Lądownik usiadł we wrogim białym świetle. Blask od strony głównego budynku oślepiał przez minutę, a potem zgasł. Opuściła się pochylnia. Król gigantów, w pełnej zbroi, pozwolił jej się przenieść na ziemię. Uniósł głowę i zawył. Głos musiał ponieść się na wiele mil.
Giganci zaczęli biec do lądownika.
Chmee wysiadł, a za nim Wu. Wu był mały, częściowo bezwłosy i wyglądał niegroźnie. Uśmiechał się; rozejrzał się wokół z czarującym entuzjazmem, jak gdyby widział ten świat po raz pierwszy.
Dom znajdował się w sporej odległości. Zrobiony był z błota i trawy, wzmocniony pionowymi elementami. Rząd słoneczników posadzonych na dachu poruszył się niespokojnie, odwracając wklęsłe lustrzane twarze i zielone żylaste wypukłości, gdzie zachodziła fotosynteza, do słońca, i rzucając błyski na zbiegających się ze wszystkich stron olbrzymów.
— A jeśli wróg zaatakuje w dzień? Jak dostaniecie się do domu? A może trzymacie broń gdzie indziej? — dopytywał się Chmee.
Gigant zastanawiał się, czy zdradzić sekrety obrony. Ale Chmee służył Louisowi i lepiej było go nie obrażać.!.
— Widzisz tę kępę zarośli w kierunku przeciwnym do obrotu? Jeśli zagraża niebezpieczeństwo, ktoś musi podkraść się do niej i pomachać prześcieradłem. Słoneczniki podpalają wilgotne drzewo. Pod osłoną dymu możemy wejść i zabrać broń. — Zerknął na lądownik i dodał: — Wróg na tyle szybki, by do nas dotrzeć, zanim chwycimy za broń, jest dla nas i tak zbyt silny. Może zaskoczyłyby go słoneczniki.
— Czy Wu może wybrać sobie partnerkę?
— Czy ma tyle własnej woli? Myślałem, że pożyczę mu moją żonę, Reeth, która już wcześniej praktykowała rishathrę. Jest mała, a Maszynowi Ludzie nie różnią się tak bardzo od Wu.
— To jest do przyjęcia — powiedział Chmee, nie patrząc na Wu. Otaczało ich teraz stu olbrzymów. Nikt więcej nie nadchodził.
— To wszyscy? — zapytał kzin.
— Ci tutaj i moi wojownicy to całe moje plemię. Na stepie żyje dwadzieścia sześć szczepów. Jesteśmy razem, kiedy możemy, ale nikt nie przemawia w imieniu wszystkich — odpowiedział król.
Wśród około stu osób było ośmiu mężczyzn, wszyscy poznaczeni bliznami; trzej z nich byli kalekami. Żaden, oprócz króla, nie miał zmarszczek i siwych włosów, oznak wieku.
Resztę stanowiły osobniki żeńskie… a raczej kobiety. Niewiele niższe od mężczyzn, mierzyły od sześciu i pół do siedmiu stóp; były nagie, pełne godności, brązowoskóre. Gęste, złote włosy opadały im na plecy w jednej masie splotów. Żadna nie nosiła ozdób. Miały grube nogi, duże, stwardniałe stopy. Kilka kobiet było siwych. Ciężkie piersi stanowiły dobrą wskazówkę co do ich wieku. Przyglądały się gościom z przyjemnością i zaciekawieniem, podczas gdy gigant w zbroi przekazywał im nowiny.
Chmee odezwał się cicho bez pośrednictwa komunikatora.
— Jeśli podoba ci się któraś samica, muszę mu powiedzieć teraz.
— Nie, wszystkie są równie… atrakcyjne.
— Jeszcze możemy położyć temu kres. Musisz być szalony, żeby składać taką obietnicę!
— Potrafię to zrobić. Hej, nie chcesz się zemścić za swoją spaloną skórę?
— Zemścić się na roślinach? Jesteś szalony. Nasz czas jest cenny, a za rok wszyscy i tak będą martwi — słoneczniki, giganci, mali, czerwoni mięsożercy, wszyscy!
— Tak…
— Twoja pomoc na nic się nie zda; gdyby o tym wiedzieli! Ile czasu zabierze twój pomysł? Dzień? Miesiąc? Zniweczysz nasz własny plan.
— Może jestem szalony, Chmee, ale muszę to przeprowadzić. Ani przez chwilę, odkąd opuściłem Pierścień, nie miałem… powodu, by być z siebie dumnym. Muszę udowodnić…
Król gigantów mówił:
— Sam Louis powie wam, że zagrożenie ze strony ognistych roślin już się dla nas skończyło. Powie nam, co mamy zrobić…
Wu, zgodnie ze swoją naturą, wystąpił skromnie zza wielkiego kzina. Żaden z gigantów nie zwrócił uwagi na to, że przybysz mówi do swojej ręki. Opóźniony o pół minuty, zagrzmiał z lądownika głos Louisa:
— Słuchajcie mnie, ponieważ nadszedł dzień, żeby oczyścić pola z ognistych roślin dla wszystkich plemion ludzkich. Ja pójdę przed wami pod postacią chmury. Wy musicie zebrać nasiona, które chcecie zasiać w miejscu, gdzie teraz rosną palące rośliny…
O pierwszym brzasku, kiedy słońce pojawiło się w górze jako pasek światła na brzegu czarnego prostokąta, giganci wyruszyli.
Lubili spać dotykając się nawzajem. Król leżał pośrodku kręgu kobiet, a Wu z brzegu, z małą, na pół łysą głową na ramieniu jednej z niewiast i nogami przerzuconymi przez długie, kościste nogi jakiegoś mężczyzny. Klepisko było zasłane ciałami i włosami.
Po obudzeniu się wstawali karnie; najpierw rozplątywali się leżący najbliżej drzwi, brali pakunki, sierpowate szable i wychodzili na zewnątrz, a za nimi kolejni. Wu wyszedł razem z nimi.
Obok stojącego w oddali lądownika jednoręki gigant z oszpeconą twarzą rzucił Chmee szybkie pożegnanie i pobiegł do domu. Nocni wartownicy mieli spać w ciągu dnia; zostawało również kilka starszych kobiet.
Giganci odwrócili się i wytrzeszczyli oczy, kiedy Wu zaczął wdrapywać się na ścianę.
Ściana z trawy i błota była krucha, ale dach znajdował się na wysokości zaledwie dwunastu stóp. Louis podciągnął się między dwa słoneczniki.
Rośliny miały guzowate, zielone łodygi, wysokie na stopę. Każdą wieńczył pojedynczy lustrzany kwiat, o średnicy od dziewięciu do dwunastu cali. Ze środka sterczał krótki słupek, zakończony ciemnozieloną bulwą. Spód kwiatu był pożyłkowany, pocięty roślinnymi odpowiednikami włókien mięśniowych. I wszystkie lustra odbijały światło słoneczne w stronę Wu. Ale ilość tego światła nie wystarczała na razie, żeby zrobić mu krzywdę.
Louis zacisnął dłonie wokół grubej łodygi słonecznika i zakołysał delikatnie. Nie poddała się; korzenie tkwiły głęboko w dachu. Zdjął koszulę i przytrzymał między kwiatem a słońcem. Lustrzany kwiat pochylił się i zafalował niezdecydowany, a następnie zwinął się i zamknął.
Pamiętając o publiczności, Wu zszedł na dół z zachowaniem stylu. Biały blask podążał za nim, kiedy kroczył do lądownika.
— Część nocy spędziłem na rozmowie z wartownikiem — poinformował go kzin.
— Dowiedziałeś się czegoś?
— Ma do ciebie całkowite zaufanie, Louis. Są tacy naiwni.
— Podobnie jak mięsożercy. Zastanawiałem się, czy to nie są po prostu dobre maniery.
— Nie sądzę. Mięsożercy i roślinożercy w każdej chwili oczekują pojawienia się czegoś zza horyzontu. Wiedzą o istnieniu inaczej wyglądających ludzi i boskich mocy. Oni skłaniają mnie | do zastanowienia się, co nas jeszcze czeka. Wrrr, wartownik miał świadomość, że nie należymy do rasy, która zbudowała Pierścień. Czy to o czymś świadczy?
— Być może. Co jeszcze?
— Nie będzie kłopotów z innymi plemionami. Może i są bydłem, ale rozumnym. Ci, którzy mieszkają w stepie, zbiorą nasiona dla tych, którzy zaatakują terytorium słoneczników. Dadzą kobiety młodym mężczyznom, jeśli ci wyruszą. Może odejdzie jedna trzecia, kiedy już odprawisz swoje czary. Reszta będzie miała pod dostatkiem trawy. Nie będą musieli wkraczać na tereny czerwonych ludzi.
— W porządku.
— Zapytałem o długoterminową prognozę pogody.
— Dobrze! I co?
— Wartownik to stary człowiek — powiedział Chmee. — Kiedy był młody i miał dwie nogi (zanim okaleczyło go coś, co komunikator nazwał „ogre"), słońce świeciło zawsze tak samo, a dni miały jednakową długość. Teraz słońce wydaje się raz jaśniejsze, a raz ciemniejsze i kiedy jest jasne, dni wydają się zbyt krótkie i na odwrót. Louis, on pamięta, jak to się zaczęło. Dwanaście falanów, czyli sto dwadzieścia obrotów temu, nastał czas ciemności. Przez dwa, trzy dni nie wstawał świt. Widzieli gwiazdy i widmową poświatę w górze. Potem przez kilka falanów wszystko było, jak należy. Kiedy nadeszły dni o różnej długości, zauważyli to dużo później; nie mają zegarków.
— Zdaje się, że to było do przewidzenia. Z wyjątkiem…
— A długa noc, Louis. Jak ci się wydaje? Skinął głową.
— Słońce rozbłysło. Krąg czarnych prostokątów zamknął się. Może łączącą je nić nawijają automaty.
— Siła rozbłysku przesunęła Pierścień. Teraz dni stają się niejednakowe. To przeraża wszystkie rasy, z którymi handlują giganci.
— I powinno.
— Chciałbym, żebyśmy mogli coś zrobić. — Ogon kzina przeciął powietrze. — Ale zamiast tego walczymy ze słonecznikami. Dobrze bawiłeś się dzisiaj w nocy?
— Tak.
— Więc powinieneś się uśmiechać.
— Jeśli naprawdę chciałeś wiedzieć, trzeba było patrzeć. Wszyscy tak robili. W tym wielkim budynku nie ma żadnych ścian; wszyscy tłoczą się razem. Poza tym lubią się przyglądać.
— Nie mogę znieść tego zapachu. Louis roześmiał się.
— Jest silny. Nie brzydki, tylko intensywny. I musiałem stać na stołku. A kobiety były… uległe.
— Kobiety powinny być uległe.
— Ale nie kobiety mojej rasy! Nie są nawet głupie. Nie mogłem, oczywiście, rozmawiać, ale słuchałem. — Postukał palcem w słuchawkę. — Słyszałem, jak Reeth organizuje ekipę porządkową. Jest dobra. Hej, miałeś rację, są zorganizowani jak stado bydła! Wszystkie kobiety są żonami króla. Żaden z pozostałych mężczyzn nigdy nie współżyje z nimi, z wyjątkiem okazji, kiedy król ogłasza święto i wyrusza na wyprawę, żeby nie patrzeć. Kiedy wraca, zabawa kończy się i oficjalnie nic się nie wydarzyło. Wszyscy są teraz trochę poirytowani, bo sprowadziliśmy go z wyprawy dwa dni wcześniej.
— A jakie powinny być wasze kobiety?
— No, chodzi o orgazm. Samce wszystkich ssaków mają orgazm. Samice na ogół nie. Ale kobiety naszego gatunku tak. A kobiety gigantów po prostu są uległe. One, hm, nie angażują się.
— Podobało ci się to?
— Oczywiście że tak. Ale trzeba trochę czasu, by przyzwyczaić się do myśli, że nie mógłbym zrobić Reeth takiej przyjemności, jaką sam odczuwam; że to dla niej niemożliwe.
— Dla mnie wszystko jest tak, jak powinno być — stwierdził Chmee — zważywszy, że moja najbliższa żona jest dwieście lat świetlnych stąd. Co teraz robimy?
— Zaczekamy na króla. Może być trochę osłabiony. Dużą część nocy spędził na odnawianiu zażyłości ze swoimi żonami. Prawdę mówiąc, jedyny sposób, w jaki mógł mi udzielić wyjaśnień, to demonstracja. Jest przerażający — powiedział Louis. — On… hm, obsłużył? Obsłużył dwanaście kobiet, a ja próbowałem, nieżas, mu dorównać, ale mojemu ego nie pomogło, że… Pomińmy to. — Uśmiechał się szeroko.
— Louis?
— Mój zestaw reprodukcyjny nie jest zbudowany według tej samej skali.
— Wartownik powiedział, że samice innych gatunków boją się gigantów. Samce praktykują rishathrę, kiedy tylko mogą. Ogromnie lubią konferencje pokojowe. Strażnik był rozczarowany, że Louis nie uczynił cię samicą.
— Louis spieszył się — powiedział Wu i wszedł do środka.
Ostatniej nocy wielkie torby zbieraczy wyrzucały z siebie skoszoną trawę, która w pewnej odległości od długiego domu utworzyła ogromny kopiec. Strażnicy i król zjedli jego większą część; zbieracze musieli zapewne jeść w czasie pracy. A teraz Louis zobaczył, że król, biegnąc susami w stronę lądownika, zatrzymał się, by dokończyć kopiec.
Roślinożercy spędzają sporą część życia na jedzeniu — zadumał się przybysz z Ziemi. W jaki sposób zachowali inteligencję? Chmee miał rację — nie trzeba inteligencji, by podkraść się do źdźbła trawy. Być może wymagało jej chronienie się przed zjedzeniem. Albo… znacznego sprytu wymagało podkradanie się do słoneczników.
Poczuł, że jest obserwowany.
Obejrzał się. Nic.
W najlepszym przypadku powstałaby kłopotliwa sytuacja, gdyby król dowiedział się, że nabrano go. Ale przecież Louis był sam na pokładzie nawigacyjnym, jeśli nie liczyć szpiegujących oczu Najlepiej Ukrytego. Skąd więc to mrowienie na karku? Obejrzał się znowu. Kogo nabierał? To był droud. Czarne, plastykowe pudełko obserwowało go z dysku transferowego.
Odrobina prądu pozwoliłaby mu poczuć się naprawdę jak bóg. Zohydziłaby również wszystko! Przypomniał sobie, że Chmee widział go w transie. „Jak bezrozumny wodorost…” Odwrócił się. Król przyszedł dzisiaj bez zbroi. Kiedy razem z Chmee weszli do kabiny, kzin uniósł ręce ze złożonymi dłońmi i zaintonował: — Louis! — Gigant naśladował go.
— Znajdź mi jedną z płyt repulsyjnych — rozkazał Louis bez wstępów. — Połóż ją na podłodze. Dobrze. Teraz weź trochę materiału nadprzewodzącego. Jest niżej, w tym dużym schowku. Dobrze. Owiń płytę materiałem. Zakryj ją zupełnie, ale zostaw zakładkę, żebyś mógł dosięgnąć przełączników. Chmee, jak wytrzymały jest ten materiał?
— Chwileczkę, Louis… Widzisz, można go przeciąć nożem. Nie sądzę, żebym zdołał go rozedrzeć.
— Dobrze. Teraz przynieś dwadzieścia mil nadprzewodzącego kabla. Owiń jeden koniec dokoła płyty. Zwiąż mocno. Zrób dużo węzłów. Nie żałuj kabla. Całkiem dobrze. Teraz zwiń resztę kabla, żeby nie zaplątał się, kiedy będziesz go popuszczał. Potrzebny mi jest drugi koniec. Chmee, zrób to. Królu Trawożerców, potrzebuję największego kamienia, jaki zdołasz unieść. Znasz to terytorium. Znajdź go i przynieś.
Gigant wytrzeszczył oczy… potem spuścił wzrok i wyszedł.
— Żołądek mi się wywraca, kiedy tak potulnie przyjmuję twoje rozkazy — powiedział Chmee.
— Ale umierasz z chęci, by dowiedzieć się, co planuję. A ja…
— Mógłbym zmusić cię do mówienia.
— Mam dla ciebie lepszą propozycję. Wejdź, proszę, tu na górę. Chmee jednym susem wskoczył przez właz.
— Co widzisz na dysku transferowym? — zapytał Louis. Chmee podniósł drouda. Louisowi głos uwiązł w gardle.
— Zniszcz go, wykrztusił.
Kzin natychmiast wbił małe urządzenie w ścianę. Nawet się nie wygięło. Podważył wieczko, otworzył i dźgnął w środek nożem o ostrzu z kadłubowej stali, którego zawsze używał. W końcu powiedział:
— Nie da się go już naprawić.
— Dobrze.
— Zaczekam na dole.
— Nie, idę z tobą. Chcę sprawdzić twoją pracę. I chcę zjeść śniadanie.
Czuł się trochę roztrzęsiony. Rishathra niezupełnie spełniła jego oczekiwania, a czysta radość, jaką dawał prąd, skończyła się dla niego na zawsze. Ale… może fondue z sera? Właśnie. I wolność, i duma. Za parę godzin zlikwiduje plagę słoneczników i, nieżas, uwolni się od Chmee. Louis Wu, do niedawna uzależniony, którego umysł — na szczęście — nie zmienił się w siano.
Król wrócił, taszcząc w objęciach głaz. Chmee zaczął już od niego odbierać ciężar, zawahał się na sekundę, kiedy zobaczył, jaki jest ogromny, i dokończył ruch. Obrócił się z głazem w ramionach i, drżąc z wysiłku, zapytał:
— Co mam z tym zrobić, Louis?
To było kuszące. „O, jest wiele możliwości… Daj mi minutę na zastanowienie…” Ale nie mógł pozwolić, żeby Chmee, bóg, upuścił ciężar na oczach giganta.
— Połóż go na materiał nadprzewodzący i zawiń. Przywiąż nadprzewodzącym kablem. Okręć go wiele razy i również nie żałuj supłów. W porządku, teraz przydałby się mocniejszy drut, odporny na gorąco.
— Mamy łańcuch molekularny Sinclaira.
— Niecałe dwadzieścia mil. Chcę, żeby był krótszy od nadprzewodzącego kabla. — Louis był zadowolony, że przeprowadził inspekcję. Przeoczył możliwość, że nadprzewodzący drut okaże się nie dość mocny, by utrzymać owiniętą materiałem płytę repulsyjną, kiedy nabierze ona wysokości. Ale łańcuch Sinclaira to fantastyczna rzecz. Powinien wytrzymać.