ROZDZIAŁ XXV Kosmiczne nasiona

Ponad przezroczystym, zaokrąglonym sufitem mknęła powierzchnia Pierścienia. Z odległości trzydziestu tysięcy mil, przy szybkości tysiąca mil na sekundę, nie było wiele widać na powierzchni pokrytej gąbczastym materiałem. W końcu chłopiec zasnął na pomarańczowym futrze. Louis nadal obserwował. Wolał to niż zastanawianie się, czy nie skazał ich wszystkich na zagładę. Wreszcie Najlepiej Ukryty powiedział do kobiety z rasy In­żynierów:

— Wystarczy.

Louis zgramolił się z chybotliwej powierzchni wodnego łoża. Harkabeeparolyn masowała szyję. Patrzyli, jak dwugłowy prze­puszcza cztery ukradzione taśmy przez maszynę do czytania. Zajęło mu to tylko kilka minut.

— Teraz to problem komputera — powiedział lalecznik. — Zaprogramowałem pytania. Jeśli na taśmach znajdują się od­powiedzi, będziemy je mieli za, najwyżej, kilka godzin. Louis, a jeśli się nam nie spodobają?

— Posłuchajmy pytań.

— Czy na Pierścieniu prowadzono już kiedyś naprawy? Jeśli tak, czy maszyneria pochodziła z jednego źródła? Czy naprawy są częstsze w jakimś określonym miejscu? Czy jakaś część Pierścienia jest lepiej konserwowana niż pozostałe? Zlokalizować wszystkie wzmianki o istotach podobnych do Paków. Czy kształt zbroi zmienia się wraz z odległością od centralnego punktu? Jakie są magnetyczne właściwości podłoża Pierścienia i ogólnie scrithu?

— Dobrze.

— Pominąłem coś?

— …Tak. Chcemy znać najbardziej prawdopodobne źródło eliksiru młodości. Będzie nim Ocean Wielki, ale mimo to za­pytajmy.

— Dobrze. Dlaczego Ocean Wielki?

— Cóż, po pierwsze dlatego, że jest dobrze widoczny. A po drugie dlatego, że znaleźliśmy tylko jedną ocalałą próbkę eliksiru, jedną jedyną. Miała ją Halrloprillalar. Znaleźliśmy ją w pobliżu Oceanu Wielkiego. — A po trzecie dlatego, że tam się rozbiliśmy, pomyślał Louis. Szczęście Teeli Brown kpi sobie z rachunku prawdopodobieństwa. Szczęście Teeli Brown mogło nas zaprowa­dzić za pierwszym razem prosto do Centrum Remontowego. — Harkabeeparolyn! Myślisz, że coś przeoczyliśmy?

— Nie rozumiem, co robicie. — Miała zachrypnięty głos. Jak to wyjaśnić?

— Nasza maszyna pamięta wszystko, co jest na twoich taśmach. Każemy jej przeszukać pamięć i znaleźć odpowiedzi na zadane pytania.

— Zapytajcie, jak uratować Pierścień.

— Musimy zadawać bardziej szczegółowe pytania. Maszyna potrafi zapamiętywać, porównywać i wykonywać obliczenia, ale nie potrafi myśleć. Nie jest wystarczająco duża.

Potrząsnęła głową.

— A jeśli odpowiedzi będą złe? — nalegał Najlepiej Ukryty. — Nie możemy odlecieć.

— Spróbujemy czegoś innego.

— Myślałem o tym. Musimy dotrzeć na orbitę biegunową wokół słońca, by zminimalizować ryzyko, że uderzą w nas fragmenty rozpadającego się Pierścienia. Włączę pole statyczne, żeby poczekać na ratunek. Ratunek nie nadejdzie, ale lepsze takie ryzyko niż to, z jakim teraz mamy do czynienia.

Może do tego dojść — pomyślał Louis.

— Świetnie. Mamy parę lat na szukanie lepszego rozwiąza­nia — powiedział.

— Mniej. Jeśli…

— Zamknij się.


* * *

Wyczerpana bibliotekarka opadła na wodne łóżko. Imitacja futra kzina zafalowała i zmarszczyła się. Harkabeeparolyn na chwilę zesztywniała, a potem ostrożnie się położyła. Futro w dalszym ciągu falowało. W końcu rozluźniła się i poddała kołysaniu. Kawaresksenjajok zaprotestował przez sen i przekręcił się na bok. Bibliotekarka wyglądała bardzo pociągająco. Louis zwalczył w sobie pokusę, by przyłączyć się do niej.

— Jak się czujesz? — spytał.

— Jestem zmęczona. I przygnębiona. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę swój dom? Jeśli nadejdzie koniec… kiedy nadejdzie, wolałabym oczekiwać go na dachu Biblioteki. Ale do tego czasu kwiaty zginą, prawda? Spalone słońcem albo zmarznięte.

— Tak. — Louis był poruszony. On z pewnością nigdy nie zobaczy swojego domu. — Postaram się, żebyś wróciła. Teraz potrzebujesz snu. I masażu pleców.

— Nie.

Dziwne. Czy Harkabeeparolyn nie należała do rasy Halrlopril­lalar, Inżynierów, którzy rządzili Pierścieniem głównie dzięki seksapilowi? Czasami trudno pamiętać, że obce istoty mogą różnić się między sobą, tak jak ludzie.

— Zdaje się, że wśród personelu Biblioteki jest więcej kapłanów niż profesjonalistów. Zachowujesz czystość?

— Kiedy pracujemy w Bibliotece, zachowujemy wstrzemięź­liwość. Ale ja jestem wstrzemięźliwa z wyboru. — Uniosła się na łokciu i spojrzała na niego. — Wiemy, że wszystkie inne gatunki pragną uprawiać rishathrę z Inżynierami. Czy podobnie jest z tobą?

Potwierdził.

— Mam nadzieję, że potrafisz nad tym zapanować.

— Tak, nieżas, tak. — Westchnął. — Mam tysiąc falanów. Nauczyłem się panować nad sobą.

— Jak?

— Zwykle idę sobie poszukać innej kobiety. Bibliotekarka nie roześmiała się.

— A jeśli inna kobieta jest nieosiągalna? — spytała.

— Cóż… ćwiczę aż do wyczerpania. Upijam się „paliwem". Rzucam wszystko i wyruszam w kosmos jednoosobowym statkiem. Znajduję sobie inne przyjemności, którym się oddaję. Pogrążam się w pracy.

— Nie powinieneś się upijać — powiedziała i miała rację. — Jakie przyjemności znajdujesz?

Drouda! Odrobina prądu i nie przejąłby się, gdyby Harkabee­parolyn na jego oczach zmieniła się w zielony szlam. Dlaczego miałoby go to obchodzić teraz? Nie pragnął jej… no, może trochę.

Ale wykonała swoje zadanie. Mógł ocalić Pierścień albo przegrać, bez dalszej jej pomocy.

— Tak czy inaczej, będziesz miała masaż — powiedział. Obszedł ją z daleka, żeby dotknąć przycisków wodnego łoża. Harkabeeparolyn spojrzała wystraszona, potem uśmiechnęła się i rozluźni­ła całkowicie, kiedy objęły ją wibracje ultradźwiękowe rozchodzące się w wodzie. W ciągu kilku minut zasnęła. Louis tak wyregulował urządzenie, żeby samo wyłączyło się za dwadzieścia minut.

Potem pogrążył się w rozmyślaniach. Gdyby nie spędził roku z Halrloprillalar, uznałby Harkabeeparolyn za szpetną — z tą łysą głową, wąskimi jak ostrze noża ustami i małym, płaskim nosem. Ale spędził…

Miał włosy tam, gdzie nie mieli ich Inżynierowie. Czy o to właśnie chodziło? Czy o zapach jedzenia w jego oddechu? A może o jakiś nie znany mu sygnał?

Człowiek, który uszkodził statek kosmiczny, człowiek, który postawił swoje życie za szansę uratowania bilionów istot, człowiek, który przezwyciężył najgorszy z nałogów, nie powinien martwić się takim drobiazgiem, jak chętka na miłą współtowarzyszkę podróży. Odrobina prądu pozwoliłaby mu spojrzeć na to trzeźwo. Tak. Louis podszedł do przedniej ściany.

— Najlepiej Ukryty!

Lalecznik przytrachtał w pole widzenia.

— Pokaż mi zapisy na temat Paków. Wywiady z Jackiem Brennanem, raporty medyczne, wyniki sekcji obcego, wszystko, co masz. Spróbuję popracować.


* * *

Louis Wu wisiał w powietrzu w pozycji lotosu, z powiewającym wokół niego luźnym okryciem. Na ekranie, który tkwił nierucho­mo poza kadłubem „Igły”, od dawna nieżyjący mężczyzna prowadził wykład na temat pochodzenia ludzkości.

— Protektorzy mają diablo mało wolnej woli — mówił. — Jesteśmy zbyt inteligentni, by nie znać właściwych odpowiedzi. Poza tym, są jeszcze instynkty. Jeśli Pak protektor nie ma żyjących dzieci, na ogół umiera. Przestaje jeść. Niektórzy prote­ktorzy potrafią uogólniać; potrafią znaleźć sposób, by zrobić coś dla całego gatunku i to trzyma ich przy życiu. Myślę, że było to łatwiejsze dla mnie niż dla Phssthpoka.

— Co znalazłeś? Co sprawia, że nadal jesz?

— Chcę was ostrzec przed protektorami.

Louis pokiwał głową, przypominając sobie dane z autopsji obcego. Mózg Phssthpoka był większy od mózgu człowieka, ale rozrost nie dotyczył płatów czołowych. Głowa Jacka Brennana wydawała się wklęśnięta pośrodku, z powodu rozwiniętej jak u ludzi przedniej części i rozrośniętej tylnej części czaszki. Skóra Brennana stanowiła pokryty głębokimi zmarszczkami pancerz. Stawy były anormalnie spuchnięte. Wargi i dziąsła zrosły się w twardy dziób. Drastycznie zmieniony górnik z pasa asteroidów zdawał się nie przejmować żadną z tych rzeczy.

— Wszystkie symptomy starczego wieku są pozostałościami po przemianie reproduktora w protektora — mówił od dawna nieżyjącemu śledczemu z ARM. — Skóra grubieje i pokrywa się zmarszczkami; taka ma być: — na tyle twarda, by nie przebił jej nóż. Traci się zęby, żeby dziąsła mogły stwardnieć. Serce staje się słabsze, ponieważ wyrasta drugie, dwukomorowe, w pachwinie. — Głos Brennana był zgrzytliwy. — Stawy poszerzają się, żeby dać mięśniom większe ramię dźwigni. Większą siłę. Ale żadna z tych rzeczy nie przebiega prawidłowo bez drzewa życia, a na Ziemi nie ma drzewa życia od trzech milionów lat…

Louis drgnął, kiedy ktoś szarpnął go za bluzę.

— Luiwu. Jestem głodny.

— W porządku. — I tak był zmęczony przesłuchiwaniem taśm; nie dowiedział się za wiele.

Harkabeeparolyn jeszcze spała. Obudził ją zapach mięsa pie­czonego wiązką z lasera. Louis zamówił dla nich owoce i gotowane warzywa, i pokazał, gdzie mają wyrzucać to, co im nie smakuje.

Swoją kolację zabrał do ładowni. Martwiło go, że ma pod­opiecznych. To prawda, że oboje byli jego ofiarami. Ale nie mógł ich nawet nauczyć, jak powinni sobie sami zamawiać posiłki! Przyrządy były oznakowane w interworldzie i języku bohaterów. Czym miał ich zająć?

Jutro. Wymyśli coś.


* * *

Komputer zaczął dostarczać wyniki. Najlepiej Ukryty był zajęty. Kiedy Louis zdołał zwrócić na siebie uwagę lalecznika, poprosił go o taśmę z inwazji Chmee na zamek.

Zamek zajmował szczyt skalistego wzgórza. Stada zwierząt podobnych do świń, żółtych w pomarańczowe paski, pasły się na żółtej trawiastej równinie. Lądownik krążył nad budowlą, wreszcie usiadł na dziedzińcu w chmurze strzał.

Nic nie wydarzyło się przez kilka minut. Potem z kilku łukowatych drzwi naraz wypadły pomarańczowe postacie, zbyt szybko, by dało się coś dostrzec. Zatrzymały się i ściskając broń rozpłaszczyły się na ziemi jak dywany wokół podstawy lądownika. To byli kzinowie, ale wyglądali trochę inaczej. Ćwierć miliona lat zrobiło swoje.

Harkabeeparolyn odezwała się za plecami Louisa.

— Czy to rasa twojego towarzysza?

— Zbliżona. Wydają się nieco niżsi i trochę ciemniejsi, a… dolne szczęki mają bardziej masywne.

— Opuścił cię. Dlaczego ty go nie zostawisz? Louis roześmiał się.

— Żebyś miała łóżko dla siebie? Kiedy dałem się uwieść wampirzycy, znajdowaliśmy się w warunkach bojowych. Chmee był oburzony. Z jego punktu widzenia, to ja go opuściłem.

— Żaden mężczyzna ani kobieta nie może oprzeć się wam­pirom.

— Chmee nie jest człowiekiem. Nie chciałby prawdopodobnie uprawiać rishathry z wampirami ani z żadnymi hominidami.

Przybiegło jeszcze więcej wielkich, pomarańczowych kotów, zajmując stanowiska pod lądownikiem. Dwa niosły przeżarty rdzą metalowy cylinder. Tuzin stworów przeczołgało się na drugą stronę pojazdu. Cylinder zniknął w wybuchu żółtego płomienia. Lądownik przesunął się o jard czy dwa. Kzinowie odczekali chwilę, a potem podpełzli z powrotem, by ocenić rezultaty.

Harkabeeparolyn zadrżała.

— Zdaje się, że chętnie potraktowaliby mnie jako posiłek — rzekła.

Louis stawał się coraz bardziej rozdrażniony.

— Możliwe — odparł. — Ale pamiętam, jak Chmee głodował i nawet mnie nie tknął. O co ci zresztą chodzi? Nie przyjmujecie w mieście mięsożerców?

— Przyjmujemy.

— A Biblioteka?

Sądził, że nie odpowie. (Mnóstwo futrzastych twarzy pojawiło się w otworach strzelniczych. Eksplozja nie wyrządziła widocznych szkód).

— Przez jakiś czas byłam w Budynku Panth. — Unikała jego wzroku.

Z początku nie mógł sobie przypomnieć. Ach tak, Budynek Panth. Zbudowany jak cebula unosząca się w powietrzu czubkiem do dołu. Naprawa kondensatora wody. Władca chciał zapłacić rishathrą. Zapach wampirów w korytarzach.

— Uprawiacie rishathrę z mięsożercami?

— Z Pasterzami, Trawożercami, Wiszącymi Ludźmi i Nocnymi Ludźmi. To się pamięta.

— Z Nocnymi Ludźmi? Z wampirami? — Louis odsunął się trochę.

— Nocni Ludzie są dla nas bardzo ważni. Przynoszą informacje nam i Maszynowym Ludziom. Utrzymują razem to, co pozostało z cywilizacji, więc staramy się ich nie obrażać.

— Uhm.

— Ale to było… Luiwu, Nocni Łowcy mają bardzo czuły węch. Zapach wampirów pobudza ich do biegu. Powiedziano mi, że muszę zrobić rishathrę z Nocnym Łowcą. Bez zapachu wampira. Poprosiłam o przeniesienie do Biblioteki.

Louis przypomniał sobie Mar Korssil.

— Nie wydają się odpychający — stwierdził.

— Ale rishathrą? Ci z nas, którzy nie mają rodziców, muszą spłacać dług społeczny, zanim mogą zawrzeć małżeństwo i założyć rodzinę. Kiedy się przeniosłam, straciłam zgromadzone pieniądze. Przeniesienie nie nastąpiło wystarczająco szybko. — Spojrzała mu w oczy. — To nie było wesołe. Ale kiedy indziej bywało równie źle. Gdy ulotni się zapach wampirów, zostaje pamięć. Pamięta się zapachy. Krew w oddechu Nocnego Łowcy. Odór rozkładu na skórze Nocnych Ludzi.

— Już masz to za sobą — powiedział.

Paru kzinów próbowało wstać. Niedługo potem wszyscy zapadli w sen. Dziesięć minut później opuścił się właz. Wyszedł Chmee, żeby przejąć dowództwo.


* * *

Było późno, kiedy ponownie pojawił się Najlepiej Ukryty. Wyglądał na wymiętego i zmęczonego.

— Zdaje się, że twój domysł był prawidłowy — powiedział. — Nie dość, że scrith wytwarza pole magnetyczne, to jeszcze cała konstrukcja Pierścienia opleciona jest siecią nadprzewodzących kabli.

— To dobrze — stwierdził Louis. Ciężar spadł mu z serca. — To dobrze! Ale skąd Inżynierowie mogli o tym wiedzieć? Nie sądzę, żeby dokopywali się do scrithu, by to odkryć.

— Nie. Robili magnesy do kompasów. Wyśledzili sieć nadprzewodników tworzących heksagonalne wzory w materiale konstrukcyjnym Pierścienia na przestrzeni pięćdziesięciu tysięcy mil. Pomogło im to przy wykonywaniu map. Minęły wieki, zanim Inżynierowie poznali na tyle fizykę, że zrozumieli znaczenie swojego odkrycia i opracowali własne nadprzewodniki.

— Bakterie, które posialiście…

— Nie tkną nadprzewodników zagrzebanych w scrithcie. Wiem, że powierzchnia Pierścienia jest wrażliwa na uderzenia meteorytów. Musimy mieć nadzieję, że żaden nie naruszył sieci nadprzewod­ników.

— Jest spora szansa. Lalecznik zamyślił się.

— Louis, nadal szukamy sekretu transmutacji?

— Nie.

— To bardzo ładnie rozwiązałoby nasz problem. Urządzenie musiało działać na ogromną skalę. Przekształcanie materii w ener­gię jest dużo łatwiejsze, niż przekształcanie materii w inną materię. Przypuśćmy, że po prostu wystrzelimy z… nazwijmy to, działa transmutacyjnego w spodnią część Pierścienia w momencie naj­większego oddalenia od słońca. Reakcją byłoby bardzo zgrabne przesunięcie całej konstrukcji na właściwe miejsce. Oczywiście, nie obeszłoby się bez problemów. Wstrząs spowodowałby śmierć wielu tubylców, ale wielu też przeżyłoby. Spaloną osłonę przeciwmeteorytową można by wymienić kiedyś w przyszłości. Dlaczego się śmiejesz?

— Jesteś wspaniały. Kłopot polega na tym, że nie mamy podstaw przypuszczać, iż kiedykolwiek istniało działo transmutacyjne.

— Nie rozumiem.

— Halrloprillalar po prostu zmyślała bajeczki. Przyznała się do tego później. Zresztą skąd miałaby wiedzieć, w jaki sposób zbudowano Pierścień? Jej przodkowie byli jeszcze małpami, kiedy to się działo. — Louis zobaczył, że głowy lalecznika dają nurka pod brzuch, i warknął: — Nie strasz mnie. Nie mamy czasu.

— Tak jest.

— Co jeszcze możesz powiedzieć?

— Niewiele. Analiza sieci jest nie skończona. Baśnie dotyczące Oceanu Wielkiego nic dla mnie nie znaczą. Ty je przejrzyj.

— Jutro.


* * *

Obudziły go ciche, trudne do zinterpretowania dźwięki. Prze­wrócił się na drugi bok. Mimo nocy było jednak wystarczająco jasno, by mógł widzieć. Kawaresksenjajok i Harkabeeparolyn leżeli, trzymając się w ramionach i szepcząc sobie do ucha. Komunikator Louisa nie mógł tego wychwycić. Brzmiało jak wyznania miłosne. Nagłe uczucie zazdrości sprawiło, że zaśmiał się z samego siebie. Sądził, że chłopiec jest zbyt młody. Sądził, że kobieta złożyła ślubowanie. Ale to nie była rishathra. Pochodzili z tej samej rasy.

Odwrócił się i zamknął oczy. Nasłuchiwał odgłosów rytmicznych poruszeń; nie doczekał się jednak i w końcu zasnął.

Śniło mu się, że jest w Oderwaniu. Mknął, mknął między gwiazdami. Kiedy świat stawał się zbyt bogaty, zbyt zróż­nicowany, zbyt wymagający, nadchodził czas, by wszystko za sobą zostawić. Louis robił to przedtem. Sam w małym stateczku leciał w nie zbadane obszary poza poznanym kosmosem, żeby zobaczyć, co było do zobaczenia, i przekonać się, czy nadal kocha samego siebie. Teraz unosił się w powietrzu między płytami wytwarzającymi pole i śnił szczęśliwe sny o locie między gwiaz­dami. Żadnych podopiecznych, żadnych obietnic, które trzeba dotrzymać.

Potem jakaś kobieta zawyła mu w przerażeniu prosto do ucha. Kopnięcie piętą trafiło go w same żebra i Louis zgiął się wpół z krzykiem. Jakieś ręce zaczęły tłuc go jak cepy, a potem zamknęły się wokół jego szyi w śmiertelnym uścisku. Zawodzenie nie milkło. Pochwycił ręce, żeby się uwolnić.

— Pole, wyłącz się! — zawołał.

Powróciła grawitacja. Louis i napastnik opadli na dolną płytę. Harkabeeparolyn przestała krzyczeć. Pozwoliła oderwać sobie ręce od szyi mężczyzny. Kawaresksenjajok klęczał obok niej, zmieszany i przestraszony. Zadawał natarczywe pytania w języku Inżynierów. Kobieta odburkiwała. Chłopiec znowu o coś zapytał. Harkabeeparolyn udzieliła mu długiej odpowiedzi. Kawa potaki­wał niechętnie. Cokolwiek usłyszał, nie spodobało mu się to. Podszedł do rogu pomieszczenia ze smutnym wyrazem twarzy, którego Louis zupełnie nie potrafił zinterpretować, i zniknął w ładowni.

Człowiek sięgnął po komunikator.

— No dobrze, o co tutaj chodzi? — spytał.

— Spadałam! — zaszlochała.

— Nie ma się czego bać — uspokoił ją. — Niektórzy z nas tak śpią.

— Spadając? — Podniosła wzrok.

— Tak.

Łatwo było odczytać jej minę. „Szaleństwo. Zupełne szaleńst­wo…” i wzruszenie ramionami. Wyraźnie wzięła się w garść.

— Zrozumiałam, że moja przydatność się skończyła, teraz kiedy wasza maszyna potrafi czytać szybciej ode mnie. Mogę zrobić tylko jedną rzecz, żeby twoja misja była łatwiejsza: — ulżyć twojej nie zaspokojonej żądzy.

— Co za ulga — powiedział. Miał to być sarkazm; czy ona tak to odbierze? Niech to nieżas, jeśli on przyjmie tego rodzaju jałmużnę.

— Gdybyś się wykąpał i bardzo starannie wyszorował zęby…

— Przestań. Poświęcenie własnego dobrego samopoczucia dla wyższych celów jest chwalebne, ale gdybym je przyjął, byłaby to oznaka złych manier.

— Luiwu? Nie chcesz rishathry ze mną? — Była zdezorientowana.

— Dziękuję, nie. Pole, włącz się. — Louis odpłynął od niej. Po poprzednich doświadczeniach czuł, że zbliża się awantura i nie można jej zapobiec. Ale jeśli Harkabeeparolyn spróbuje użyć siły, zacznie spadać.

Zaskoczyła go.

— Luiwu, byłoby dla mnie straszne mieć teraz dzieci — wyznała.

Spojrzał na nią w dół: nie była wściekła, ale bardzo poważna.

— Gdybym związała się z Kawaresksenjaj okiem, mogłabym wydać na świat dziecko tylko po to, by zginęło w słonecznym ogniu.

— Więc nie rób tego. I tak jest zbyt młody.

— Nie, nie jest.

— No, dobrze. Nie masz… Nie, nie nosiłabyś przy sobie środków antykoncepcyjnych. Cóż, nie potrafisz obliczyć okresu płodnego?

— Nie rozumiem. Nie, zaczekaj, rozumiem. Luiwu, nasz gatunek rządził większą częścią tego świata, dzięki opanowaniu niuansów i odmian rishathry. Wiesz, skąd dowiedzieliśmy się tak wiele na jej temat?

— Przypuszczam, że to po prostu szczęście.

— Luiwu, niektóre gatunki są bardziej płodne od innych.

— Aha.

— Już dawno temu przekonaliśmy się, że rishathra to sposób, by nie mieć dzieci. Jeśli zawieramy małżeństwo, cztery falany później pojawia się dziecko. Luiwu, czy ten świat można uratować?

Ach, żeby tak znaleźć się wśród gwiazd. Samotnie w jedno­osobowym statku, całe lata świetlne od wszelkich obowiązków wobec wszystkich, oprócz Louisa Wu. Ach, znaleźć się w transie…

— Nie mogę niczego zagwarantować.

— Więc zrób rishathrę ze mną, żebym przestała myśleć o Kawaresksenjajoku!

Nie była to najbardziej schlebiająca propozycja w życiu Louisa Wu.

— A jak złagodzimy jego ból? — zapytał.

— Nie złagodzimy. Biedny chłopiec musi cierpieć.

Więc oboje możecie cierpieć — pomyślał Louis. Ale nie potrafił się zmusić, by to powiedzieć. Kobieta mówiła poważnie, zadawała ból i miała rację. To nie był odpowiedni czas, by sprowadzać na świat dziecko Inżynierów.

I pragnął jej.

Wydostał się z pola i zaprowadził ją na wodne łóżko. Był zadowolony, że Kawaresksenjajok wycofał się do ładowni. Co miałby chłopcu powiedzieć jutro rano?

Загрузка...