ROZDZIAŁ XXI Biblioteka

Weszli do Biblioteki przez mały westybul na parterze budynku, w wierzchołku stożka.

Za szerokim, masywnym biurkiem dwoje bibliotekarzy praco­wało przy ekranach do czytania: dużych maszynach o skrzyniowatym wyglądzie, w których taśmy przechodziły przez czytnik. Bibliotekarze wyglądali jak kapłan i kapłanka w identycznych niebieskich szatach z ząbkowanymi kołnierzami. Minęło kilka minut, zanim kobieta podniosła wzrok.

Miała zupełnie białe włosy. Może urodziła się z białymi włosami, ponieważ nie była stara. Kobieta na Ziemi wkrótce zażyłaby pierwszą dawkę utrwalacza. Jest prosta, smukła i ładna — pomyś­lał Louis. Z płaskimi piersiami, co prawda, ale zgrabna. Halrlop­rillalar nauczyła Louisa, że łysa i ładnie ukształtowana czaszka jest seksowna. Gdyby się uśmiechnęła… ale nawet wobec Fortaralisplyara była szorstka i władcza: — Tak?

— Jestem Fortaralisplyar. Macie moją umowę? Wystukała coś na klawiaturze maszyny czytającej.

— Tak. To ten?

— To on.

Teraz spojrzała na Louisa.

— Luiwu, rozumiesz mnie?

— Tak, dzięki temu urządzeniu.

Kiedy komunikator przemówił, jej spokój prysł, ale tylko na chwilę.

— Jestem Harkabeeparolyn. Twój pan nabył ci prawo do nieograniczonych badań przez trzy dni, z możliwością kupienia dodatkowych trzech dni. Możesz chodzić po całej Bibliotece, z wyjątkiem części mieszkalnej, gdzie drzwi oznakowane są na złoto. Możesz korzystać z wszelkich maszyn, jeśli nie są oznaczone w ten sposób. — Pokazała mu pomarańczową kartkę. — Żeby z nich korzystać, będziesz potrzebował pomocy. Przyjdź do mnie albo do każdego, kto ma tak skrojony kołnierz. Możesz korzystać z jadalni. Na spanie lub kąpiel musisz wracać do Budynku Lyar.

— Dobrze.

Bibliotekarka spojrzała zdziwiona. Louis sam był trochę za­skoczony. Dlaczego powiedział to z taką mocą. Uświadomił sobie, że zaczyna traktować Budynek Lyar jak własny dom, czego nigdy nie mógł powiedzieć o swoim mieszkaniu na Canyon.

Fortaralisplyar zapłacił srebrnymi monetami, ukłonił się Loui­sowi i odszedł. Bibliotekarka odwróciła się z powrotem do ekranu. (Harkabeeparolyn. Zmęczyły go sześciosylabowe imiona, ale to jedno postanowił zapamiętać.) Harkabeeparolyn obejrzała się, kiedy Louis powiedział:

— Jest pewne miejsce, które chciałbym znaleźć.

— W Bibliotece?

— Mam nadzieję, że tak. Widziałem podobne dawno temu. Stało się pośrodku koła, a kołem był świat. Ekran w środku obracał się i można było powiększyć dowolną część świata…

— Mamy pokój map. Wejdź po schodach. — Odwróciła się.


* * *

Ciasna spirala metalowych schodów wiła się wzdłuż osi Biblio­teki. Przymocowane tylko na górze i na dole, sprężynowały pod jego ciężarem, kiedy wchodził. Minął drzwi oznaczone na złoto, wszystkie zamknięte. Wyżej, łukowate wejścia prowadziły do rzędów ekranów z krzesłami. W jednym tylko pomieszczeniu Louis naliczył czterdziestu sześciu Inżynierów korzystających z ekranów, dwóch starszych Maszynowych Ludzi, bardzo owło­sionego osobnika niewiadomej rasy i wampirzycę.

Na najwyższym piętrze znajdowała się sala map. Poznał ją, kiedy do niej dotarł.


* * *

Pierwszą salę map znaleźli w opuszczonym latającym pałacu. Jej ściany stanóVił niebieski pierścień w białe cętki. Znajdowały się w niej globusy dziesięciu światów z atmosferą tlenową oraz ekran, na którym można było uzyskać powiększony obraz. Jednak odtwarzane na nim sceny liczyły sobie tysiące lat. Przedstawiały krzątaninę cywilizacji Pierścienia; statek powietrzny mknący przez prostokątne otwory wzdłuż krawędzi; samolot wielki jak ta biblioteka; znacznie większy statek kosmiczny.

Wtedy nie szukali Centrum Remontowego. Szukali drogi ucieczki z Pierścienia. Stare taśmy były więc prawie bezużyteczne. Za bardzo im się spieszyło. A zatem, dwadzieścia trzy lata później, w innego rodzaju desperacji, próbujemy znowu…

Przybysz wyszedł z klatki schodowej i ujrzał wokół siebie jaśniejący Pierścień. Tam, gdzie powinno być słońce, znajdowała się teraz głowa Louisa Wu. Mapa miała dwie stopy wysokości i prawie czterysta stóp średnicy. Czarne prostokąty miały taką samą wysokość, ale znajdowały się znacznie bliżej środka, unosząc się nad tysiącem stóp kwadratowych czarnej jak smoła podłogi nakrapianej tysiącami gwiazd. Sufit również był czarny i usiany gwiazdami.

Louis ruszył w stronę jednego z czarnych prostokątów i prze­szedł go na wylot. Oczywiście, hologramy, podobnie jak w tamtym pokoju z mapami. Ale tym razem nie było globusów podobnych do Ziemi światów.

Odwrócił się, żeby obejrzeć tylną stronę czarnego prostokąta. Nie było widać żadnych szczegółów: nic oprócz lekko zakrzywio­nej, czarnej jak noc powierzchni.

Ekran powiększający był w użytku.

Prostokątny ekran, o wymiarach trzy stopy na dwie, z tablicą przyrządów pod spodem, zamontowany był na kołowym torze, który biegł między czarnymi prostokątami a Pierścieniem. Jakiś chłopiec patrzył na powiększony obraz jednego z zamontowanych silników Bussarda — oślepiające niebieskawe światło. Chłopiec próbował przyjrzeć się mu przymrużonymi oczami.

Musiał dopiero co wejść w wiek dojrzewania. Bardzo delikatne brązowe włosy, gęściejsze z tyłu, pokrywały całą jego głowę. Miał na sobie niebieskie szaty bibliotekarza. Kołnierz był szeroki i kwadratowy, niemal jak peleryna z pojedynczym nacięciem.

— Mogę popatrzeć ci przez ramię? — zapytał Louis. Chłopiec obejrzał się. Miał drobne i prawie nieprzeniknione rysy, podobnie jak wszyscy Inżynierowie. To sprawiało, że wyglądał na starszego.

— Masz pozwolenie?

— Budynek Lyar kupił dla mnie pełne przywileje.

— Aha. — Chłopiec odwrócił się z powrotem do ekranu. — I tak nic nie widać. Za dwa dni wyłączą płomienie.

— Na co patrzysz?

— Na ekipę remontową.

Louis przymrużył oczy i zerknął na oślepiający blask. Burza niebieskiego światła, ciemna w samym środku, wypełniała ekran. Dysza korygująca stanowiła niewyraźną różowawą plamkę w jąd­rze ciemności. Linie sił pola elektromagnetycznego zbierały gorący wodór ze słonecznego wiatru, sprężały go do temperatury reakcji termojądrowej i wyrzucały z powrotem w stronę słońca. Maszy­neria uczciwie, choć bezskutecznie usiłowała zatrzymać Pierścień wbrew przyciąganiu jego gwiazdy. Ale jedyne, co było widać, to biało-niebieskie światło i różowawą kropka.

— Prawie skończyli — powiedział chłopiec. — Myśleliśmy, że wezwą nas na pomoc, ale nie zjawili się tu. — W jego głosie zabrzmiał smutek.

— Może nie macie urządzeń, żeby usłyszeć ich wezwanie. — Louis próbował nadać głosowi spokojne brzmienie. Ekipa remon­towa! — 1 tak by musieli kończyć. Nie ma już więcej silników.

— Nie. Spójrz. — Chłopiec ustawił obraz, który pomknął wzdłuż krawędzi. Następnie ze zgrzytem znieruchomiał, daleko za błękitnym blaskiem. Louis zobaczył kawałki metalu lecące wzdłuż krawędzi. Przyglądał się im, dopóki nie zyskał pewności. Metalowe sztaby, wielki cylinder w kształcie szpuli — to były fragmenty tego, co widział przez teleskop „Rozżarzonej Igły". Rusztowania do montażu dysz korygujących położenie Pierścienia.

Ekipa remontowa musiała za pomocą systemu transportowego krawędzi wyhamować swój sprzęt do prędkości orbitalnej. Ale jak zamierzali odwrócić tę procedurę? Maszynerię należało w miejscu przeznaczenia przyspieszyć do prędkości obrotowej Pierścienia. Dzięki tarciu w atmosferze? Może te materiały były tak trwałe jak scrith. Jeśli tak, nagrzewanie się nie powinno stanowić problemu.

— I tutaj. — Obraz znowu przesunął się zgodnie z ruchem obrotowym wzdłuż krawędzi do występu portu kosmicznego. Ukazały się wyraźnie cztery wielkie statki Inżynierów. „Roz­żarzona Igła” była punkcikiem. Louis przeoczyłby ją, gdyby nie wiedział, gdzie patrzyć: milę od jedynego statku, który nadal miał wokół kadłuba silniki Bussarda.

— Tam, widzisz? — Chłopiec wskazał parę torusów koloru miedzi. — To jedyny silnik, jaki pozostał. Kiedy ekipa remontowa zamontuje go, to będzie już koniec.

Megatony sprzętu budowlanego opadały w dół krawędzi, a wraz z nimi, bez wątpienia, tłumy robotników z nieznanych ras, kierując się do miejsca, gdzie parkowała „Igła". Najlepiej Ukryty nie będzie zadowolony.

— Tak, to już koniec — powiedział Louis. — To nie wystarczy.

— Nie wystarczy do czego?

— Mniejsza o to. Od jak dawna pracuje ekipa remontowa?

Skąd się wzięła?

— Nikt nie chce mi nic powiedzieć — poskarżył się chło­piec. — Flup. Śmierdzący flup. Czym wszyscy są tak podnieceni? Ale po co pytam ciebie? Ty również nic nie wiesz.

Louis puścił to mimo uszu.

— Kim oni są? Jak dowiedzieli się o niebezpieczeństwie?

— Nikt nie wie. Nic o nich nie wiedzieliśmy, dopóki nie zaczęli montować tych maszyn.

— Jak dawno temu?

— Osiem falanów.

Szybka robota — pomyślał Louis. Niewiele ponad półtora roku plus czas potrzebny na przygotowania. Kim byli? Inteligentni, szybcy, zdecydowani, nie obawiający się wielkich projektów i wielkich liczb — mogliby niemal być… ale protektorzy już dawno wymarli. Z całą pewnością.

— Czy wykonali jakieś inne naprawy?

— Nauczyciel Wilp sądzi, że odetkali rury przelewowe. Wi­dzieliśmy mgłę wokół kilku rozlanych gór. Czy to nie byłaby wielka rzecz, odetkanie rur przelewowych?

Louis zamyślił się.

— Racja, to wielka rzecz. Gdyby udało się uruchomić pogłębiarki… trzeba by i tak podgrzać rury. Biegną pod spodem świata. Szlam z dna morskiego zamarzałby w zatkanej rurze, jak sądzę.

— Flup — powiedział chłopiec.

— Co?

— Brązowe paskudztwo, które wypływa z rur, nazywa się flup.

— Aha.

— Skąd jesteś? Louis wyszczerzył się.

— Przyleciałem z gwiazd, w tym. — Sięgnął ponad ramieniem chłopca i pokazał plamkę, która była „Rozżarzoną Igłą". Chłopcu zogromniały oczy.

Niezdarniej niż poprzednio bibliotekarz, Louis zaczął śledzić na ekranie drogę, jaką przebył lądownik od momentu opuszczenia krawędzi. W miejscu pola słoneczników znalazł białą chmurę wielkości kontynentu. Bardziej na lewo ciągnęło się szerokie, zielone bagno, potem rzeka, która wyżłobiła sobie nowe koryto, zostawiając stare jako brązowy, kręty szlak przez żółto-brązową pustynię. Podążył wzdłuż koryta rzeki. Pokazał chłopcu miasto wampirów; tamten skinął głową. Bardzo chciał uwierzyć. „Ludzie z gwiazd, przybądźcie nas uratować!” Bał się jednak okazać łatwowierny. Louis uśmiechnął się do niego szeroko i kontynuował podróż na ekranie.

Ląd znowu nabrał zielonej barwy. Łatwo było posuwać się wzdłuż drogi Maszynowych Ludzi; w większości miejsc teren wyraźnie różnił się po obu jej stronach. Tutaj rzeka zakręcała, łącząc się ze starym korytem. Louis powiększył obraz. Spoglądali teraz z góry na latające miasto.

— To my — powiedział.

— Widziałem to. Opowiedz mi o wampirach.

Louis zawahał się. Ale przecież przedstawiciele rasy chłopca byli ekspertami tego świata w sprawach seksu między gatunkami.

— Potrafią wzbudzić w tobie ochotę na rishathrę. W jej trakcie wgryzają ci się w gardło. — Pokazał chłopcu wygojoną ranę na szyi. — Chmee zabił wampirzycę, która, hm, zaatakowała mnie.

— Dlaczego wampiry nie dobrały się do niego?

— Chmee nie przypomina żadnej istoty żyjącej na tym świecie. Równie prawdopodobne jest, że uwiodłaby go kiełbaskowa roślina.

— Robimy perfumy z wampirów — powiedział chłopiec.

— Co? Coś nie w porządku z komunikatorem? Chłopiec uśmiechnął się rezolutnie.

— Któregoś dnia sam zobaczysz. Musze już iść. Będziesz tutaj później?

Mężczyzna skinął głową.

— Jak się nazywasz? Ja Kawaresksenjajok.

— Luiwu.

Chłopiec znikną) na klatce schodowej. Przybysz wpatrywał się ze zmarszczonymi brwiami w ekran.

Perfumy? Zapach wampirów w Budynku Panth… i wtedy przypomniał sobie noc, kiedy Halrloprillalar przyszła do jego łóżka, dwadzieścia trzy lata temu. Próbowała zdobyć nad nim kontrolę. Powiedziała mu to. Czy użyła zapachu wampirów?

To nie miało teraz znaczenia.

— Wzywam Najlepiej Ukrytego — powiedział. — Wzywam Najlepiej Ukrytego.

Nic.

Ekran nie obracał się, wciąż odwrócony tyłem do czarnych prostokątów. Niewygodne, ale pouczające: mogło to oznaczać, że obrazy są przekazywane z samych czarnych prostokątów.

Zmniejszył skalę. Z nieprawdopodobną szybkością obraz popę­dził w kierunku zgodnym z ruchem obrotowym, dopóki Louis nie zatrzymał go nad ogromnym lustrem wody. Zanurkował w dół jak anioł śmierci. Bawiło go to. Urządzenia Biblioteki były znacznie lepsze niż teleskop „Igły".

Mapa Ziemi była stara. Pół miliona lat zniekształciło kon­tynenty. Może więcej? Milion? Dwa? Geolog wiedziałby.

Louis przesunął się w prawo od kierunku przeciwnego do obrotu, aż ekran wypełniła mapa Kzinu: wyspy skupione wokół tafli lśniącego lodu. Jak stara była topografia tej mapy? Chmee mógłby wiedzieć.

Louis poszerzył obraz. Nucił sobie pod nosem. Prześliznął się nad żółto-pomarańczową dżunglą. Przekroczył szeroką, srebrną wstęgę rzeki i podążył wzdłuż niej w stronę morza. Przy dopływach rzek powinny leżeć miasta. Prawie minął jedno z nich. Deltę, gdzie łączyły się dwie rzeki, jasną sieć nałożoną na kolory dżungli. Niektóre miasta łudzi miały „pasy zieleni”, ale w tym mieście kzinów musiały one zajmować większą część terenu niż budynki. Przy maksymalnym powiększeniu Louis mógł odróżnić sieć ulic.

Kzinowie nie lubili dużych miast. Mieli zbyt wyostrzony zmysł powonienia. To miasto było prawie tak duże, jak siedziba rządu Patriarchy na Kzinie.

Miasta. Co jeszcze? Gdyby mieli jakikolwiek przemysł, po­trzebowaliby… portów morskich? Miasteczek górniczych? Louis sunął dalej. Dżungla była w tym miejscu rzadka. Żółto-brązowa, naga ziemia tworzyła wzór, który wcale nie przypominał kształtem miejskiej zabudowy. Wyglądał jak tarcza łucznicza. Przypuszczal­nie była to bardzo duża i bardzo stara kopalnia odkrywkowa.

Pół miliona lat temu lub więcej wysadzono tutaj grupę kzinów. Louis nie spodziewał się znaleźć górniczych miasteczek. Mieliby szczęście, gdyby tu w ogóle było co wydobywać. Przez pół miliona lat byli zamknięci na jednym świecie, którego powierzch­nia kończyła się kilkaset stóp niżej. Wyglądało jednak na to, że kzinowie zachowali swoją cywilizację.

Miały rozum te półkocie istoty. Ich cywilizacja opanowała sporą część przestrzeni międzygwiezdnej. Nieżas, to przecież kzinowie nauczyli ludzi używania generatorów grawitacji!

A Chmee musiał dotrzeć do Mapy Kzinu wiele godzin temu, w poszukiwaniu sprzymierzeńców przeciwko Najlepiej Ukrytemu.

Louis podążył za rzeką do morza. Teraz przesunął swoim boskim okiem „na południe”, wzdłuż wybrzeża największego kontynentu Mapy. Spodziewał się portów, chociaż kzinowie niewiele korzystali ze statków. Nie lubili morza. Ich porty morskie były miastami przemysłowymi; nikt nie mieszkał w nich dla przyjemności.

Ale tak było w Imperium Kzinu, gdzie od tysiącleci używano generatorów grawitacji. Louis spoglądał teraz w dół na port morski, który mógłby rywalizować z Nowym Jorkiem. Roiło się w nim od kilwaterów ledwo widocznych statków. Port miał niemal kołowy wygląd krateru meteorytowego.

Obserwator przesunął swój punkt obserwacyjny wyżej, w niebo, żeby zyskać ogólny widok. Zamrugał oczami. Czy znowu zmyliło go słabe wyczucie skali? Czy też nieumiejętnie obchodził się z przyciskami?

Po drugiej stronie stał zakotwiczony statek. To on powodował, że port wyglądał niczym wanna. Kilwatery mniejszych statków wciąż były widoczne. Więc to prawda. Statek wielki jak miasto. Niemal zamykał hak naturalnego portu.

Nie ruszają go zbyt często — pomyślał Louis. Silniki gwałtownie zbełtałyby wodę, zmieniając ukształtowanie dna morskiego. Po wypłynięciu kolosa zmieniłby się układ pływów w porcie. I jak kzinowie zaopatrywaliby w paliwo coś tak ogromnego? Gdzie znaleźliby metale? Po co?

Louis nigdy poważnie nie zastanawiał się, czy Chmee znajdzie to, czego szuka, na Mapie Kzinu. Aż do tej chwili. Przekręcił tarczę powiększenia. Punkt obserwacyjny cofnął się do przestrzeni kosmicznej, aż Mapa Kzinu stała się skupiskiem punkcików na bezmiarze niebieskiego morza. Blisko brzegów ekranu ukazały się inne Mapy.

Najbliżej Mapy Kzinu znajdowała się okrągła, różowa kropka. Mars… leżał tak daleko od Kzinu, jak Księżyc od Ziemi. Jak można pokonać takie odległości? Nawet teleskop nie spenet­rowałby więcej niż dwieście tysięcy mil atmosfery. Pomysł prze­bycia takiego dystansu na statku oceanicznym — nawet na statku wielkości małego miasta… nieżas!

— Wzywam Najlepiej Ukrytego. Louis Wu wzywa Najlepiej Ukrytego. — Czas kurczył się dla niego, w miarę jak ekipa remontowa posuwała się w stronę „Igły”, a Chmee dobierał sobie wojowników. Louis nie zamierzał wspomnieć o tym Najlepiej Ukrytemu. Tylko napędziłby mu strachu.

Co takiego robił Najlepiej Ukryty, że nie mógł odpowiedzieć na wezwanie? Czy człowiek w ogóle jest w stanie to odgadnąć? Więc kontynuujmy obserwację.

Obserwator zmniejszył skalę, aż ujrzał obie krawędzie. W po­bliżu linii środkowej Pierścienia, na lewo od Oceanu Wielkiego, szukał Pięści Boga. To nie tam. Powiększył obraz. Ukazała się czerwonawa i naga łata pustyni większej od Ziemi, choć małej w porównaniu z Pierścieniem, a jasna kropka blisko jej środka była… Pięścią Boga, wysoką na tysiąc mil, z wierzchołkiem z nagiego scrithu.

Przesunął obraz w lewo, śledząc trasę, którą przebyli po katastrofie „Kłamcy". Zanim zdążył się przygotować, dotarł do wody, szerokiej zatoki Oceanu Wielkiego. Zatrzymali się wtedy w pobliżu niej. Louis cofnął się, szukając czegoś, co z góry powinno wyglądać jak podłużna, stała chmura. Ale nie znalazł oka cyklonu.

— Wzywam Najlepiej Ukrytego! W imię Kdapta, Finagla, Allaha przywołuję cię, niech to nieżas! Wzywam…

— Jestem, Louis.

— W porządku! Jestem w Bibliotece, w latającym mieście. Mają tu salę map. Przejrzyj taśmy Nessusa z sali map, w której…

— Pamiętam — przerwał mu chłodno lalecznik.

— A zatem w tamtej sali map wyświetlano stare taśmy. Te tutaj pochodzą z bieżącej chwili!

— Jesteś bezpieczny?

— Bezpieczny? O tak, dość bezpieczny. Użyłem materiału nadprzewodzącego, żeby zdobyć sobie przyjaciół. Ale jestem w pułapce. Nawet gdybym mógł za pomocą przekupstwa wydostać się z miasta, musiałbym jeszcze przejść przez posterunek Maszyno­wych Ludzi na Niebiańskim Wzgórzu. Wolałbym raczej nie torować sobie drogi siłą.

— Mądrze.

— Co nowego u ciebie?

— Dwie wiadomości. Pierwsza, że mam hologramy dwóch pozostałych portów kosmicznych. Wszystkie jedenaście statków splądrowano.

— Silniki Bussarda zniknęły? Wszystkie?

— Tak.

— Co jeszcze?

— Nie możesz oczekiwać ratunku od Chmee. Lądownik znajduje się na Mapie Kzinu, na Oceanie Wielkim — oznajmił lalecznik. — Powinienem był się domyślić. Kzin zdezerterował, zabierając lądownik.

Louis zaklął po cichu. Że też od razu nie rozpoznał tego zimnego, pozbawionego emocji tonu. Lalecznik był porządnie zaniepokojony; tracił kontrolę nad niuansami ludzkiej mowy.

— Gdzie on jest? Co robi?

— Patrzyłem przez kamery lądownika, kiedy krążył nad Mapą Kzinu. Znalazł wielki statek oceaniczny…

— Również go znalazłem.

— Twoje wnioski?

— Próbowali zbadać albo skolonizować inne Mapy.

— Tak. W poznanym kosmosie kzinowie w końcu podbili inne układy gwiezdne. Na Mapie Kzinu musieli ograniczyć się do oceanu. Oczywiście, mało prawdopodobne, by odbywali podróże kosmiczne.

— Fakt. — Pierwszy krok w poznawaniu kosmosu to umiesz­czenie czegoś na orbicie. Prędkość orbitalna na Kzinie wynosiła około sześciu mil na sekundę. Jej odpowiednik na Mapie Kzinu wynosił siedemset siedemdziesiąt mil na sekundę. — Nie mogli jednak zbudować zbyt wielu takich statków. Skąd wzięliby metale? A podróże trwałyby całe dziesięciolecia. Ciekaw jestem, jak w ogóle dowiedzieli się, że istnieją inne Mapy.

— Możemy domyślać się, że zainstalowali teleskopowe kamery w rakietach. Instrumenty musiały działać szybko. Pocisk nie docierał na orbitę. Unosił się i zaraz spadał.

— Ciekaw jestem, czy dotarli do Mapy Ziemi. To kolejne sto tysięcy mil za Marsem… a Mars nie stanowiłby dobrego punktu etapowego. — Co kzinowie znaleźliby na Mapie Ziemi? Tylko Homo habilis czy również protektorów? — Na prawo jest Mapa Downu, ale nie znam świata, który leży w kierunku przeciwnym do ruchu obrotowego.

— Znamy go. Jego mieszkańcy to rozumne, społeczne istoty. Sądzimy, że nigdy nie wyruszą w kosmos. Ich statki musiałyby pomieścić cały rój.

— Gościnni?

— Nie, walczyliby z kzinami. A kzinowie najwyraźniej zrezyg­nowali z podboju Oceanu Wielkiego. Zdaje się, że używają wielkiego statku do zamykania portu.

— Tak. Domyślam się również, że jest to siedziba rządu. Mówiłeś o Chmee.

— Kiedy krążąc nad Mapą Kzinu, dowiedział się już wszy­stkiego, czego chciał, zawisł nad wielkim statkiem. Wtedy z po­kładu kolosa wystartowały jakieś samoloty i zaatakowały go pociskami eksplodującymi, Chmee pozwolił na to, a pociski nie wyrządziły mu żadnej szkody. Potem kzin zniszczył cztery samoloty. Pozostałe kontynuowały atak, dopóki nie wyczerpało im się paliwo i amunicja. Kiedy wróciły na pokład, Chmee poleciał za nimi w dół. Lądownik obecnie stoi na platformie wieży dowodzenia wielkiego statku. Atak trwa. Louis, on szuka sprzymierzeńców przeciwko mnie?

— Jeśli to stanowi dla ciebie pocieszenie, nie znajdzie niczego, co byłoby w stanie zagrozić kadłubowi General Products. Nie mogą nawet uszkodzić lądownika.

Długa przerwa, a potem:

— Może masz rację. Samoloty mają silniki odrzutowe spalające wodór oraz pociski napędzane przez chemiczne materiały wybu­chowe. W każdym razie, muszę sam cię wybawić. Spodziewaj się sondy o zmierzchu.

— A co potem? Jest przecież krawędź. Powiedziałeś, że dyski transferowe nie prześlą niczego przez scrith.

— Użyłem drugiej sondy, żeby umieścić dwa dyski transferowe na krawędzi jako przekaźniki.

— Jeśli tak mówisz, jestem w budynku w kształcie bąka, na lewo od kierunku zgodnego z ruchem obrotowym. Niech sonda krąży, dopóki nie postanowimy, co robić. Nie jestem pewien, czy już chcę się stąd wydostać.

— Musisz.

— Ale wszystkie odpowiedzi, których szukamy, mogą znaj­dować się tutaj w Bibliotece!

— Zrobiłeś jakieś postępy?

— Drobiazgi. Wszystko, co wiedziała rasa Halrloprillalar, jest gdzieś w tym budynku. Chcę wypytać wampiry. Są czyścicielami i zdają się być obecne wszędzie.

— Zbierasz informacje po to, by zadawać więcej pytań. Bardzo dobrze, Louis. Masz kilka godzin. Przyślę ci sondę o zmierzchu.

Загрузка...