ROZDZIAŁ XXVIII Mapa Kzinu

Wszystkie światełka jarzyły się na zielono. Jakkolwiek sytuacja wyglądała od strony medycznej, autolekarz jakoś sobie z nią radził. Chmee był żywy… żywy, a może i zdrowy. Ale termometr na pokładzie nawigacyjnym wskazywał sto sześćdziesiąt stopni Fahrenheita.

— Louis, jesteś gotowy do skoku? — zapytał Najlepiej Ukryty. Mapa Marsa stanowiła ciemną kreskę z prawej strony, poniżej linii hologramowych „okien". Mapę Kzinu znacznie trudniej było dostrzec. Kilka stopni łuku przed Marsem, w odległości pięć­dziesięciu tysięcy mil Louis zobaczył niebiesko-szarą kreskową linię na tle niebiesko-szarego morza.

— Jeszcze nie jesteśmy dokładnie naprzeciwko — powiedział.

— Nie. Obrót Pierścienia, mimo wszystko, będzie odpowiedzial­ny za różnicę prędkości między „Igłą” a lądownikiem. Ale wektor jest skierowany pionowo. Wyrównamy na tyle, że zdążysz prze­skoczyć.

Louisowi zajęło chwilę przedstawienie sobie tych słów w postaci wykresu.

— Zamierzasz dać nurka w ocean z wysokości tysiąca mil?

— Tak. Żadne ryzyko nie jest teraz zbyt szalone, zważywszy na sytuację, w jaką nas wplątało twoje szaleństwo.

Louis wybuchnął śmiechem (lalecznik uczący odwagi Louisa Wu?) i równie nagle spoważniał. Jak inaczej mógł eks-Najlepiej Ukryty odzyskać choć część swojego autorytetu?

— Nieźle. Nurkuj — powiedział.

Zamówił i założył parę drewniaków. Ściągnął długą bluzę i owinął nią strój ochronny i kamizelkę z urządzeniami, ale latarkę laserową wziął do ręki. Pusta powierzchnia oceanu zaczęła rosnąć w oczach.

— Gotowy.

— Skacz.

Louis przebył sto dwadzieścia tysięcy mil jednym gigantycznym krokiem.


* * *

Kzin, dwadzieścia lat wcześniej:

Louis Wu leżał wyciągnięty na wytartym kamiennym fooch i myślał o sobie dobrze.

Te dziwnego kształtu kamienne łoża zwane foochesth były na terenie parków łowieckich na Kzinie równie wszechobecne, jak parkowe ławki. Miały kształt nerki, tak że dorosły kzin mógł leżeć zwinięty w kłębek. Parki łowieckie na Kzinie były półdzikie i pełne zarówno drapieżców, jak i zwierząt hodowlanych: pomarańczowo-żółta dżungla z foochesth jako jedynymi śladami cywilizacji. Z populacją idącą w setki milionów, planeta była zatłoczona według standardów kzinów. Parki również były zatłoczone.

Louis wędrował przez dżunglę od samego rana. Był zmęczony. Przebierając nogami, przyglądał się mijającym go tłumom. W dżungli pomarańczowi kzinowie byli niemal niewidoczni. W pierwszym momencie nic. W następnym ćwierć tony myślącego mięsożercy na tropie jakiegoś szybkiego i przestraszonego stwo­rzenia. Męscy przedstawiciele rasy zwykle zatrzymywali się nagle i wytrzeszczali oczy… na skąpy uśmiech Louisa (ponieważ stwory te w uśmiechu obnażają zęby) i na znak ochrony ze strony Patriarchy na jego ramieniu (Louis postarał się, żeby go było wyraźnie widać). Po czym dochodzili do wniosku, że to nie ich interes, i znikali.

Dziwne, że przy takiej liczbie drapieżców nie widziało się ich, lecz jedynie wyczuwało obecność wśród falbaniastego, żółtego listowia. Czujne oczy i nadzieja na polowanie. To ogromny, dorosły samiec i futrzasty, o połowę niższy niedorostek obser­wowali intruza. Louis znał trochę język bohaterów. Zrozumiał, kiedy kocię spojrzało na rodzica i spytało:

— Nadaje się do jedzenia?

Wzrok dorosłego zmierzył się ze wzrokiem Louisa. Człowiek uśmiechnął się szerzej, żeby pokazać zęby. Dorosły odpowiedział:

— Nie.

Mając w pamięci cztery wojny między kzinami a ludźmi oraz parę „incydentów” — wszystkie zdarzyły się wieki temu, ale wszystkie wygrali ludzie — Louis wyszczerzył się i skinął głową. „Powiedz mu, tatusiu! Bezpieczniej jest zjeść arszenik niż ludzkie mięso!”


* * *

Pierścień, dwadzieścia lat później:

Wewnątrz przywitało go gorąco. Zacząłsię pocić. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Był przyzwyczajony do sauny. Sto sześć­dziesiąt stopni w saunie to nie upał. Nagrany głos Najlepiej Ukrytego warczał i parskał w języku bohaterów, proponując azyl na Flocie Światów.

— Przerwij transmisję! — rozkazał Louis i jego polecenie zostało wykonane.

Strzelające w górę płomienie przesłoniły okna. Pojazd z działem odjechał. Dwóch kzinów popędziło przez dziedziniec, umieściło kanister pod lądownikiem i pędem wróciło do bramy.

To niezupełnie byli kzinowie, nie tak cywilizowani jak Chmee. Gdyby dostali Louisa w pazury… ale powinien być dość bezpieczny w środku.

Louis zerknął w dół przez płomienie. Wokół podstawy lądownika stało sześć kanistrów. Bez wątpienia, bomby. W każdej sekundzie mogli je teraz zdetonować, zanim zrobią to z każdą z osobna płomienie. Wyszczerzył się. Zbliżył ręce do tablicy kontrolnej, walcząc jednocześnie z pokusą. Potem szybko wystukał polecenia. Klawisze były nieprzyjemnie gorące. Zaparł się nogami i złapał za oparcie fotela, owinąwszy ręce bluzą.

Lądownik wystartował z płomieni. Pierścień ognistych kuł zafalował w dole, a chwilę potem zamek zmalał do wielkości zabawki. Louis w dalszym ciągu uśmiechał się szeroko. Czuł się prawy; oparł się pokusie. Gdyby wystartował na napędzie termo­jądrowym, a nie na silnikach repulsyjnych, kzinowie zdumieliby się siłą swoich materiałów wybuchowych.

Grad zabębnił o kadłub i okna. Louis spojrzał zdziwiony, kiedy opadł go tuzin skrzydlatych zabawek. Później samoloty zaczęły kolejno zostawać w dole. Zacisnął usta; ustawił autopilota, by zatrzymał wznoszenie na wysokości pięciu mil. Może chciałby pozbyć się tych samolotów. A może nie.

Wstał i ruszył w stronę schodów.


* * *

Louis parsknął, kiedy odczytał wskaźniki. Wezwał Najlepiej Ukrytego.

— Chmee jest wyleczony i spokojnie śpi w autolekarzu. Lekarz nie obudzi go i nie wypuści, ponieważ warunki na zewnątrz nie są odpowiednie.

— Nie są odpowiednie?

— Jest zbyt gorąco. Autolekarz nie jest tak zaprogramowany, by wypuszczać pacjenta w piekło. Teraz, kiedy wydostaliśmy się z płomieni, wszystko powinno ostygnąć. — Louis przesunął ręką po czole; struga potu spłynęła do łokcia. — Jeśli Chmee wyjdzie, przedstawisz mu sytuację? Potrzebuję zimnego prysznica.

Brał prysznic, kiedy podłoga usunęła mu się spod stóp. Chwycił ręcznik i okręcając go wokół pasa, rzucił się w dół po schodach. Usłyszał, jak grad stuka o kadłub.

Wolno i ostrożnie, jakby nadal cierpiał, Chmee odwrócił się od tablicy przyrządów. Dziwnie zezował. Wokół oka miał wygolone włosy. Imitacja skóry pokrywała wygolony pasek biegnący w górę uda do pachwiny.

— Cześć, Louis. Widzę, że przeżyłeś — powiedział.

— Tak. Co ty wyprawiasz?

— Zostawiłem w fortecy ciężarne samice.

— Czy grozi im akurat w tej chwili śmierć? Nie możemy pokrążyć przez parę minut?

— Mamy coś do omówienia? Spodziewam się, że jesteś na tyle mądry, by się nie wtrącać.

— Tak, jak się rzeczy teraz mają, twoje samice będą martwe za dwa lata.

— Mogą polecieć w polu statycznym na pokładzie „Rozżarzo­nej Igły". Wciąż mam nadzieję, że przekonam Najlepiej Ukrytego…

— Przekonaj mnie. Przejąłem dowództwo „Igły".

Chmee wykonał ruch rękami. Podłoga zafalowała gwałtownie. Louis chwycił się poręczy fotela i przetrwał trzęsienie. Rzut oka na tablicę powiedział mu, że „Igła” przestała opadać. Deszcz pocisków również ustał, chociaż dwanaście samolotów nadal zataczało kręgi za oknami. Forteca znajdowała się pół mili w dole.

— Jak tego dokonałeś? — zapytał Chmee.

— Zrobiłem żużel z napędu nad przestrzennego.

Kzin poruszał się niewiarygodnie szybko. Zanim Louis zdołał zrobić unik, omotało go pomarańczowe futro. Stwór jedną ręką przyciągnął Louisa do siebie, pazury drugiej przyciskając mu do czoła.

— Sprytne — powiedział Louis. — Bardzo sprytne. Dokąd masz zamiar się stąd udać?

Kzin nie poruszył się. Krew skapywała Louisowi po oczach. Poczuł, że pęka mu krzyż.

— Wygląda na to, że znowu musiałem cię ratować.

Kzin puścił go i cofnął się ostrożnie, jak gdyby bał się zareagować odruchowo.

— Skazałeś wszystkich na zagładę? A może masz pomysł, jak przesunąć Pierścień na dawne miejsce? — zapytał.

— To drugie.

— Jak?

— Parę godzin temu mógłbym ci odpowiedzieć. Teraz będziemy musieli znaleźć inne rozwiązanie.

— Dlaczego to zrobiłeś?

— Chciałem uratować Pierścień. Był tylko jeden sposób, by skłonić Najlepiej Ukrytego do współpracy. Stawką jest teraz jego życie. W jaki sposób mam zdobyć twoją pomoc?

— Ty głupcze. Zamierzam dowiedzieć się, jak przesunąć Pierścień, choćby tylko po to, by uratować moje dzieci. Twój problem to przekonanie mnie, że jesteś mi potrzebny.

— Pakowie, którzy zbudowali Pierścień, byli moimi przodkami. Staram się myśleć jak oni. Jaki system zabezpieczeń zbudowali? Oprócz tego, mam dwoje bibliotekarzy z rasy Inżynierów z dobrą znajomością historii Pierścienia. Nie współpracowaliby z tobą. Już cię widzieli. Poza tym, jednak mnie nie zabiłeś.

Chmee zastanowił się.

— Jeśli się boją, będą mnie słuchali. Chodzi o ich świat. Przodkami Inżynierów również byli Pakowie.

W lądowniku zrobiło się nieprzyjemnie zimno dla nagiego człowieka, ale Louis znowu zaczął się pocić.

— Już zlokalizowałem Centrum Remontowe.

— Gdzie?

Człowiek rozważał możliwość zatrzymania tej informacji dla siebie, ale niedługo.

— Na Mapie Marsa — rzekł. Chmee usiadł.

— Tak, to niezwykle frapujące. Tutejsi kzinowie dowiedzieli się wielu rzeczy o Mapie Marsa w trakcie swoich wypraw, lecz tego nie wiedzieli.

— Założę się, że parę statków zaginęło w pobliżu Mapy Marsa.

— Pilot samolotu powiedział mi, że wiele statków zniknęło i nigdy niczego cennego nie przywieziono z Mapy Marsa. Poszukiwacze przywieźli bogactwa z Mapy położonej dalej w kie­runku zgodnym z ruchem obrotowym, ale nie tyle, by zwróciły się koszty budowy statków. Potrzebujesz autolekarza?

Louis otarł bluzą krew z twarzy.

— Jeszcze nie — odparł. — Ta Mapa w kierunku obrotu to chyba Ziemia. Więc jednak nikt jej nie bronił.

— Na to wygląda. Ale jest jeszcze Mapa z lewej strony, a statki, które tam popłynęły, nigdy nie wróciły. Czy tam mogłoby być Centrum Remontowe?

— Nie, to Mapa Down. Natknęli się na Grogów. — Louis znowu wytarł twarz. Pazury nie weszły głęboko, ale rany na twarzy krwawią długo. — Zróbmy coś z twoimi ciężarnymi samicami. Ile ich jest?

— Nie wiem. Sześć było w okresie godowym.

— Cóż, nie mamy dla nich miejsca. Będą musiały zostać w zamku. Chyba że uważasz, iż tutejszy pan je zabije?

— Nie. Za to może zabić moich męskich potomków. Kolejne niebezpieczeństwo… Ale sam sobie z tym poradzę. — Chmee odwrócił się do przyrządów sterowniczych. — Najpotężniejsza cywilizacja powstała wokół jednego ze starych statków badaw­czych, „Behemotha". Jeśli wyśledzą mnie tutaj, może wybuchnąć wojna z fortecą.

Spadając, samoloty płonęły jak pochodnie. Chmee przeszukał niebo radarem i detektorem podczerwieni. Pusto.

— Louis, gdzie pozostali? Czy któryś wylądował?

— Nie sądzę. Jeśli wylądowali, to skończyło im się paliwo, a tu nie ma żadnych pasów startowych… Drogi? Przeszukaj drogi. Nie możesz dopuścić, by nawiązali łączność radiową z wielkim statkiem. — Radio operowałoby torem optycznym, a atmosfera Pierścienia miała prawdopodobnie warstwę Heaviside'a.

W dole była jedna droga i, nieżas, bardzo mało prostych odcinków na niej. Były płaskie pola… Minęło kilka minut, zanim Chmee poczuł się usatysfakcjonowany.

— Samoloty zostały zniszczone! Wszystkie!

— Następny krok — powiedział Louis. — Nie możesz po prostu wytłuc wszystkich w twierdzy. Domyślam się, że samice nie potrafią zatroszczyć się o siebie.

— Nie… Louis, to dziwne. Samice w zamku są znacznie bardziej inteligentne niż w Patriarchii.

— Tak inteligentne, jak ty?

— Nie! Ale mają nawet pewien zasób słów.

— Czy to możliwe, że twoja własna rasa wyhodowała uległe samice? Przez setki tysięcy lat odmawiając parzenia się z inteligen­tnymi? I macie rasę niewolnic.

Chmee poruszył się niespokojnie.

— Możliwe — odparł. — Męscy osobnicy również są tutaj inni. Próbowałem dogadać się z władcami statku poszukiwaw­czego. Pokazałem swoją siłę, a potem czekałem, aż podejmą próby negocjacji. Niczego podobnego nie spróbowali. Zachowy­wali się, jakby nie pozostawało nic innego, jak tylko walczyć, dopóki nie zginą oni albo ja. Musiałem przedrzeźniać Chjarrla, obrazić jego przodków, zanim cokolwiek mi powiedział.

Ostatecznie laleczniki nie wyhodowały tutaj łagodnych kzi­nów — pomyślał Louis.

— Cóż, jeśli nie możesz zabrać tych samic z twierdzy — powiedział — i nie możesz wybić wszystkich samców, będziesz musiał, nieżas, ułożyć się z nimi. Gambit boga?

— Może. Zróbmy to w ten sposób…


* * *

Lądownik krążył poza zasięgiem strzał, tuż poza zasięgiem działa na pojeździe. Jego cień przesłaniał popioły ogniska na dziedzińcu. Louis słuchał głosów dobiegających z komunikatora Chmee i czekał na sygnał kzina.

Chmee zapraszający łuczników, by do niego strzelali. Chmee grożący, obiecujący, grożący. Staccato laserowej wiązki przecina­jącej skałę, a po nim huk. Syczenie, warczenie, parskanie. Żadnej wzmianki o naprawdę niebezpiecznym bogu.

Już cztery godziny Chmee przebywał na dole. Wreszcie wyszedł przez jedno z wąskich okien i wzniósł się w górę. Louis zaczekał, aż wejdzie na pokład, i wystartował.

W końcu pojawił się za nim, bez uprzęży do latania bez stroju ochronnego.

— Nie dałeś sygnału do gambitu boga — powiedział człowiek.

— Jesteś obrażony?

— Nie, oczywiście że nie.

— Źle by to wypadło. 1… nie mogłem tego zrobić. To mój własny gatunek. Nie mógłbym straszyć ich człowiekiem.

— W porządku.

— Kathakt wychowa moje dzieci na bohaterów. Nauczy je walczyć, dobrze uzbroi i kiedy podrosną, wypuści je, żeby zdobyły dla siebie własną ziemię. Nie będą stanowiły zagrożenia dla jego terytorium i będą miały szansę przeżyć, o ile nie wrócę. Zostawiłem Kathaktowi moją laserową latarkę.

— Nieźle.

— Mam nadzieję.

— Skończyliśmy już z Mapą Kzinu? Chmee zamyślił się.

— Schwytałem pilota samolotu — powiedział. — Wszyscy są arystokratami, mają nazwiska i wszechstronne wykształcenie. Gdy wykpiłem dokonania jego przodków, Chjarrl powiedział mi sporo o epoce poszukiwań. Możemy założyć, że na „Behemocie” znajduje się obszerna biblioteka historyczna. Zdobędziemy ją?

— Powiedz mi, co opowiedział ci Chjarrl. Jak daleko dotarli na Marsie?

— Znaleźli ścianę spadającej wody. Późniejsze pokolenia wy­nalazły skafandry ciśnieniowe i samoloty wysokiego pułapu. Zbadali brzegi Mapy, a jedna grupa dotarła dalej, do miejsca, gdzie jest lód.

— Myślę więc, że po prostu zostawimy w spokoju bibliotekę „Behemotha". Nigdy nie weszli do wnętrza. Najlepiej Ukryty, jesteś tam?

— Tak, Louis — odpowiedział mikrofon.

— Kierujemy się w stronę Mapy Marsa. Zrób to samo, ale trzymaj się naszej lewej strony na wypadek, gdybyśmy musieli wykonać skok.

— Tak jest. Macie coś do przekazania?

— Chmee zebrał trochę informacji. Kzinowie badali powierz­chnię Mapy Marsa i nie znaleźli niczego niemarsjańskiego po­chodzenia. Więc nadal nie wiemy, gdzie szukać wejścia.

— Może pod spodem.

— Tak, to możliwe. To byłoby przykre. Jak się miewają nasi goście?

— Powinieneś jak najszybciej do nich wrócić.

— Kiedy tylko będę mógł. Sprawdź, czy w komputerze „Igły” są jakieś dane na temat Marsa. I Marsjan. To wszystko. — Odwrócił się. — Chmee, chcesz pilotować? Nie przekraczaj czterech mil na sekundę.

Pod dotknięciem kzina lądownik posłusznie pomknął w górę i do przodu. Szara ściana chmur rozstąpiła się, przepuszczając ich; dalej było tylko błękitne niebo, ciemniejące, w miarę jak się wznosili. Pod nimi ciągnęła się Mapa Kzinu. Wkrótce została z tyłu.

— Lalecznik wydaje się całkiem potulny — powiedział Chmee.

— Tak.

— Jesteś bardzo pewny co do Mapy Marsa.

— Tak. — Louis wyszczerzył się. — To bardzo ładny przykład mistyfikacji, ale niedoskonały. Mieli zbyt wiele do ukrycia, objętościowo. W drodze tutaj przelecieliśmy pod Oceanem Wiel­kim. Zgadnij, co odkryliśmy, lecąc pod Mapą Marsa?

— Nie igraj ze mną.

— Nic. Nic oprócz dna morskiego. Nawet żeberek chłodnicy. Większość pozostałych Map ma chłodnice na biegunach. Bierne systemy chłodzenia. Musi istnieć system chłodzenia Mapy Marsa. Dokąd uchodzi ciepło? Myślałem, że może uchodzić do morskiej wody, ale nie. Sądzimy, że ciepło jest pompowane bezpośrednio do sieci nadprzewodników w „podłodze” Pierścienia.

— Sieci nadprzewodników?

— Rzadka sieć, ale steruje zjawiskami magnetycznymi w pod­łożu Pierścienia. Używana jest do sterowania zjawiskami na słońcu. Jeśli Mapa Marsa podłączona jest do tej sieci, musi być Centrum Remontowym Pierścienia.

Chmee zastanowił się nad tym, co usłyszał.

— Nie mogliby pompować ciepła do morza. Ciepłe, wilgotne powietrze unosiłoby się do góry. Nad tym obszarem stale przemieszczałyby się, na zewnątrz i do środka, ogromne masy chmur, Z kosmosu Mapa Marsa wyglądałaby jak wielki cel. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że protektorzy popełniają taki błąd?

— Nie. — Chociaż Louis potrafił.

— Zbyt mało pamiętam na temat Marsa. Planeta nigdy nie była ważna dla twojej rasy, prawda? Stanowiła jedynie źródło legend. Wiem, że Mapa sięga na wysokość dwudziestu mil, ze względu na bardzo rozrzedzoną atmosferę prawdziwej planety.

— Dwadzieścia mil wysokości i pięćdziesiąt sześć milionów mil kwadratowych powierzchni. To miliard sto dwadzieścia milionów mil sześciennych kryjówek.

— Wrrr — powiedział Chmee. — Musisz mieć rację. Mapa Marsa jest Centrum Remontowym, a Pakowie dobrze postarali się je ukryć. Chjarrl opowiadał mi o potworach, burzach i odleg­łościach na Oceanie Wielkim. Stanowiłyby bardzo dobrych strażników. Flota najeźdźców nigdy nie odgadłaby sekretu. Louis w zamyśleniu potarł swędzące miejsca na czole.

— Jeden przecinek dwanaście razy dziesięć do dziewiątej mil sześciennych. Muszę przyznać, że te liczby mnie paraliżują. Co oni tam trzymali? Łaty na tyle duże, by zreperować Pięść Boga? Maszynerię dość wielką, żeby przewieźć te łaty, położyć i przyspawać? Ten wyciąg do dysz korygujących, który widzieliśmy na krawędzi? Rezerwowe dysze? Nieżas, chciałbym znaleźć te rezer­wowe dysze. Ale i tak zostałoby im mnóstwo miejsca.

— Floty wojenne.

— Tak. Już wiemy o ich dużej broni, ale… floty wojenne, oczywiście, i statki do przewożenia uchodźców. Mapa to jeden wielki statek dla uchodźców. Musiałby być tak duży, by można ewakuować Pierścień, zanim populacja zacznie wypełniać każdą niszę ekologiczną.

— Statek kosmiczny? Może statek dość duży, by dał radę odholować Pierścień z powrotem na miejsce? Trudno mi myśleć w takiej skali, Louis.

— Mnie również. Nie sądzę, żeby był wystarczająco duży.

— Więc co miałeś na myśli, kiedy zniszczyłeś napęd hiperprzestrzenny? — warknął nagle kzin.

Louis wolał się nie wymigiwać.

— Pomyślałem, że może Pierścień jest tak zaprogramowany, by oddziaływać magnetycznie ze słońcem. Prawie miałem rację.

Kłopot…

Z głośnika dobiegły ogłuszające dźwięki orkiestry.

— Louis! Chmee! Nastawcie autopilota i natychmiast do mnie skaczcie!

Загрузка...