Wiatr sypnął kurzem w nozdrza Louisa Wu; cisnął mu włosy na twarz. Człowiek odgarnął je i otworzył oczy. Światło było oślepiająco jasne. Gmerające ręce napotkały plaster, a potem gogle zasłaniające czoło i policzki. Zdjął je.
Odtoczył się od kobiety i usiadł.
Jeszcze było ciemno. Lecz prawie świtało: terminator dzielił świat na jasność i mrok. Louisa bolał każdy mięsień. Czuł się jak obity. I o dziwo, czuł się wspaniale. Przez wiele ostatnich lat uprawiał seks bardzo rzadko, gdyż uzależnieni zazwyczaj nie interesują się takimi rzeczami. Ostatniej nocy zaangażował się całą duszą.
Kobieta? Była prawie jego wzrostu i raczej krępa. Ani płaska, ani piersiasta. Miała czarne włosy związane w długi warkocz, a na szczęce wprawiający w zażenowanie pasek brody. Spała z wyczerpania i zasłużyła na to. Oboje zasłużyli. Teraz zaczął sobie przypominać. Jego wspomnienia nie miały jednak sensu.
Kochał się… nie, był bez pamięci zakochany w bladej, smukłej kobiecie z czerwonymi ustami. Widok krwi na jej wargach i piekący ból w szyi wywołały w nim jedynie uczucie potwornej straty. Wył, kiedy Chmee wykręcił jej głowę, aż pękły kręgi. Walczył, kiedy stwór odrywał go od martwej kobiety, a potem brał pod pachę; szalał i miotał się, kiedy kzin wyławiał z jego kamizelki zestaw pierwszej pomocy, przyklejał mu plaster na szyi i chował torbę z powrotem.
Potem Chmee zabił ich, wszystkie te piękne srebrnowłose kobiety i mężczyzn, przeszywając im celnie głowy lśniącą rubinową igłą lasera-latarki. Louis pamiętał, że próbował go powstrzymać i, odrzucony, przekoziołkował po strzaskanym chodniku. Chwiejnie podniósł się, zobaczył, że ktoś idzie, i ruszył w jej stronę. Jej — czarnowłosej kobiety, jedynej ocalałej spośród obrońców. Padli sobie w ramiona.
Dlaczego to zrobił? Chmee próbował przyciągnąć jego uwagę… czyż nie? Louis przypomniał sobie okrzyki, jakie wydają walczące tygrysy.
— Feromony — powiedział. — A wyglądali tak bezbronnie! — Stał i rozglądał się z przerażeniem. Wszędzie wokół niego leżały martwe ciała: czarnowłose z ranami w szyjach, blade — z krwią na ustach i czarnymi, wypalonymi znakami w srebrnych włosach.
Karabiny nie wystarczyły. Wampiry miały coś gorszego od taspu. Wydzielały pobudzającą chmurę feromonów, ludzkich zapachowych sygnałów gotowości seksualnej. Któryś z wampirów — może była to para — musiał dostać się do wieży. I obrońcy wyszli, biegnąc, rzucając broń i ubrania w pośpiechu, a jeden z nich spadł przez poręcz, zabijając się na miejscu.
Ale dlaczego po śmierci wampirów on i czarnowłosa kobieta…?
Wiatr potargał włosy Louisa. Tak. Wampiry nie żyły, ale on i ciemnowłosa nadal znajdowali się w chmurze feromonów. Połączyli się w szale…
— Gdyby nie zerwał się wiatr, nadal byśmy To Robili. Tak. Ale gdzie, nieżas, podziałem… wszystko?
Znalazł strój ochronny i uprząż. Ubranie było porwane na strzępy. A co z kamizelką? Zobaczył, że kobieta otworzyła oczy. Usiadła nagle, z przerażeniem w oczach, które Louis potrafił doskonale zrozumieć. Powiedział do niej:
— Muszę znaleźć kamizelkę z komunikatorem. Mam nadzieję, że Chmee nie wystraszy cię, zanim…
Chmee. Jak on to widział?
„Wielka dłoń kzina chwyciła Louisa za głowę i wykręciła ją do tyłu. Mężczyzna przywarł do kobiety całym ciałem i umysłem i pchał, pchał; ale przed oczami miał tę pomarańczową zwierzęcą twarz, a w uszach wywrzaskiwane obelgi. To go rozpraszało…”
Nigdzie nie było widać stwora. Louis odnalazł kamizelkę w sporej odległości, w zaciśniętej dłoni martwej wampirzycy. Nie mógł znaleźć pistoletu obezwładniającego. Był już teraz naprawdę zaniepokojony. Pamięć podsuwała mu coś bardzo nieprzyjemnego. Zaczął biec, aż dotarł do miejsca, gdzie zostawili lądownik.
Wielki głaz, zbyt ciężki nawet dla trzech mężczyzn, przygniatał stertę nadprzewodzącej tkaniny. Pożegnalny prezent od kzina. Lądownik zniknął.
Będę musiał wcześniej czy później przez to przejść — pomyślał Louis. Dlaczego nie teraz? Pewien przyjaciel nauczył go tej sztuczki, tej odrobiny magii, pomagającej otrząsnąć się z szoku lub smutku. Czasami pomagało.
Siedział na czymś, co kiedyś było balustradą ganku, chociaż ganek spoczywał teraz samotnie na pokrytym piaskiem chodniku. Nałożył strój ochronny i kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Oddzielił się ubraniem od ogromnego i pustego świata. Nie ze skromności, lecz ze strachu.
To wyczerpało wszystkie jego ambicje. Siedział bezradny. Rozmyślał o działającym droudzie, odległym jak Ziemia od Księżyca, i o dwugłowym sojuszniku, który nie zaryzykuje lądowania, żeby uratować Louisa Wu. O budowniczych Pierścienia i ich wyidealizowanej ekologii, która nie uznawała czegoś takiego, jak moskity czy nietoperze-wampiry; i wargi wykrzywiły mu się w zaczątek uśmiechu, a potem twarz przybrała martwy wyraz, który trudno nazwać wyrazem.
Wiedział, dokąd poleciał Chmee. Uśmiechnął się znowu, kiedy pomyślał, że na niewiele mu się to zda. Czy Chmee powiedział mu o tym? Nieważne. Chęć przeżycia, pożądanie seksualne albo pragnienie zemsty na Najlepiej Ukrytym pchnęłyby kzina w tym samym kierunku. Ale czy którykolwiek z tych motywów skłoniłby go do powrotu, w celu uratowania Louisa Wu?
I pomyślał, jak mało znaczy jedna śmierć wobec bilionów mieszkańców Pierścienia skazanych na bliski kontakt ze swoim słońcem.
Cóż, Chmee może wrócić. Louis powinien ruszyć tyłek i zrobić coś, żeby dostać się do latającego miasta. Wybierali się tam przecież; Chmee będzie się spodziewał spotkać go w owym mieście, jeśli jakiś kaprys pchnie go do powrotu po sojusznika, którego tak bardzo zawiódł. A może Louis naprawdę dowie się czegoś cennego. Albo… będzie musiał przeżyć gdzieś rok czy dwa, jakie mu pozostały. „Będę musiał kiedyś stawić temu czoło. Dlaczego nie teraz?”
Ktoś krzyknął.
Czarnowłosa kobieta ubrała się w szorty, koszulę i założyła plecak. Przy boku trzymała karabin, wycelowany w mężczyznę. Wykonała gest drugą ręką i znowu wrzasnęła.
Wakacje skończyły się. Louis uświadomił sobie ostro, że kaptur ma zsunięty na szyję. Gdyby próbowała strzału w głowę… cóż, może właśnie dawała mu czas na naciągnięcie kaptura, a wtedy nie miałoby znaczenia, czy strzeli. Strój przeciwuderzeniowy zatrzymałby pociski, a Louis rzuciłby się do ucieczki. Jedyna rzecz, której naprawdę potrzebował, to uprząż nośna. Czy rzeczywiście?
— W porządku — powiedział, uśmiechnął się i podniósł ręce. Jedyne, czego naprawdę potrzebował, to sprzymierzeniec. Wolno sięgnął ręką do kamizelki, wyjął komunikator i zapiął na szyi. — To będzie za nas mówiło, jak tylko nauczy się języka.
Wykonała gest karabinem: Idź przede mną.
Louis doszedł do uprzęży, zatrzymał się i podniósł ją, bez żadnych gwałtownych ruchów. Trzasnął piorun. Kamyk leżący sześć cali od jego stopy odskoczył w bok. Mężczyzna rzucił pasy i cofnął się.
Nieżas, ona nic nie mówi! Doszła do wniosku, że obcy nie zna jej języka, i to kończyło sprawę. W jaki sposób komunikator nauczy się czegokolwiek?
Z rękami w górze patrzył, jak kobieta jedną ręką gmera przy uprzęży, trzymając karabin wycelowany mniej więcej w niego. Gdyby dotknęła niewłaściwych przycisków, straciłby uprząż i przy okazji materiał. Ale odłożyła ją, przez chwilę przyglądała się mężczyźnie, potem zrobiła krok w tył i skinęła na niego.
Louis podniósł pasy. Kiedy gestem wskazała na pojazd, potrząsnął głową. Podszedł do miejsca, gdzie Chmee zostawił około akra nadprzewodzącej tkaniny, przygniecionej ciężkim głazem.
Karabin nie przestawał w niego celować, kiedy obwiązywał pasami skałę i włączał je. Objął ramionami głaz — i uprząż z obawy, że się ześlizgnie — i dźwignął. Skała powędrowała w górę. Wykonał pełny obrót i puścił. Wolno opadła na ziemię.
Czyżby w jej oczach pojawił się szacunek? Dla jego techniki czy dla siły? Wyłączył pas, wziął go oraz materiał nadprzewodzący i ruszył przed nią w stronę pojazdu. Otworzyła podwójne drzwi z boku. Położył swój ciężar i rozejrzał się.
Z trzech stron łóżka, mały piecyk pośrodku i otwór w dachu do odprowadzania dymu. Za tylnym siedzeniem sterty bagażu. Z przodu kolejne łóżko…
Cofnął się. Obejrzał się w stronę wieży, zrobił krok do przodu i spojrzał na nią. Zrozumiała. Zadrżała i skinęła na niego.
Ciała zaczynały śmierdzieć. Zastanawiał się, czy kobieta pochowa je, czy spali. Ale przeszła między nimi, nie zatrzymując się. Zatrzymał się Louis, żeby obmacać głowę srebrnowłosej. Zbyt dużo włosów, zbyt mała czaszka. Wampirzyca była piękna, ale miała mózg mniejszy od ludzkiego. Westchnął i ruszył dalej.
Czarnowłosa poszła za nim przez szkielet niższego budynku do wieży i w dół krętych schodów. Martwy mężczyzna jej rasy leżał połamany w zburzonej piwnicy, a obok niego laser-latarka. Kiedy Louis spojrzał do tyłu na swoją towarzyszkę, zobaczył łzy w jej oczach. Sięgnął po latarkę, a kobieta strzeliła obok niego. Rykoszet z hukiem uderzył go w biodro. Sterroryzowany, rzucił się gwałtownie wewnątrz zesztywniałego nagle stroju ochronnego. Oparł się o zawaloną ścianę, a kobieta podniosła urządzenie. Znalazła przełącznik i światło zaczęło skakać wokół nich szeroką wiązką. Trafiła na regulator; promień zwęził się. Skinęła głową i wrzuciła urządzenie do kieszeni.
W drodze powrotnej do pojazdu Louis niedbale naciągnął kaptur stroju przeciwuderzeniowego na twarz, jakby zbyt jasno świeciło słońce. Może już dostała od niego wszystko, czego chciała, może brakowało jej wody albo miała dosyć towarzystwa obcego.
Nie zastrzeliła go. Wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi na klucz. Przez chwilę Louis widział siebie porzuconego na pustyni bez wody i bez ekwipunku. Ale zawołała go gestem do okna z prawej strony, gdzie znajdowały się przyrządy sterownicze. Zaczęła mu pokazywać, jak się prowadzi pojazd.
To był przełom, na który Louis liczył. Powtarzał wykrzykiwane przez nią słowa i dodawał własne: — Kierownica. Zapłon. Rozrusznik. Kluczyki. Przepustnica. Przepustnica zwrotna. — Była dobra w rozmowie na migi. Dłoń przeszywająca powietrze plus palec śledzący ruch wskazówki oznaczały „prędkościomierz".
Przestraszyła się, kiedy komunikator zaczął jej odpowiadać. Pozwoliła, by lekcja języka potrwała jeszcze trochę. Potem otworzyła drzwi, przesunęła się na tylne siedzenie, z wycelowanym karabinem, i powiedziała:
— Wsiadaj. Prowadź.
Maszyna była hałaśliwa i narowista. Każdy najmniejszy wstrząs przenosiła bezpośrednio na fotel kierowcy, dopóki Louis nie nauczył się omijać wybojów, kamieni albo nawianego piasku. Kobieta obserwowała go w milczeniu. Nie odczuwała żadnej ciekawości? Dotarto w końcu do niego, że straciła dwunastu towarzyszy w walce z wampirami. Zważywszy na okoliczności, dość dobrze sobie radziła. W końcu odezwała się:
— Jestem Valavirgillin.
— A ja Louis Wu.
— Masz dziwne urządzenia. Głośnik, zmienne światło, podnośnik… coś jeszcze?
— Nieżas, do licha! Zostawiłem okulary. Wyciągnęła gogle z kieszeni.
— Znalazłam je — oznajmiła.
Może znalazła również pistolet obezwładniający. Louis nie spytał.
— Dobrze. Załóż je, a pokażę ci, jak działają. Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Pewnie się bała, że na nią skoczy.
— Co robiłeś w starym mieście? Gdzie znalazłeś te rzeczy?
— Są moje. Przywiozłem je z odległej gwiazdy.
— Nie żartuj sobie ze mnie, Louis Wu. Spojrzał na nią.
— Czy ludzie, którzy zbudowali miasto, mieli takie rzeczy? — spytał.
— Mieli rzeczy, które mówią. Potrafili podnosić domy w powietrze; dlaczego sami nie mieliby latać?
— A co z moim towarzyszem? Czy na Pierścieniu są podobni do niego?
— Wydawał się olbrzymi. — Zarumieniła się. — Nie miałam okazji mu się przyjrzeć.
Rzeczywiście, była zajęta czym innym. Ogarnięta szałem.
— Dlaczego celujesz do mnie z karabinu? Pustynia jest naszym wspólnym wrogiem. Powinniśmy sobie pomagać.
— Nie mam powodu, by ci ufać. Zastanawiam się właśnie, czy nie jesteś szalony. Tylko Inżynierowie podróżowali między gwiazdami.
— Mylisz się. Wzruszyła ramionami.
— Musisz jechać tak wolno? — spytała.
— Potrzebuję wprawy.
Zaczynał już nabierać pewności w prowadzeniu pojazdu. Droga była prosta i niezbyt wyboista, a z naprzeciwka nic nie jechało. Przecinały ją jęzory nawianego piasku. Valavirgillin powiedziała mu, żeby nie zwalniał z ich powodu.
I tak zbliżał się ze sporą szybkością do celu swojej podróży.
— Co możesz powiedzieć mi o latającym mieście? — zagadnął.
— Nigdy tam nie byłam, Mieszkają w nim potomkowie Inżynierów. Teraz już nie budują ani nie rządzą, ale według tradycji miasto należy do nich. Przyjmują wielu gości.
— Turystów? Ludzi, którzy przyjeżdżają tylko po to, żeby zobaczyć ich dzieło?
Uśmiechnęła się.
— Przyjeżdżają z tego i z innych powodów. Trzeba otrzymać zaproszenie. Dlaczego chcesz to wiedzieć?
— Muszę dostać się do miasta. Jak daleko mogę jechać z tobą? Teraz roześmiała się.
— Myślę, że nie dostaniesz zaproszenia. Nie jesteś sławny ani potężny.
— Wymyślę coś.
— Jadę do szkoły w Zakręcie Rzeki. Muszę powiedzieć im, co się stało.
— A co się stało? Co robiliście tutaj na pustyni? Opowiedziała mu. To nie było łatwe. Słownictwo komunikatora miało luki. Wspólnie omijali je i wypełniali.
Maszynowi Ludzie rządzili potężnym imperium.
Tradycyjnie imperium jest zlepkiem prawie niezależnych królestw. Poszczególne królestwa muszą płacić podatki i wypełniać rozkazy imperatora dotyczące wojen, zwalczania bandytyzmu, utrzymania łączności i czasami oficjalnej religii. W pozostałych sprawach postępują zgodnie ze swoimi zwyczajami.
Było to w dwójnasób prawdziwe w Maszynowym Imperium, gdzie, na przykład, sposób życia mięsożernych pasterzy konkurował ze stylem życia trawożerców; korzystne dla handlarzy, którzy kupowali towary ze skór wyprawianych przez mięsożerców, a nieistotne dla wampirów. Na niektórych obszarach wiele gatunków współpracowało ze sobą, a wszystkie pozwalały wampirom przechodzić przez swoje terytorium. Poszczególne rasy żyły zgodnie ze swoimi zwyczajami.
Louis Wu używał słowa „wampir". Valavirgillin nazywała ich Nocnymi Ludźmi. Byli śmieciarzami i grabarzami, i dlatego właśnie kobieta nie pogrzebała swoich zmarłych. Wampiry miały swój język. Można było nauczyć je odprawiania obrzędów pogrzebowych lokalnych religii. Stanowiły źródło informacji dla Maszynowych Ludzi. Legenda mówi, że robiły to samo dla Inżynierów w czasach ich rządów.
Według Valavirgillin Maszynowe Imperium miało charakter handlowy i nakładało podatki tylko na własnych kupców. (Im więcej mówiła, tym więcej wyjątków znajdował Louis,) Królestwa utrzymywały szlaki wiążące imperium, o ile ich mieszkańcy byli do tego zdolni; nie potrafili tego, na przykład, żyjący na drzewach Wiszący Ludzie. Drogi wytyczały granice między terytoriami różnych gatunków hominidów. Podboje terytoriów po przeciwnych stronach traktów były zabronione. W ten sposób drogi zapobiegały (czasami!) wojnom samym swoim istnieniem.
Imperium mogło odkomenderować armię do walki z bandytami i złodziejami. Duże połacie lądu, które zajęło na punkty handlowe, miały tendencję do przekształcania się w kolonie. Ponieważ pojazdy i drogi wiązały imperium, królestwa miały obowiązek destylacji chemicznego paliwa i udostępniania go. Imperium kupowało kopalnie (przez wymuszoną sprzedaż?), wydobywało rudy i dzierżawiło prawo do produkcji maszyn na swoje zamówienie.
Istniały szkoły dla kupców. Valavirgillin i jej towarzysze byli studentami i nauczycielami ze szkoły w Zakręcie Rzeki. Wybrali się w podróż terenową do ośrodka handlu graniczącego z dżunglą Wiszących Ludzi — jak wywnioskował Louis, zbieraczy, którzy sprzedawali orzechy i suszone owoce — i Pasterzy, mięsożerców handlujących wyrobami ze skóry i rękodziełami. (Nie, nie byli mali i czerwoni. To inny gatunek.) Zboczyli z drogi, by zajechać do starożytnego pustynnego miasta. Nie spodziewali się wampirów. Gdzież te potwory znalazłyby wodę na pustyni? Jak by się tam dostały? Wampiry niemal wymarły, z wyjątkiem…
— Z wyjątkiem czego? Nie dosłyszałem. Valavirgillin zaczerwieniła się.
— Niektórzy starzy ludzie trzymają bezzębne wampiry dla… dla rishathry. Może właśnie tak do tego doszło. Uciekła oswojona para albo ciężarna samica.
— Vala, to obrzydliwe.
— Tak — zgodziła się zimno. — Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś przyznał się, że trzyma wampiry. A tam, skąd pochodzisz, nie istnieje nic, co inni uważają za haniebne? Strzał był celny.
— Kiedyś opowiem ci o uzależnieniu od prądu. Nie teraz. Przyjrzała mu się znad metalowej lufy. Oprócz paska czarnej brody wzdłuż szczęki wyglądała jak człowiek… chociaż trochę poszerzony. Jej twarz była prawie dokładnie kwadratowa. No i mało czytelna. Najwyraźniej drogi ewolucji dwu ras, które reprezentowali, różniły się od siebie. Twarz ludzka stała się środkiem porozumienia…
— Co zrobisz dalej? — zapytał.
— Muszę zawiadomić o śmierci… i przekazać pamiątki z pustynnego miasta. Dostaje się premię, ale imperium rości sobie prawo do pamiątek po Inżynierach.
— Powtarzam ci, że one są moje.
— Jedź.
Na pustyni zaczęły pojawiać się skrawki zieleni, a czarny prostokąt nasunął się na słońce, kiedy Valavirgillin kazała mu się zatrzymać. Zrobił to chętnie. Był zmęczony wyboistą drogą i ciągłym utrzymywaniem pojazdu na właściwym kursie.
— Będziesz… kolację — powiedziała Vala. Przyzwyczaili się do luk w tłumaczeniu.
— Nie zrozumiałem tego słowa.
— Podgrzewa się jedzenie, aż można je jeść. Louis, nie umiesz…?
— Gotować. — Było mało prawdopodobne, by miała nie przypalające się garnki i kuchenkę mikrofalową. Albo miarki, rafinowany cukier, masło, znane mu przyprawy… — Nie.
— Ja ugotuję. Rozpal ogień. Co jadasz?
— Mięso, niektóre rośliny, owoce, jajka, ryby. Owoce mogę jeść nie ugotowane.
— Podobnie jak moja rasa, z wyjątkiem ryb. Dobrze. Wysiądź i poczekaj.
Wypuściła go z pojazdu, a potem przeczołgała się w tył. Rozprostował obolałe mięśnie. Słońce świeciło teraz wąziutkim sierpem, na który nadal niebezpiecznie było patrzeć, ale na pustyni już zapadał zmrok. W kierunku przeciwnym do obrotu jaśniał szeroki pas świata. Wokół Louisa rosła brązowawa, niska trawa i kępa wysokich, suchych drzew. Jedno drzewo było białe i wyglądało na martwe.
Vala wypełzła z pojazdu. Cisnęła mu coś ciężkiego pod stopy.
— Narąb drzewa i rozpal ognisko — poleciła.
Podniósł tę rzecz: kawałek drewna z przymocowanym na jednym końcu topornym żelaznym klinem.
— Nie znoszę wychodzić na głupca, ale co to jest? Wymieniła nazwę.
— Ostrym końcem uderzasz w pień, dopóki drzewo nie upadnie. Rozumiesz?
— Siekiera. — Louis przypomniał sobie wojenne topory w muzeum na Kzinie. Spojrzał na siekierę, potem na uschnięte drzewo… i nagle poczuł, że ma dosyć. — Robi się ciemno — powiedział.
— Słabo widzisz w nocy? Masz. — Rzuciła mu laserową latarkę.
— To martwe drzewo będzie dobre?
Odwróciła się, prezentując ładny profil, a razem z nią przesunął się karabin. Louis ustawił laser na wąską wiązkę i dużą moc. Włączył go szybko. Jasna świetlna nić pomknęła obok Valavirgil-lin. Louis przesunął ją błyskawicznie na broń. Karabin buchnął płomieniem i pękł na pół.
Stała tam z otwartymi ustami i dwoma kawałkami żelastwa w rękach.
— Bardzo chętnie przyjmuję propozycje od moich przyjaciół i sojuszników — powiedział. — Nie znoszę przyjmowania rozkazów. Mam ich dosyć od mojego futrzastego towarzysza. Bądźmy przyjaciółmi.
Rzuciła na ziemię resztki karabinu i podniosła ręce.
— Masz dużo karabinów i kul w tyle pojazdu. Uzbrój się. — Zrobił półobrót. Przesunął wiązkę zygzakiem po suchym drzewie. Kilkanaście kloców upadło płonąc. Podszedł do nich spacerkiem i ułożył w ciasny stos wokół pnia. Skierował laser w sam środek i przyglądał się, jak płomienie obejmują drewno.
Coś uderzyło go między łopatkami. W jednej chwili strój przeciwuderzeniowy zesztywniał. Louis usłyszał pojedynczy trzask pioruna.
Odczekał chwilę, ale nie było drugiego strzału. Odwrócił się i podszedł do wehikułu i Vali.
— Nigdy, ale to nigdy więcej nie rób tego — powiedział. Spojrzała blada i przestraszona.
— Dobrze. Nie zrobię tego.
— Mam ci pomóc przynieść przybory kuchenne?
— Nie, mogę… Chybiłam?
— Nie.
— Uratował mnie strój stanowiący część mojego wyposażenia. Przywiozłem je z odległości tysiąc razy większej, światło pokonuje w ciągu jednego falanu, i należy do — Wykonała gest podobny do klepnięcia po ramieniu i odwróciła się.