Spał w autolekarzu.
Cztery godziny później — z lekko zesztywniałym ramieniem, które przypominało, by nigdy nie dotykać śpiącego kzina — Louis zajął swoje miejsce.
Na zewnątrz nadal panowała noc. Chmee miał na ekranie Ocean Wielki.
— Jak się czujesz? — zapytał.
— Przywrócony do zdrowia, dzięki nowoczesnej medycynie.
— Rany nie wytrąciły cię z równowagi. A przecież to musiał być ból i szok.
— O, przypuszczam, że pięćdziesięcioletni Louis Wu wpadłby w histerię, ale ja cholernie dobrze wiedziałem, że mam pod ręką autolekarza. A o co chodzi?
— Z początku wydawało mi się, że musisz mieć odwagę kzina. Potem zacząłem zastanawiać się, czy uzależnienie od prądu nie uczyniło cię niezdolnym do reagowania na pomniejsze bodźce.
— Przyjmijmy, po prostu, że to odwaga, dobrze? Jak ci idzie?
— Nieźle. — Kzin wskazał palcem. — Ziemia. Kzin. Jinx; dwa szczyty wyrastają ponad atmosferę, jak wschodni i zachodni biegun Jinx. To jest mapa Marsa. A to Kdat, planeta niewolników…
— Już nie.
— Kdatlyno byli naszymi niewolnikami. Podobnie jak Pierinowie, a to jest ich świat, jak sądzę. A spójrz tu, powinieneś wiedzieć: czy to macierzysta planeta Trinoków?
— Tak, a obok, jak sądzę, jest ta, którą zasiedlili. Możemy zapytać Najlepiej Ukrytego, czy posiada mapy.
— To wydaje się pewne.
— Zgoda! Ale co to jest? To nie jest lista światów podobnych do Ziemi. I jest tu z pół tuzina innych, których w ogóle nie potrafię zidentyfikować.
Chmee prychnął.
— To oczywiste dla każdego, kto obdarzony jest choć odrobiną inteligencji. Patrzysz na listę potencjalnych wrogów, istot inteligentnych lub prawie inteligentnych, które mogą pewnego dnia zagrozić Pierścieniowi. Pierinowie, kzinowie, Marsjanie, ludzie, trinokowie.
— A jak się ma do tego Jinx? Chmee, nie mogli przecież zakładać, że bandersnatche przylecą kiedyś do nich na statkach wojennych. Są wielkie jak dinozaury i bezrękie. A Down ma także obdarzonych inteligencją mieszkańców. Więc gdzie jest?
— Tam.
— Tak. To robi wrażenie. Grogowie nie są tak oczywistym zagrożeniem. Całe życie spędzają siedząc na jednej skale.
— Budowniczowie Pierścienia odkryli wszystkie te gatunki i zostawili mapy jako wiadomość dla swoich potomków. Zgadza się? Ale nie odkryli świata laleczników.
— Czyżby?
— I wiemy, że wylądowali na Jinx, Znaleźliśmy szkielet bandersnatcha w czasie pierwszej wyprawy.
— Tak było. Może odwiedzili wszystkie te światy. Zmieniło się światło i Louis zobaczył, jak cień nocy przesuwa się w kierunku przeciwnym do ruchu obrotowego.
— Już prawie pora na lądowanie — powiedział.
— Gdzie proponujesz?
Pole słoneczników jaśniało przed nimi w świetle słonecznym.
— Skręćmy w lewo. Podążaj za terminatorem. Leć, dopóki nie zobaczysz odpowiedniego miejsca. Musimy wylądować przed świtem.
Chmee zakręcił szerokim lukiem. Louis wskazał palcem.
— Widzisz to miejsce, gdzie granica przybliża się do nas, gdzie słoneczniki ciągną się po obu stronach morza? Myślę, że mają kłopoty z pokonaniem przeszkody wodnej. Wylądujmy na przeciwległym brzegu.
Lądownik zanurkował w atmosferę. Wokół kadłuba i przed nim pojawiły się płomienie, przesłaniając widok białym dymem. Chmee utrzymywał pojazd na dużej wysokości, wolno wytracając prędkość i schodząc niżej, kiedy to było możliwe. Pod nimi przesuwało się morze. Jak wszystkie morza na Pierścieniu, uformowano je dla wygody z bardzo rozwiniętą linią brzegową, tworzącą zatoki i plaże, oraz łagodnym spadkiem do jednakowej głębokości. Były tam skupiska wodorostów, liczne wyspy i plaże z czystym, białym piaskiem. W kierunku przeciwnym do ruchu obrotowego ciągnęła się rozległa trawiasta równina.
Słoneczniki dwiema odnogami próbowały otoczyć morze. Przez pole płynęła zakolami rzeka, tworząc deltę przy ujściu. Z lewej strony srebrne kwiaty wrzynały się w bagniste brzegi rzeki. Louis niemal wyczuwał ich ruch, wolny jak marsz lodowców.
Słoneczniki zauważyły lądownik.
Z dołu eksplodowało światło, oślepiając Chmee i Louisa. Okno pociemniało w jednej chwili.
— Nie obawiaj się — powiedział Chmee. — Na tej wysokości nie możemy w nic uderzyć.
— Głupie rośliny wzięły nas prawdopodobnie za ptaka. Widzisz coś?
— Widzę tablicę przyrządów.
— Przelećmy jeszcze pięć mil. Zostawmy je za sobą.
Okno rozjaśniło się parę minut później. Horyzont za nimi płonął; słoneczniki nadal próbowały. Przed nimi… tak.
— Wioska!
Chmee obniżył lot, żeby przyjrzeć się z bliska. Wioska była zamkniętym podwójnym kręgiem chat.
— Wylądować pośrodku?
— Nie robiłbym tego. Wyląduj na skraju. Chciałbym wiedzieć, co uważają za swoje uprawy.
— Niczego nie spalę.
Milę nad wioską Chmee za pomocą silnika plazmowego wyhamował lądownik. Posadził go w wysokiej trawie porastającej równinę. W ostatniej chwili Louis zobaczył, że trawa się rusza… Spostrzegł, jak trzy stworzenia, podobne do zielonych, karłowatych słoni, wstają, unoszą krótkie, spłaszczone trąby, wydając ostrzegawczy bek, i rzucają się do ucieczki.
— Tubylcy muszą być pasterzami — stwierdził Louis. — Wywołaliśmy popłoch. — Do ucieczki dołączyło więcej zielonych zwierząt. — Cóż, dobry lot, kapitanie.
Instrumenty pokazały, że atmosfera przypomina ziemską. Nic dziwnego. Louis i Chmee nałożyli stroje ochronne z podobnego do skóry, ale nie tak nieprzyjemnie sztywnego materiału, który pod wpływem uderzenia włócznią, strzałą lub kulą stawał się twardy jak stal. Zabrali ultradźwiękowe pistolety obezwładniające, komunikatory i gogle. Zeszli pochylnią w sięgającą do pasa trawę.
Chaty stały blisko siebie, otoczone płotami. Słońce znajdowało! się oczywiście w zenicie. Był świt i mieszkańcy powinni już się budzić. Zewnętrzne ściany chat nie miały okien, z wyjątkiem! jednej, dwa razy wyższej od pozostałych, która miała nawet balkon. Być może już ich zauważono.
Kiedy Chmee i Louis podeszli bliżej, mieszkańcy już wstali. Całą gromadą przeskoczyli przez płot, pokrzykując na siebie] falsetem. Byli niscy, podobni z wyglądu do ludzi, czerwoni i biegli! jak szatany. Nieśli sieci i włócznie. Louis zobaczył, że Chmee] wyciąga pistolet, więc wyciągnął swój. Czerwone istoty wyminęły obcych i pobiegły dalej.
— Czy nas obrażono? — zapytał Chmee.
— Nie, biegną, oczywiście, żeby zatrzymać zwierzęta. Chodźmy. Może ktoś został w domu.
Ktoś został. Kilkanaścioro czerwonoskórych dzieci przyglądało się im zza płotów, kiedy podchodzili. Były chude; nawet niemowlęta były wychudzone jak szczeniaki chartów. Louis zatrzymał się przy płocie i uśmiechnął do nich. Nie zwróciły na niego uwagi. Większość skupiła się wokół Chmee.
Wewnątrz kręgu chat była naga ziemia. Koło ułożone z kamieni wytyczało wypalone miejsce na ognisko. Jednonogi mężczyzna! wyszedł o kuli z jednego z budynków i zbliżał się krokiem, który Louis uznał za trucht. Miał na sobie coś w rodzaju krótkiej spódniczki z wyprawionej skóry, z ozdobnym sznurowaniem. Jego uszy były duże i sterczące; jedno z nich naderwane. Zęby miał zaostrzone… czy rzeczywiście? Wszystkie dzieci uśmiechały się, a ich zęby były również zaostrzone; nawet u niemowląt. Nie. Musiały takie wyrastać.
Starzec zatrzymał się przy płocie. Uśmiechnął się i zadał jakieś pytanie.
— Nie mówię jeszcze twoim językiem — odpowiedział Louis. Stary mężczyzna skinął głową. Wykonał ręką zamaszysty gest: zaproszenie?
Jedno z dzieci zdobyło się na odwagę i podskoczyło. Wylądowało, a raczej wylądowała — dzieci nie nosiły spódniczek — na ramieniu Chmee, zagrzebała się w futrze i zaczęła poszukiwania. Chmee stał nieruchomo.
— Co powinienem teraz zrobić? — zapytał.
— Nie jest uzbrojona. Nie mów jej, jaki jesteś niebezpieczny. — Louis przeszedł przez płot. Stary mężczyzna cofnął się przed nim. Chmee ruszył za kompanem, ostrożnie, z dziewczynką na ramieniu, wczepioną w gęste futro.
Usadowili się przy ognisku: Louis, Chmee i jednonogi mężczyzna, otoczeni przez dzieci. Zaczęli uczyć komunikatory miejscowego języka. Dla Ziemianina była to rutyna. Co dziwniejsze, wyglądało to na rutynę również dla starca; nie zaskoczyły go nawet głosy komunikatorów.
Nazywał się Shivith hooki-Furlaree jakośtam. Miał wysoki i piskliwy głos. Jego pierwsze zrozumiałe pytanie brzmiało:
— Co jecie? Nie musicie mówić.
— Ja jem rośliny oraz ryby i mięso pieczone na ogniu. Chmee je surowe mięso — odpowiedział Louis i to wystarczyło.
— My również jemy surowe mięso. Chmee, jesteś niezwykłym gościem. — Shivith zawahał się. — Muszę ci to powiedzieć. My nie robimy rishathra. Nie gniewaj się. — Przy słowie „rishathra” komunikator tylko zabuczał.
— Co to jest rishathra? — zapytał Chmee. Starzec zdziwił się.
— Myśleliśmy, że to słowo jest wszędzie takie samo. — Zaczął wyjaśniać. Chmee był dziwnie milczący, kiedy zagłębiali się w temat, posługując znanymi słowami.
Rishathra oznaczała seks uprawiany poza własnym gatunkiem.
Wszyscy znali to słowo. Wiele gatunków praktykowało rishathrę. Dla niektórych mógł to być sposób kontroli urodzeń; dla innych pierwszy krok w stronę umowy handlowej. Dla niektórych było to tabu. Ludzie nie potrzebowali tabu. Po prostu nie mogli tego robić. Sygnały seksualne były niewłaściwe; może to kwestia odmiennych feromonów.
— Musicie pochodzić z bardzo daleka, jeśli nie wiecie o tym — stwierdził starzec.
Louis opowiedział o sobie, o tym, jak przyleciał z gwiazd poza Łukiem. Nie, ani on, ani Chmee nie praktykowali rishathry, chociaż istniała wśród gatunków duża różnorodność. (Przypomniał sobie wunderlandzką dziewczynę o stopę wyższą i piętnaście funtów lżejszą od niego — jak piórko w jego ramionach.) Opowiedział o różnych światach i obdarzonych inteligencją istotach, ale pominął temat wojen i broni.
Plemiona ludzi wypasały wiele gatunków zwierząt. Lubili różnorodność, ale nie lubili głodu, a zwykle niemożliwe było hodowanie stad różnych zwierząt jednocześnie. Plemiona ludzi śledziły się nawzajem, żeby handlować biesiadami. Czasami handlowali stadami. Brzmiało to jak kupczenie całymi stylami życia; moglibyście spędzić pół falana na wzajemnej nauce, zanim odejdziecie. (Falan to dziesięć obrotów Pierścienia, siedemdziesiąt pięć dni po trzydzieści godzin każdy).
Czy pasterze zmartwią się, że w wiosce są obcy? Shivith powiedział, że nie. Dwaj obcy nie stanowią zagrożenia.
Kiedy wrócą? W południe, odpowiedział Shivith. Musieli się spieszyć; zaczęła się paniczna ucieczka. Gdyby nie to, zostaliby, żeby porozmawiać.
— Musicie jeść mięso zaraz po zabiciu zwierzęcia? — zapytał Louis.
Shivith uśmiechnął się.
— Nie. Pół dnia jest w porządku. Dzień i noc to za długo.
— Czy kiedykolwiek…
Chmee wstał nagle. Łagodnie zestawił dziewczynkę i wyłączył komunikator.
— Louis, potrzebuję ćwiczeń i samotności. Okres uwięzienia zagroził mojemu zdrowiu psychicznemu! Jestem ci potrzebny?
— Nie. Hej…
Kzin był już za płotem. Obejrzał się.
— Nie zdejmuj ubrań — zawołał za nim Louis. — Z pewnej odległości nie da się rozpoznać, że jesteś rozumną istotą. Nie zabijaj zielonych słoni.
Chmee pomachał ręką i skoczył w zieloną trawę.
— Twój przyjaciel jest szybki — powiedział Shivith.
— Ja również powinienem iść. Mam pewien pomysł.
Podczas pierwszej wizyty na Pierścieniu główną ich troską było przeżycie i ucieczka. Dopiero później, w bezpiecznym i znajomym otoczeniu Resht na Ziemi, ożyło sumienie Louisa Wu. Wtedy przypomniał sobie o zniszczeniu miasta.
Czarne prostokąty tworzyły krąg wewnątrz Pierścienia. Było ich dwadzieścia, utrzymywanych powierzchnią do słońca za pomocą cienkiej, prawie niewidzialnej nici. Nić pozostawała napięta, ponieważ prostokąty wykonywały wokół słońca ruch obrotowy z szybkością większą od orbitalnej.
„Kłamca”, spadając po utracie silników na słońce, uderzył w nić i rozerwał ją. Pojedynczy jej fragment, długości tysięcy mil, — opadła jak ciemna chmura na zamieszkane miasto. Louis potrzebował nici do holowania rozbitego „Kłamcy". Znaleźli jej koniec, przyczepili do swojego prowizorycznego wehikułu — latającego więzienia Halrloprillalar — i ciągnęli „Kłamcę” za sobą. Louis nie wiedział dokładnie, co się stało z miastem, ale mógł się domyślać. Nić była cienka jak babie lato i na tyle mocna, by przeciąć metal kadłuba. Musiała przecinać budynki, kiedy jej zwoje rozwijały się.
Tym razem tubylcy nie powinni ucierpieć, tylko dlatego, że przybył Louis Wu. Odzwyczajał się właśnie od prądu; nie chciał jeszcze do tego poczucia winy. Jego pierwszym dokonaniem w czasie tej wizyty było wzniecenie paniki wśród stada. Miał zamiar naprawić swój błąd. To była ciężka fizyczna praca.
Przerwał w pewnej chwili i wszedł na pokład nawigacyjny. Martwił się o kzina. Nawet ludzka istota — powiedzmy, nizinny sprzed pięciuset lat, człowiek sukcesu w średnim wieku — poczułby się zakłopotany, stwierdzając nagle, że znowu ma osiemnaście wiosen, że został przerwany jego równy marsz ku śmierci, że krew wzbiera potężnymi i nieznanymi sokami, stawiając pod znakiem zapytania jego własną tożsamość (gęstniejące i zmieniające kolor włosy, znikające blizny…) No więc, gdzie jest Chmee?
Trawa była dziwna. W pobliżu obozowiska sięgała do pasa. W kierunku ruchu obrotowego rozległy obszar był wyskubany prawie do gołej ziemi. Louis zobaczył prowadzone przez małe, czerwone istoty stado, poruszające się jego skrajem i zostawiające za sobą stratowany pas prawie koloru ziemi.
Trzeba im to oddać: małe, zielone słonie maszerowały karnie. Czerwoni ludzie musieli dość często zmieniać obozowisko.
Louis dostrzegł ruch w pobliskiej trawie. Patrzył cierpliwie, dopóki znowu coś się nie poruszyło… I nagle pojawiła się pomarańczowa błyskawica. Człowiek nigdy nie widział, jak poluje kzin. W pobliżu nie było nikogo i bardzo dobrze. Zajął się ponownie pracą.
Pasterze wrócili i zastali ucztę.
Nadeszli całą grupą, trajkocząc między sobą. Przystanęli, by przyjrzeć się lądownikowi, nie podchodząc zbyt blisko. Kilku otoczyło jednego z zielonych słoników. (Obiad?) Mógł to być zbieg okoliczności, że prowadził ich włócznik, kiedy wchodzili w krąg chat.
Zatrzymali się zaskoczeni na widok Chmee, z inną tym razem dziewczynką na plecach, Louisa oraz pół tony rozebranego mięsa, ułożonego na czystej skórze.
Shivith przedstawił obcych wraz z krótką i dość dokładną relacją. Louis oczekiwał, że nazwą go kłamcą, ale nic takiego nie nastąpiło. Poznał przywódcę: kobietę o wzroście czterech stóp i paru cali, o imieniu Ginjerofer, która ukłoniła się i uśmiechnęła, ukazując niepokojąco ostre zęby. Spróbował ukłonić się w taki sam sposób.
— Shivith powiedział nam, że lubicie różne gatunki mięsa — zaczął i wskazał gestem na to, co przyniósł z kuchni lądownika. Trzech tubylców obróciło słonika, pokazało mu miejsce, gdzie pasła się reszta stada, i popędziło go, szturchając w zad trzonami włóczni. Plemię zbiegło się na obiad. Dołączyli także inni, z chat, które Louis uważał za puste: kilkunastu bardzo starych mężczyzn i kobiet. Przybysz myślał, że Shivith jest stary. Nie był przyzwyczajony do widoku ludzi z pomarszczoną skórą, bliznami i wykręconymi artretyzmem stawami. Zastanawiał się, dlaczego się chowali, i domyślił się, że celowali do niego i do Chmee z łuków podczas rozmowy z Shivithem i dziećmi.
W ciągu kilku minut tubylcy zredukowali posiłek do kości. Nie rozmawiali. Wydawało się, że nie obowiązuje wśród nich zasada pierwszeństwa. Rzeczywiście jedli jak kzinowie. Chmee przyjął wyrażone gestem zaproszenie. Zjadł większość moa, którym krajowcy wzgardzili; woleli czerwone mięso.
Louis przyniósł je w kilku ratach na jednej z dużych płyt repulsyjnych. Mięśnie bolały go od wysiłku. Patrzył na ucztujących tubylców. Czuł się dobrze. Nie miał w głowie drouda, a czuł się dobrze.
Większość odeszła wkrótce, by dopilnować stada. Shivith i Ginjerofer oraz kilkoro starszych zostali.
— Czy moa to ptak czy artefakt? — zapytał Chmee Louisa. — Może Patriarcha chciałby mieć takie ptaki w swoich parkach łowieckich?
— To prawdziwy ptak — odparł Louis. — Ginjerofer, chyba zrewanżowaliśmy się za spowodowanie ucieczki.
— Dziękujemy wam — powiedziała. Na ustach i piersi miała krew. Jej wargi były pełne i czerwieńsze niż skóra. — Zapomnijcie o ucieczce. Życie to coś więcej niż uczucie sytości. Lubimy spotykać ludzi, którzy różnią się od nas. Czy wasze światy naprawdę są o tyle mniejsze od naszego? I okrągłe?
— Okrągłe jak piłki. Gdyby mój znajdował się tam wysoko na Łuku, widziałabyś tylko biały punkcik.
— Wrócicie na te małe światy, żeby opowiedzieć o nas? Komunikatory zapewne były podłączone do urządzeń rejestrujących na pokładzie „Igły".
— Któregoś dnia — odpowiedział Louis.
— Pewnie macie pytania.
— Tak. Czy słoneczniki niszczą wasze pastwiska? Musiał pokazać palcem, żeby zrozumiała.
— Ten blask w kierunku obrotu? Nic o nim nie wiemy — odparła.
— Czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad tym? Wysyłaliście zwiadowców?
Zmarszczyła czoło.
— Tak już jest. Mój ojciec i matka mówią, że zawsze poruszaliśmy się w kierunku przeciwnym do obrotu. Pamiętają, że musieli obchodzić wielkie morze, ale nie zbliżali się do niego, ponieważ zwierzęta nie jadłyby roślin, które rosną na brzegach. Wtedy też z tamtej strony była jasność, ale teraz jest silniejsza. A jeśli chodzi o zwiadowców… grupa młodych wyruszyła kiedyś, żeby zobaczyć to na własne oczy. Spotkali gigantów. Giganci zabili im zwierzęta. Musieli szybko wracać. Nie mieli mięsa.
— Wygląda na to, że słoneczniki poruszają się szybciej niż wy.
— Tak. Ale i my potrafimy przemieszczać się prędzej.
— Co wiecie o latającym mieście?
Ginjerofer widziała je przez całe życie. Stanowiło punkt orientacyjny, jak sam Łuk. Podczas pochmurnych nocy można było dostrzec żółtą poświatę miasta, ale to wszystko, co o nim wiedziała. Leżało zbyt daleko, nawet dla plotek.
— Docierają jednak do nas opowieści z dalekich stron, jeśli są coś warte. Mogą być przekręcone. Wiemy o ludziach z rozlanych gór, którzy mieszkają między pasem białego zimna a podnóżami, gdzie powietrze jest zbyt gęste. Latają między rozlanymi górami. Używają podniebnych sań, kiedy uda się im je zdobyć, ale nie robi się nowych, więc od setek lat muszą korzystać z balonów. Czy twoje urządzenie do patrzenia widzi tak daleko?
Louis nałożył jej okulary i pokazał pokrętło do regulacji powiększenia.
— Dlaczego nazywacie je rozlanymi górami? Czy tego samego słowa używacie, kiedy rozlejecie wodę?
— Tak. Nie wiem, dlaczego je tak nazywamy. Twoje oczy pokazują mi tylko większe góry… — Odwróciła się w kierunku ruchu obrotowego. Gogle prawie zakrywały jej małą twarz. — Widzę brzeg morza, a po drugiej stronie oślepiające światło.
— Co jeszcze słyszycie od podróżników?
— Kiedy się spotykamy, rozmawiamy przeważnie o niebezpieczeństwach. Po stronie przeciwnej do kierunku obrotu żyją bezrozumni mięsożercy, którzy zabijają ludzi. Wyglądają jak my, ale są mniejsi, czarni i polują w nocy. Są też… — Zmarszczyła brwi. — Nie znamy całej prawdy. Są istoty, które zmuszają innych do robienia rishathry. Nikt z tego nie wychodzi żywy.
— Ale wy nie możecie robić rishathry. Nie są wiec dla was niebezpieczne.
— A jednak są groźne nawet dla nas, tak nam mówiono.
— A co z chorobami? Pasożytami?
Żaden z tubylców nie wiedział, co to znaczy. Pchły, glisty, moskity, odra, gangrena: niczego takiego nie znano na Pierścieniu. Oczywiście, powinien był się tego domyślić. Budowniczowie Pierścienia po prostu ich nie sprowadzili. Mimo to był zaskoczony. Zastanawiał się, czy mógł za pierwszym razem przywlec na Pierścień jakąś chorobę… i doszedł do wniosku, że nie. Autolekarz wyleczyłby go wcześniej.
Tubylcy przypominali cywilizowanych ludzi. Starzeli się, ale nie chorowali.