ROZDZIAŁ 7

5 marca 1997 roku

godzina 7.25

Nowy Jork


Tanie czerwone wino i krótki sen zdecydowanie spowolniły ranną jazdę rowerem. Jack zwykle zjawiał się w Zakładzie Medycyny Sądowej o godzinie siódmej piętnaście. Tym razem jednak, kiedy wychodził z windy, na zegarze ściennym była godzina siódma dwadzieścia pięć. Trochę go to zaniepokoiło. Nie dlatego, że się spóźnił, po prostu lubił, gdy wszystko biegło zgodnie z harmonogramem. Dyscyplinę w pracy uważał za jeden z najlepszych sposobów chroniących przed depresją.

Pierwszy punkt porządku dziennego nakazywał nalać sobie kubek kawy ze wspólnego ekspresu. Już nawet sam zapach miał zbawczy wpływ, co Jack uznał za odruch Pawłowa. Wziął pierwszy łyk. To było niebiańskie doświadczenie. Chociaż nie sądził, że kofeina może działać tak szybko, czuł, jak krążący nad nim od rana ból głowy znalazł się nagle w defensywie i zaczął ustępować pola.

Podszedł do Vinniego Amendoli, technika medycznego zatrudnionego w kostnicy, którego nocna zmiana zazębiła się z dzienną. Jak zwykle czaił się za jednym z metalowych biurek. Nogi położył na blacie, a twarz ukrył za poranną gazetą.

Jack pociągnął w dół górną krawędź gazety, odsłaniając przed światem twarz młodego człowieka o wybitnie włoskich rysach. Miał dwadzieścia kilka lat, blisko trzydzieści, był mało imponującej budowy, ale przystojny. Jego ciemne, gęste włosy budziły zawsze zazdrość Jacka. On sam zauważył z niepokojeni, że w ostatnim roku nie tylko posiwiał, ale na czubku głowy pojawiły się także pierwsze oznaki łysiny.

– Hej, Einstein, co tam poranna prasa podaje na temat Franconiego? – zapytał Jack.

Vinnie i Jack często współpracowali ze sobą i obaj nawzajem doceniali swoje swobodne zachowanie, szybkie riposty i czarny humor.

– Nie wiem – krótko stwierdził Vinnie. Próbował uwolnić swoją gazetę z garści Jacka. Pochłonięty był analizowaniem statystyk Knicksów po ostatniej koszykarskiej kolejce w NBA.

Jack zmarszczył czoło. Vinnie może i nie był typem akademickiego geniusza, ale w sprawach bieżących informacji uchodził w gronie pracowników za autorytet. Czytał codziennie gazety od deski do deski, a ponadto miał znakomitą pamięć.

– Niczego nie napisali? – zapytał z niedowierzaniem Jack. Był naprawdę zaskoczony. Sądził, że media urządzą sobie ostre strzelanie ich kosztem. Nie co dzień zdarzało się przecież, żeby z kostnicy znikało ciało, i to tak sławne. Kłopoty biurokracji miejskiej zawsze były wdzięcznym tematem dla prasy.

– Nie zauważyłem – odparł Vinnie. Pociągnął mocniej, uwolnił gazetę i ponownie ukrył za nią twarz.

Jack pokręcił głową. Był szczerze zdziwiony i ciekawy, jak Harold Bingham, główny inspektor Zakładu Medycyny Sądowej, zdołał nakłonić prasę do milczenia. W chwili kiedy miał zamiar odwrócić się na pięcie i odejść, w oczy wpadł mu tytuł z pierwszej strony gazety trzymanej przez Vinniego. Grubą czcionką napisano: GANGSTERZY ZAGRALI NA NOSIE WŁADZOM MIEJSKIM. Podtytuł głosił: "Przestępcza rodzina Vaccarro zabiła jednego ze swoich ludzi, a następnie wykradła jego ciało wprost spod nosa urzędników miejskich".

Jack wyrwał całą gazetę z rąk Vinniego.

– Hej, co jest! – zawołał tamten zaskoczony.

Jack złożył gazetę, a następnie odwrócił tak, że Vinnie musiał spojrzeć na pierwszą stronę.

– Zdawało mi się, że według ciebie niczego w gazecie nie napisali – zauważył Jack.

– Nie powiedziałem, że nie napisali, tylko że nie zauważyłem – przypomniał Vinnie.

– Na miłość boską, przecież to jest na pierwszej stronie! – Jack w podnieceniu wskazał wielkie litery kubkiem z kawą.

Vinnie gwałtownym ruchem spróbował wydrzeć gazetę, ale Jack równie szybko ją cofnął.

– No co ty! – rzucił coraz bardziej poirytowany Vinnie. – Kup sobie własną gazetę!

– Zaczynasz mnie zastanawiać – stwierdził Jack. – Znam cię i jestem pewien, że ten artykuł przeczytałeś jeszcze w metrze. O co chodzi, Vinnie?

– O nic! Po prostu zacząłem od wiadomości sportowych.

Jack przez moment dokładnie przyglądał się twarzy Vinniego. Ten jednak uciekł wzrokiem.

– Jesteś chory? – zapytał żartobliwym tonem Jack.

– Nie! – sapnął Vinnie. – Po prostu oddaj mi gazetę.

Jack oddarł stronę z wiadomościami sportowymi i podał ją Vinniemu. Sam zaś z resztką gazety podszedł do innego biurka, usiadł i zaczął czytać. Artykuł zaczynał się na pierwszej stronie, a dokończenie zamieszczono na trzeciej. Jak przypuszczał, napisany był w tonie sarkastycznym, prześmiewczym. Autor dokładał po równo departamentowi policji i Zakładowi Medycyny Sądowej. Stwierdzono, że cała ta brudna i niejasna sprawa jest kolejnym jaskrawym dowodem rażącej niekompetencji obu instytucji.

Do pokoju wpadła Laurie i od razu przerwała Jackowi. Zdejmując płaszcz, wyraziła nadzieję, że Jack czuje się lepiej niż ona.

– Prawdopodobnie nie – przyznał Jack. – Kupiłem tanie wino. Przepraszam.

– Ale i pospaliśmy ledwie pięć godzin. Wstawanie było prawdziwą makabrą. – Przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła. – Dzień dobry, Vinnie – zawołała.

Vinnie jednak nie odpowiedział.

– Gniewa się, bo mu podarłem gazetę – wyjaśnił Jack. Wstał, ustępując miejsca Laurie. W tym tygodniu na niej spoczywał obowiązek rozdziału pracy, w tym przydzielania poszczególnych autopsji patologom. – Czołówka i artykuł redakcyjny poświęcone są Franconiemu.

– Nie dziwi mnie to. We wszystkich lokalnych wiadomościach trąbili o tym cały dzień i słyszałam, że zapowiadali Binghama w "Dzień dobry, Ameryko".

– Ma teraz pełne ręce roboty – przyznał Jack.

– Zaglądałeś do dzisiejszych spraw? – zapytała Laurie. Spojrzała na stos około dwudziestu teczek osobowych.

– Dopiero co przyszedłem – odpowiedział Jack i wrócił do lektury. Po chwili odezwał się, komentując przeczytany fragment. – O, to jest dobre! Twierdzą, że my i policja uknuliśmy spisek. Według nich świadomie pozbyliśmy się ciała, bo było to korzystne dla policji. Możesz sobie to wyobrazić? Ci dziennikarze opanowani są taką paranoją, że wszędzie dookoła widzą konspirację!

– To społeczeństwo cierpi na paranoję – stwierdziła Laurie. – Media dają jedynie to, co ludzie chcą otrzymać. Ale taka szalona teoria utwierdza mnie w przekonaniu, że powinniśmy prowadzić nasze dociekania na temat zniknięcia zwłok. Społeczeństwo musi wiedzieć, że jesteśmy bezstronni.

– A miałem nadzieję, że po zarwanej nocy zmieniłaś zdanie i zrezygnowałaś z wyprawy po prawdę – mruknął Jack, nie przerywając lektury.

– W żadnym wypadku – odparła Laurie.

– To idiotyczne! – zawołał, uderzając ręką w gazetę. – Najpierw sugerują, że jesteśmy odpowiedzialni za zniknięcie ciała, a teraz utrzymują, że gangsterzy na pewno pogrzebali szczątki w dzikich okolicach Westchester, więc nigdy już nie zostaną odnalezione.

– W tym fragmencie mają chyba rację – uznała Laurie. – Chyba że ciało wypłynie po wiosennych roztopach. Przy tym mrozie trudno kopać głębiej jak na trzydzieści, czterdzieści centymetrów.

– Rany, co za bzdury! – skomentował Jack po przeczytaniu całego artykułu. – Masz, chcesz przeczytać? – podsunął Laurie pierwszą stronę gazety.

Machnęła od niechcenia ręką.

– Dziękuję, ale przeczytałam już wersję "Timesa". Była wystarczająco złośliwa. Nie muszę już zapoznawać się z punktem widzenia "New York Post".

Jack podszedł do Vinniego i oddając oderwane strony, powiedział, że chciałby przywrócić gazecie jej pierwotny wygląd. Vinnie odebrał swoją własność bez komentarza.

– Jesteś dzisiaj okropnie drażliwy – powiedział do niego Jack.

– To zostaw mnie w spokoju – zaproponował sucho Vinnie.

– Ho, ho, uważaj, Laurie! Zdaje się, że Vinnie cierpi na napięcie przedmyślowe. Prawdopodobnie zaplanował sobie pomyśleć nad czymś i teraz hormony mu się burzą.

– U-ha – odezwała się Laurie. – Mamy tu tego "topielca", o którym wspomniał wczoraj Mike Passano. Komu powinnam go przydzielić? Kłopot z tym, że do nikogo w tej chwili nic nie mam i w efekcie pewnie sama z nim zostanę.

– Daj go mnie – zaoferował się Jack.

– Nie rusza cię? – zapytała. Sama bardzo nie lubiła topielców, szczególnie jeśli dłużej leżeli w wodzie. Taka autopsja była zwykle bardzo nieprzyjemną i trudną pracą.

– Ech – odparł Jack. – Jak się przyzwyczaisz do zapachu, to palce lizać.

– Błagam – mruknęła Laurie. – To obrzydliwe!

– Poważnie. Topielcy stanowią zazwyczaj prawdziwe wyzwanie. Wolę takich niż z postrzałem.

– Ten to jedno i drugie – stwierdziła i przypisała Jacka do topielca.

– Uroczo! – uznał Jack. Podszedł do biurka i zajrzał Laurie przez ramię.

– Strzał oddany w górną prawą część ciała, przypuszczalnie z bliskiej odległości.

– Brzmi coraz ciekawiej. Jak się nazywa ofiara?

– Nie wiemy. Prawdę powiedziawszy, to część twojego zadania. Głowa i ręce zniknęły.

Wręczyła Jackowi teczkę osobową. Oparł się o krawędź biurka i zaczął przerzucać jej zawartość. Nie było tego dużo. To, co znalazł, pochodziło od asystentki z ich dochodzeniówki, Janice Jaeger.

Janice podała, że ciało zostało znalezione w Atlantyku niedaleko Coney Island. Przypadkowo trafiła na nie łódź patrolowa straży przybrzeżnej, która zaczaiła się na spodziewanych przemytników narkotyków. Straż wypłynęła w morze po otrzymaniu anonimowego cynku. Łódź stała nieruchomo na wodzie z wyłączonymi światłami i włączonym radarem i dosłownie uderzyła w ciało. W pierwszej chwili przypuszczali, że to informator, którego handlarze nakryli i zostawili straży jako cały łup.

– Niewiele tego – powiedział Jack.

– Na szczęście ty lubisz trudne zadania – dokuczyła mu z uśmiechem Laurie.

Jack ruszył do windy.

– Chodź, zrzędo! – zawołał Vinniego. Trzepnął w gazetę i przechodząc obok, dał mu szturchańca. – Szkoda czasu. – Ale w drzwiach dosłownie wpadł na Lou Soldano. Porucznik zmierzał wprost do celu: ekspresu z kawą.

– Jezu – stęknął Jack, wylewając kawę z kubka. – Powinieneś spróbować sił w nowojorskich Gigantach [5].

– Przepraszam – powiedział Lou. – Gwałtownie potrzebuję uzupełnienia poziomu kofeiny w organizmie.

Obaj mężczyźni podeszli do ekspresu. Jack oderwał kawałek papierowego ręcznika, żeby zetrzeć plamę z kawy ze sztruksowej marynarki. Lou napełnił kubek prawie po brzeg. Ręce bardzo mu drżały. Wsypał mnóstwo cukru i wlał śmietankę.

Westchnął ciężko.

– Ostatnie dni są porażające.

– Znowu się bawiłeś całą noc? – zapytał Jack.

Policzki Lou porastał gęsty, dawno nie golony zarost. Miał na sobie wygniecioną, niebieską koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, poluzowany i przekrzywiony krawat. Jego prochowiec w stylu porucznika Colombo wyglądał jak łachy, które zwykłe nosili bezdomni.

– Chciałbym – jęknął. – Przez ostatnie dwie noce udało mi się zamknąć oczy na trzy godziny. – Przeszedł ciężkim krokiem, przywitał się z Laurie i z ulgą siadł na krześle przy jej biurku.

– Jakiś postęp w sprawie Franconiego? – zapytała Laurie.

– Nic, co by ucieszyło kapitana, dowódcę okręgu czy komisarza policji – odpowiedział przygnębiony. – Ale bajzel. Obawiam się, że potoczą się głowy. Kiedy chodzi o zabójstwo, boimy się, że zrobią z nas kozły ofiarne, jeżeli szybko nie dojdzie do zwrotu w sprawie.

– To przecież nie wasza wina, że zabili Franconiego – stwierdziła oburzona Laurie.

– Powiedz to komisarzowi. – Lou głośno upił spory łyk kawy. – Mogę zapalić? – popatrzył na Laurie i Jacka. – Dobra, zapomnijcie o tym – dodał, widząc wyraz ich twarzy. – Nie wiem nawet, po co pytałem. Przez moment musiałem znaleźć się w szponach obłędu.

– Czego się dowiedzieliście? – zapytała Laurie. Wiedziała, że Lou jest członkiem zespołu do zwalczania przestępczości zorganizowanej. Z jego doświadczeniem był najlepszym kandydatem do prowadzenia dochodzenia w tej sprawie.

– Bez wątpienia to sprawka rodziny Vaccarro. Nasi informatorzy potwierdzili to. Ale tego się domyślaliśmy, odkąd Franconi zdecydował się świadczyć. Jedynym tropem jest broń, z której został zamordowany.

– To powinno pomóc – stwierdziła Laurie.

– Nie tak bardzo, jak można by oczekiwać – zaprzeczył Lou. – Gangsterzy dość często zostawiają broń po wykonanej robocie. Znaleźliśmy ją na dachu kamienicy naprzeciwko restauracji "Positano". To 30-30 remington z lunetą. W magazynku brakowało dwóch nabojów. Na dachu leżały dwie łuski.

– Odciski palców? – zapytała Laurie.

– Wyczyszczone, ale chłopaki z kryminalistyki ciągle nad tym pracują.

– Pochodzenie? – tym razem zapytał Jack.

– Tak, udało nam się to sprawdzić. Karabin należał do jakiegoś dziwaka z Menlo Park. Ale trop okazał się ślepy. Na jego dom napadli dzień wcześniej i jedyną rzeczą, którą ukradli, była właśnie broń.

– Więc co teraz? – zastanowiła się Laurie.

– Ciągle szukamy śladów. Mamy też następnych informatorów. Ale najmocniej ściskamy kciuki, aby nastąpił wreszcie przełom w dochodzeniu. A co u was? Macie jakieś sugestie, jak ciało mogło stąd zniknąć?

– Na razie nie, ale nadal szukam rozwiązania – przyznała Laurie.

– Psiakrew, mam pomysł – odezwał się nagle Jack. – Mówiliście, że kiedy ostatnim razem Laurie wmieszała się w historię z bandytami, wywieźli ją stąd w trumnie. Teraz też tak mogli zrobić.

– Tamto było wtedy, a teraz jest teraz – powiedziała Laurie. – Poza tym nie jestem wplątana w tę sprawę, jak byłam w tamtą. Myślę jednak, że niezwykle ważne jest wyjaśnienie, w jaki sposób ciało mogło stąd zniknąć, i muszę dodać, że nie wierzę, aby Bingham albo Washington zrobili wszystko co w ich mocy. Z ich punktu widzenia im szybciej epizod pójdzie w niepamięć, tym lepiej.

– Mogę to zrozumieć – stwierdził Lou. – Prawdę powiedziawszy, jak tylko media przestaną o tym mówić, może nawet komisarz nieco nam odpuści. Kto wie?

– Mam zamiar dowiedzieć się, jak to się stało – powtórzyła Laurie z uporem.

– No cóż, gdybym wiedział, kto i jak wywiózł stąd ciało, miałbym łatwiejsze zadanie – przyznał Lou. – Najbardziej prawdopodobne jest, że zrobili to ci sami ludzie z organizacji Vaccarro. To właściwie jest oczywiste.

Jack podniósł bezradnie ręce.

– Wynoszę się stąd. Jedno mogę powiedzieć na pewno, żadne z was nie posłucha zdrowego rozsądku. – Idąc do drzwi, pociągnął Vinniego za rękaw. Po drodze zajrzał jeszcze do biura Janice. – Jest coś, co powinienem wiedzieć o topielcu, a czego nie ma w papierach? – zapytał koleżankę.

– Zdobyłam niewiele informacji i wszystkie są w teczce. Poza współrzędnymi miejsca, w którym znaleziono ciało. Ci ze straży przybrzeżnej powiedzieli, żeby zadzwonić i dowiedzieć się, czy nie znajdą jeszcze czegoś, ale nie sądzę, żeby to było ważne. Mało prawdopodobne, aby ktoś tam znowu popłynął i odnalazł głowę albo ręce.

– Ja też tak sądzę – zgodził się Jack. – Jednak mimo to ktoś mógłby zadzwonić. Ot, dla świętego spokoju.

– Zostawię notatkę Bartowi – obiecała Janice. Bart Arnold był przełożonym wszystkich asystentów odpowiedzialnych za zbieranie informacji o ofiarach.

– Dzięki, Janice. Teraz wynoś się stąd i wskakuj do łóżka. – Janice należała do tych sumiennych pracowników, którzy zawsze zostają po godzinach.

– Zaraz, zaraz – przypomniała sobie Janice. – Jest jedna sprawa, o której nie wspomniałam w notatkach. Kiedy wyłowili ciało, było zupełnie nagie, ani jednej niteczki.

Jack skinął głową. To była dziwna informacja. Rozebranie ciała stanowiło dla morderców dodatkowy wysiłek. Zastanowił się chwilę i doszedł do wniosku, że musiało mieć to związek z chęcią ukrycia tożsamości ofiary, a ta, wobec braku głowy i rąk, była oczywista. Pomachał Janice na do widzenia i poszedł dalej.

– Tylko mi nie mów, że robimy tego topielca – rzucił Vinnie, kiedy zbliżali się do windy.

– Wyłączyłeś zapewne odbiór, gdy czytałeś wiadomości sportowe, co? – zapytał Jack. – Rozmawiałem o tym z Laurie przez dobre dziesięć minut.

Weszli do windy i zjechali na poziom, na którym mieściły się sale autopsyjne. Vinnie cały czas unikał kontaktu wzrokowego z Jackiem.

– Jesteś w kiepskim nastroju – zauważył Stapleton. – Tylko mi nie mów, że tak się przejąłeś zniknięciem Franconiego.

– Odwal się – warknął Vinnie.

Podczas gdy technik włożył kombinezon ochronny, przygotował narzędzia do autopsji, a następnie przewiózł ciało z kostnicy i ułożył na stole autopsyjnym, Jack jeszcze raz dokładnie przejrzał zawartość teczki, aby mieć stuprocentową pewność, że niczego nie przeoczył. Potem poszedł do biura i wyjął zdjęcia rentgenowskie.

Po sprawdzeniu wszystkiego włożył swój skafander, odłączył ładowanie akumulatorów filtrów powietrza i nałożył kask. Nie cierpiał tego księżycowego przebrania, ale perspektywa pracy nad pokawałkowanym topielcem osłabiła niechęć. Chociaż wcześniej żartował sobie na ten temat z Laurie, w podobnych przypadkach odór był najgorszy ze wszystkiego.

O tej porze Jack i Vinnie byli sami w sali autopsyjnej. Ku zmartwieniu Vinniego Jack niezmiennie nalegał, aby zaczynać dzień jak najszybciej. Bardzo często Jack kończył pierwszą robotę, kiedy inni patolodzy zaczynali dopiero pracę.

Pierwszą czynnością było dokładne przyjrzenie się zdjęciom rentgenowskim, więc Jack przypiął je do podświetlanego ekranu. Ręce oparł na biodrach, odsunął się o krok do tyłu i przyjrzał się zdjęciu korpusu. Bez głowy i rąk obraz prezentował się zdecydowanie dziwnie, jakby Jack miał przed sobą zdjęcie rentgenowskie jakiegoś stwora, nie człowieka. Ciekawie też wyglądała jasna, zwarta plama złożona z wielu punktów w górnej, prawej części ciała. Wyglądało, jakby zabity nie został trafiony jednym pociskiem śrutowym, ale dwoma, a rany znajdowały się bardzo blisko siebie. Stanowczo za dużo punkcików, orzekł w myślach Jack. Śrut nie przepuszczał oczywiście promieni X, więc nie pozwalał obejrzeć tych fragmentów, które znalazły się pod nim, a sam był widoczny na kliszy w postaci białych plam.

Jack chciał już przejść do następnych zdjęć, kiedy przyszło mu do głowy coś w związku z białymi plamami. Okolice ran postrzałowych wyglądały dziwnie, jakoś bardziej gruzełkowato niż zwykle w przypadku ran po śrucie.

Jack obejrzał zdjęcia boczne i zauważył to samo zjawisko. W pierwszej chwili pomyślał, że siła podmuchu mogła wprowadzić do rany jakieś drobiny materiału nie przepuszczającego promieni X. Może były to fragmenty z ubrania ofiary.

– Maestro, gotowe – oznajmił Vinnie, kiedy przygotował wszystko do pracy.

Jack odwrócił się od ekranu ze zdjęciami i podszedł do stołu autopsyjnego. We fluoryzującym świetle lamp ciało było blade jak przysłowiowa ściana. Kimkolwiek był nieboszczyk, był otyły i na pewno ostatnio nie opalał się na Karaibach.

– Używając twojego ulubionego powiedzenia – odezwał się Vinnie – trzeba stwierdzić, że nie wygląda, jakby wybierał się na potańcówkę.

Jack uśmiechnął się w odpowiedzi na czarny dowcip Vinniego. Oznaczał, że technik odzyskuje dobre samopoczucie po porannej chandrze.

Ciało było w kiepskim stanie, chociaż woda obmyła je do czysta. Na szczęście trup nie pływał w oceanie zbyt długo. Okaleczenia były o wiele potworniejsze niż rany postrzałowe. Nie tylko odcięto mu głowę i ręce, miał także mnóstwo szerokich, głębokich nacięć na brzuchu, klatce piersiowej i udach, które odsłaniały grubą warstwę tkanki tłuszczowej. Krawędzie wszystkich ran były poszarpane.

– Wygląda na to, że ryby miały bankiet – powiedział Jack.

– Prostak! – skomentował Vinnie.

Pociski odsłoniły i uszkodziły kilka organów wewnętrznych. Widać było fragmenty jelit i naderwaną nerkę.

Jack podniósł jedno z ramion i spojrzał na wystające kości.

– Podejrzewam piłę łańcuchową – zgadywał.

– Po co te wszystkie nacięcia? – zapytał Vinnie. – Chcieli go podzielić jak świątecznego indyka?

– Nie, sądzę, że dostał się pod łódź motorową. Rany wyglądają jak od śruby napędowej.

Jack rozpoczął teraz wnikliwe oględziny zewnętrzne zwłok. Zdawał sobie sprawę, że przy tak wielu poważnych urazach, łatwo można przeoczyć delikatniejsze ślady. Pracował powoli, często przerywał oględziny i fotografował patologiczne zmiany. Ta drobiazgowość opłaciła się. Na poszarpanej krawędzi nacięcia na szyi, tuż nad obojczykiem znalazł małą, okrągłą rankę. Następną, taką samą, odkrył po lewej stronie na wysokości dziesiątego żebra.

– Co to jest? – zapytał Vinnie.

– Nie wiem. Jakieś rany kłute.

– Jak sądzisz, ile razy do niego strzelili?

– Trudno powiedzieć.

– Nie ryzykowali. Chcieli być diabelnie pewni, że facet nie żyje – uznał Vinnie.

Jakieś pół godziny później, kiedy Jack miał zamiar zabrać się do badania organów wewnętrznych denata, do sali weszła Laurie. Miała na sobie biały kitel i maskę na twarzy. Nie włożyła skafandra. Jacka zaskoczył jej strój, tym bardziej, że była niezwykle dokładna w przestrzeganiu przepisów. Nawet jeśli nie chciała wkładać całego skafandra, mogła włożyć tylko górę.

– Przynajmniej nie pływał długo w wodzie – powiedziała, spoglądając na ciało. – Nawet nie zaczęło się rozkładać.

– Nie, wziął tylko odświeżającą kąpiel – zażartował Jack.

– Jakie rany postrzałowe! – dziwiła się, przyglądając się okropnym okaleczeniom. Zobaczyła też liczne rany szarpane i dodała: – Wygląda, jakby zrobili to śrubą.

Jack wyprostował się.

– Laurie, o co chodzi? Chyba nie przyszłaś tu, żeby nam pomóc?

– Nie – przyznała. Maska tłumiła nieco jej słowa. – Zdaje się, że potrzebuję odrobiny moralnego wsparcia.

– W związku z czym? – zapytał Jack.

– Calvin mnie zrugał – poinformowała. – Najwidoczniej Mike Passano naopowiadał mu, że ostatniej nocy oskarżałam go o współudział w uprowadzeniu ciała Franconiego. Możesz uwierzyć? No, w każdym razie Calvin był naprawdę wściekły, a przecież wiesz, jak nie znoszę konfliktów. Skończyło się na tym, że zaczęłam płakać, a to z kolei sprawiło, że zezłościłam się na siebie.

Jack prychnął lekko przez zaciśnięte wargi. Próbował wymyślić coś, co mogłoby ją pocieszyć, ale poza "A nie mówiłem" nic nie przychodziło mu do głowy.

– Przykro mi – powiedział miękko.

– Dzięki – odparła Laurie.

– Więc uroniłaś kilka łez. Cóż, nie ma się czego wstydzić.

– Ale nienawidzę tego. To takie nieprofesjonalne.

– Ach, o to wcale bym się nie martwił. Czasami sam mam ochotę się rozpłakać. Może gdybyśmy byli w stanie wymienić się niektórymi cechami usposobienia, oboje stalibyśmy się znacznie lepsi.

– Zawsze do usług! – odpowiedziała Laurie z gotowością. Długo czekała na to wynurzenie. Jego tłumiony żal stanowił najpoważniejszą przeszkodę w szukaniu własnego szczęścia. Chętnie by mu ulżyła.

– Tak więc w końcu zrezygnujesz ze swojej minikrucjaty – stwierdził Jack.

– Wielkie nieba, nie! – zaprzeczyła. – Rozmowa z Calvinem tylko wzmocniła we mnie przekonanie, że moje obawy mogą być słuszne. Calvin i Bingham próbują całą sprawę zatuszować. To nie jest w porządku.

– Och, Laurie! – jęknął Jack. – Proszę! Ta mała utarczka z Calvinem to tylko początek. Nie zyskasz nic oprócz zszarpanych nerwów.

– To sprawa zasad – uparła się Laurie. – Więc mnie nie pouczaj. Przyszłam do ciebie po wsparcie.

Jack westchnął i uniósł na moment maskę z pleksi.

– Okay. Czego ode mnie oczekujesz?

– Niczego szczególnego. Po prostu bądź po mojej stronie.


Piętnaście minut później Laurie wyszła z sali autopsyjnej. Jack pokazał jej wszystkie zewnętrzne obrażenia, w tym obie rany kłute. Słuchała jednym uchem, najwyraźniej pochłonięta sprawą Franconiego. Jack musiał się cały czas powstrzymywać, żeby znowu nie powiedzieć, co o tym myśli.

– Dość tego oglądania – powiedział do Vinniego. – Zobaczmy, co tam mamy w środku.

– Najwyższy czas – uznał pomocnik. Minęła ósma i na innych stołach także leżały ciała, przy których pracowały zespoły złożone z techników i patologów. Pomimo że wcześniej zaczęli, nie wyprzedzali innych w znaczący sposób.

Jack zignorował przyjacielskie kpiny, pochłonięty pracą nad nieszczęsnymi szczątkami. Wobec tak licznych i nietypowych obrażeń musiał zrezygnować z tradycyjnej techniki otwierania zwłok i poważnie się skoncentrować na każdym ruchu. W przeciwieństwie do Vinniego Jack nie miał świadomości upływającego czasu. I znowu drobiazgowość się opłaciła. Chociaż wątroba została zasadniczo zniszczona przez pocisk, Jack odkrył coś niezwykłego, coś, co mogłoby zostać przeoczone przy bardziej pobieżnych, niedbałych oględzinach. Zauważył drobne ślady po szyciu chirurgicznym na żyle głównej i na poszarpanej krawędzi urwanej tętnicy dochodzącej do wątroby. Blizny pooperacyjne w tym miejscu nie należały do często spotykanych. Ta tętnica dostarczała czystą krew do wątroby, natomiast żyła wątrobowa była największą z żył w jamie brzusznej. Nie znalazł natomiast żadnych śladów szwów na żyle wrotnej, ponieważ prawie cała została usunięta.

– Chet, podejdź tu! – zawołał Jack. Chet McGovern dzielił z Jackiem pokój w zakładzie. Teraz intensywnie pracował przy sąsiednim stole.

Chet odłożył skalpel i podszedł. Vinnie przesunął się na szczyt stołu, ustępując miejsca drugiemu patologowi.

– Co masz? Coś interesującego? – Chet spojrzał w otwór w ciele.

– Bez wątpienia. Znalazłem całą garść śrutu, ale odkryłem też szwy na naczyniach krwionośnych.

– Gdzie? – Chet pochylił się, ale nie potrafił odnaleźć żadnych anatomicznych punktów orientacyjnych.

– Tutaj – Jack wskazał końcem uchwytu skalpela.

– Tak, widzę je – w tonie Cheta dawał się słyszeć podziw. – Ładnie zacerowane. Niewiele śródbłonka. To może oznaczać, że są świeże.

– Tak też sobie pomyślałem – powiedział Jack. – Prawdopodobnie miesiąc lub dwa. Pół roku to absolutnie górna granica.

– I co to twoim zdaniem oznacza?

– Moim zdaniem szansę na identyfikacje wzrosły o tysiąc procent – stwierdził Jack. Wyprostował się i przeciągnął z zadowoleniem.

– Wiemy, że ofiara przeszła operację jamy brzusznej – wyciągał wnioski Chet. – Ale mnóstwo ludzi ma operacje brzucha.

– Lecz nie takiego rodzaju jak u naszego faceta. Założę się, że z tymi szwami na tętnicy wątrobowej i żyle wątrobowej kwalifikuje się do elitarnej grupy. Według mnie całkiem niedawno miał przeszczepioną wątrobę.

Загрузка...