpiewała wielu zaburzonym dzieciom, żeby je ukoić, uspokoić.

Chłopiec podniósł głowę i w półmroku wpatrywał się w jej usta. Wyglądał tak, jakby te dźwięki go zastanawiały.

Panna Fellowes przyciągnęła go bliżej do siebie, objęła. Nie stawiał oporu. Powoli przytknęła mu rękę do skroni i delikatnie położyła jego głowę na swoim ramieniu. Wsunęła rękę pod jego uda i harmonijnym, niespiesznym ruchem uniosła go i posadziła sobie na kolanach.

Śpiewała dalej — tę samą spokojną, wznoszącą się i opadającą melodię. Powtarzała ją, kołysząc się w tył i w przód, w tył i w przód.

Chłopiec przestał płakać.

Po chwili, słysząc jego regularny oddech, panna Fellowes zorientowała się, że śpi.

Bardzo ostrożnie popchnęła łóżeczko kolanem i przysunęła je z powrotem do ściany. Położyła na nim chłopca. Przykryła. Czy on kiedyś spał pod kołdrą? Bo z pewnością nie spał w łóżku! Otuliła go i stała nad nim przez chwilę, przyglądając mu się. Jego twarz we śnie była cudownie spokojna.

Teraz jakoś nie przeszkadzało jej to, że jest taki brzydki. Naprawdę jej nie przeszkadzało.

Wyszła z pokoju na palcach. Przy drzwiach zatrzymała się i pomyślała: A co będzie, jeżeli on się obudzi?!

Może się przestraszyć i to bardziej niż poprzednio. Bo będzie się spodziewał, że ona jest przy nim, a tymczasem okaże się, że jej nie ma. Nie wiedząc, gdzie ona jest, może wpaść w popłoch, w jakiś szał.

Panna Fellowes zawahała się, walcząc niezdecydowanie ze sobą. Stanęła znowu przy łóżku i przyjrzała się śpiącemu chłopcu. Potem westchnęła. Mogła zrobić tylko jedno. Ostrożnie położyła się obok chłopca.

Łóżko było dla niej o wiele za małe. Musiała podciągnąć nogi aż pod brodę. Jej lewy łokieć był przyciśnięty do ściany. Nie chcąc przeszkadzać chłopcu, musiała się zwinąć i przyjąć bardzo niewygodną pozycję. Leżała całkiem rozbudzona, skulona i wygięta i czuła się jak Alicja w Krainie Czarów po napiciu się z buteleczki. No dobrze, dzisiejszej nocy nie będzie więc wcale spała. Ale to jest pierwsza noc. Później będzie łatwiej. Bywają rzeczy ważniejsze niż sen.

Poczuła, że coś dotyka jej dłoni. Były to palce dziecka. Dotykał jej przez sen. Jego mała szorstka rączka wsunęła się w jej dłoń.

Panna Fellowes uśmiechnęła się.


* * *

Obudziła się, drgnąwszy mocno. Zaczęła się zastanawiać, gdzie jest i dlaczego jest taka sztywna i obolała. Poczuła nieznany zapach jakiejś drugiej osoby. A poza tym miała świadomość, że czyjeś ciało przyciska się do jej ciała. Zaskoczyło ją to.

Omal nie krzyknęła. Z jej gardła wydobył się głuchy bulgot.

Chłopiec siedział i patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Brzydki mały chłopiec, dziecko wyrwane z zamierzchłej epoki. Małe neandertalskie dziecko.

Dopiero po dłuższej chwili panna Fellowes zdołała sobie przypomnieć, że położyła się z nim do łóżka. Później przypomniała jej się reszta. Zrozumiała, że mimo wszystko udało jej się zasnąć. A teraz był ranek.

Patrząc chłopcu w oczy, wyciągnęła powoli jedną nogę i ostrożnie dotknęła nią podłogi. Potem zrobiła to samo z drugą. Mięśnie miała napięte, trzymała ręce w pogotowiu na wypadek, gdyby chłopiec wpadł w panikę.

Szybko i z niepokojem rzuciła okiem w stronę otwartego sufitu. Czy oni ją obserwują? Czy kamery podpatrują, jak ona, z mętnym wzrokiem, zaczyna nowy dzień?

Nagle krótkie i grube palce chłopca dotknęły jej warg. Chłopiec coś powiedział: dwa razy mlasnął i wydał jeden pomruk.

Panna Fellowes mimo woli cofnęła się. Spojrzała na chłopca. Zadrżała lekko. Nienawidziła za to samej siebie, ale nie mogła nic na to poradzić. W świetle dnia chłopiec był strasznie brzydki.

Znowu coś powiedział. Otworzył usta i pokazał gestem, że coś z nich wychodzi.

Nie było trudno domyślić się, co to znaczy. Drżącym głosem panna Fellowes zapytała:

— Chcesz, żebym znowu zaśpiewała? Tak? Chłopiec nic nie powiedział, ale wpatrywał się w jej usta. Głosem drżącym i trochę fałszując panna Fellowes zaczęła śpiewać tę piosenkę, którą rzuciła wieczorem. Brzydki mały chłopiec uśmiechnął się. Wydawało się, że rozpoznaje melodię. Kołysał się niezdarnie mniej więcej w jej rytm, wymachując rękami. Wydał ciche bulgotanie, które mogło być zaczątkiem śmiechu.

Panna Fellowes westchnęła w duchu. Muzyka swoim czarem może ukoić dziką bestię. No dobrze, cokolwiek byłoby w stanie…

— Poczekaj — powiedziała. — Niech się trochę ogarnę. To zajmie tylko chwilę. A potem zrobię ci śniadanie.

Umyła twarz i uczesała się, mając przez cały czas dojmującą świadomość, że nad jej głową brakuje sufitu i że patrzą na nią niewidzialne elektroniczne oczy. A może nie tylko elektroniczne? — pomyślała.

Chłopiec pozostał w łóżku. Patrzył w jej stronę. Był spokojny. Wściekła furia, jakiej pokaz dał w ciągu swoich pierwszych paru godzin w dwudziestym pierwszym wieku, zniknęła. Panna Fellowes machała mu ręką za każdym razem, kiedy stawała twarzą do niego. W końcu i on odpowiedział jej tym samym — niezdarnym lecz uroczym gestem, który ją zaskoczył i na widok którego poczuła przyjemny dreszcz.

— Dobrze by było zjeść coś solidnego, prawda? Co myślisz o płatkach owsianych na mleku? — powiedziała, kiedy skończyła toaletę.

Uśmiechnął się prawie tak jak ktoś, kto rozumie. Prawie.

Przygotowanie owsianki — podgrzanie jej w kuchence mikrofalowej — zajęło tylko chwilę. Potem panna Fellowes skinęła na chłopca.

Nie miała sposobu, żeby stwierdzić, czy zrozumiał jej gest, czy zwabił go zapach, ale zobaczyła, że wstaje z łóżka i ciężkim krokiem podchodzi do niej. Jego nogi były niezmiernie krótkie w porównaniu z krępym tułowiem, wskutek czego wydawały się bardziej krzywe, niż były w rzeczywistości.

Chłopiec spojrzał na podłogę. Najwyraźniej spodziewał się, że ona postawi miskę z owsianką u jego stóp i że będzie mógł tę owsiankę wylizać.

— Nie — powiedziała panna Fellowes. — Teraz jesteś cywilizowanym, małym chłopcem. Albo przynajmniej się nim staniesz. Cywilizowani mali chłopcy nie jedzą z podłogi.

Mlaski. Pomruki.

— Wiem, że nie rozumiesz nic z tego, co mówię. Ale prędzej czy później zrozumiesz. Ja chyba nie nauczę się twojego języka, ale jestem pewna, że ty potrafisz nauczyć się mojego.

Wyjęła z szuflady łyżkę i pokazała mu ją.

— Łyżka.

Spojrzał na nią obojętnie, bez zainteresowania.

— Nią sieje. Łyżka.

Panna Fellowes zanurzyła łyżkę w owsiance i podniosła ją sobie do ust. Oczy chłopca otworzyły się szeroko, jego nozdrza rozdęły się, a z gardła wyrwał mu się przeciągły dźwięk, coś w rodzaju bardzo spokojnego skowytu — dźwięk, który zgodnie z przypuszczeniem panny Fellowes wydaje stworzenie głodne i uważające, że inne stworzenie chce mu ukraść śniadanie.

Przy pomocy pantomimy pokazała, jak się wkłada łyżkę do ust, udała, że połyka owsiankę i oblizała sobie wargi ze smakiem. Chłopiec obserwował ją okrągłymi oczami. Wyglądał na nieszczęśliwego i oczywiste było, że nie rozumie.

— Teraz ty spróbuj — powiedziała panna Fellowes. Włożyła owsiankę z powrotem do miski i pokazała mu pustą łyżkę na znak, że nic nie zjadła. Potem jeszcze raz nabrała owsianki i wyciągnęła sztuciec w jego stronę.

Chłopiec cofnął się z przestrachem w oczach, jak gdyby łyżka była jakąś bronią. Jego śniada twarzyczka zmarszczyła się z przerażenia. Wydał dźwięk, który był niezupełnie szlochem i niezupełnie warknięciem.

— Zobacz — powiedziała panna Fellowes. — Łyżka. Owsianka. Usta.

Nie. Mimo że był głodny, nie chciał nic wiedzieć o łyżce. No dobrze, mamy na to czas, pomyślała panna Fellowes. Odłożyła łyżkę.

— Ale musisz trzymać miskę w rękach. Wiesz, jak to się robi. Nie będzie żadnego jedzenia z podłogi.

Podała mu miskę. Spojrzał na nią, a potem na podłogę.

— Trzymaj w rękach.

Mlaski. Pannie Fellowes wydało się, że rozpoznaje w nich znajomy układ dźwięków, ale nie mogła mieć co do tego pewności. Hoskins musi koniecznie nagrać te odgłosy! Zresztą może już je nagrywa.

— W rękach — powtórzyła stanowczo. — O tak. Zrozumiał. Wziął miskę, kciuki wsadził do owsianki.

Podniósł miskę do twarzy. Zrobił to bardzo niezręcznie, upaćkał się okropnie, jednak większa część owsianki dostała się do jego żołądka.

A więc okazało się, że uczy się szybko. Wtedy, kiedy nie paraliżuje go strach. Panna Fellowes pomyślała, że nie będzie już raczej chłeptał z podłogi jak zwierzę.

Obserwowała go uważnie, kiedy jadł. Wyglądał na chłopca zdrowego i silnego. Oczy miał jasne, cerę dobrą, nic nie wskazywało na to, że ma gorączkę albo że jest chory. Jak dotąd zdawał się bardzo dobrze znosić niewygody swej niezwykłej podróży.

Mimo że właściwie nie miała pojęcia, jakie są prawidłowości wzrostu neandertalskich dzieci, panna Fellowes zaczęła teraz przypuszczać, że chłopiec jest prawdopodobnie starszy, niż z początku myślała, że ma raczej cztery lata, a nie trzy. Był mały, to prawda, jednak jego rozwój fizjologiczny wyglądał na dalej posunięty niż u trzyletniego współczesnego jej dziecka. Oczywiście mogło to być częściowo spowodowane warunkami, w których żył, tam, w epoce kamienia. (W epoce kamienia? Tak, oczywiście, neandertalczycy musieli żyć w epoce kamienia. Panna Fellowes była tego prawie pewna. Będzie się musiała jeszcze tyle nauczyć, jeżeli oczywiście znajdzie czas.)

Spróbowała nakłonić go, aby tym razem wypił mleko ze szklanki. Zdawało się, iż szybko przyswoił sobie myśl, że szklankę trzeba trzymać w rękach. Potrzebne mu były do tego obie ręce, jednak większość dzieci w jego wieku trzyma szklankę dwiema rękami. No i szklanka nie wydała mu się taka groźna jak poprzednio łyżka. Miał jednak kłopoty z otworem. Otwór był bowiem za mały na to, żeby włożyć do niego całą głowę. Chłopiec zaczął wyć, wydawał wysoki dźwięk oznaczający frustrację, która zaczynała zamieniać się w złość. Panna Fellowes położyła rękę na jego ręce i zmusiła go, żeby przechylił szklankę, przyciskając usta do krawędzi.

I znowu chłopiec się upaćkał. Ale i tym razem większa część mleka znalazła się w jego żołądku. A panna Fellowes była przyzwyczajona do tego, że dzieci się brudzą.

Toaleta, ku jej zdumieniu i wielkiej uldze, okazała się czymś mniej trudnym. Z początku chłopiec myślał, że miska klozetowa to jakaś fontanna, w której można się taplać. Panna Fellowes obawiała się, ze dzieciak zaraz do niej wejdzie. Powstrzymała go jednak, ustawiła naprzeciwko miski, podciągnęła jego koszulę i chłopiec natychmiast zrozumiał, czego się po nim spodziewa.

Poklepała go po głowie.

— Mądry chłopiec. Grzeczny chłopiec.

A chłopiec uśmiechnął się do niej, czym sprawił jej niebywałą przyjemność.

Miał to być poranek odkryć. Panna Fellowes stwierdzała to z przyjemnością. Odkryć dokonywanych i przez niego, i przez nią. Chłopiec uczył się tego, co trzeba wiedzieć o łyżkach, szklankach i miskach klozetowych. A ona uczyła się tego, co trzeba było wiedzieć o nim. I odkrywała podstawowy pierwiastek ludzki kryjący się pod pokrywką tych jego dziwnych i brzydkich, okropnie brzydkich rysów.

Odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. Chłopiec uśmiechnął się jeszcze raz. Normalnym uśmiechem, uśmiechem dziecka, które się przekonało, że warto się uśmiechać, bo powoduje to przyjemną reakcję ze strony innych.

Ale on nie jest wcale normalnym dzieckiem, przypomniała sobie panna Fellowes. Mając takie złudzenia, popełniałaby poważny błąd.

Jednak kiedy się uśmiecha, pomyślała, jest całkiem znośny. Naprawdę.

Загрузка...