ROZDZIAŁ 23

10 marca 1997 roku

godzina 1.45

Cogo, Gwinea Równikowa


Siegfried śnił ten sen setki razy, a za każdym razem był to coraz straszniejszy koszmar. Podchodził słonicę z młodym. Nie podobało mu się to, lecz klient nalegał. Jego żona bardzo chciała zobaczyć słoniątko z bliska.

Siegfried odesłał naganiaczy na flanki, by chronić się z obu stron, podczas gdy sam z klientami zbliżał się do słonicy. Jednak tropiciele i naganiacze z pomocnej strony przestraszyli się, gdy niespodziewanie zjawił się wielki samiec. Pierzchli przed słoniem i tchórząc niemiłosiernie, nie ostrzegli Siegfrieda o nadchodzącym nieoczekiwanym zagrożeniu.

Odgłos kroków potężnego słonia niósł się po ziemi niczym dudnienie zbliżającego się pociągu. Jego ryk narastał i gdy już miało dojść do starcia, Siegfried obudził się zlany potem.

Dysząc z wyczerpania, przekręcił się i usiadł. Sięgnął poza moskitierę po szklankę, z której upił kilka łyków wody. Najbardziej przykry w tym śnie był jego niezwykły realizm. Przypominał wypadek, w którym Siegfried stracił władanie w prawej ręce, a skórę z części twarzy miał całkowicie zdartą.

Siegfried przez dobrą chwilę siedział na łóżku, zanim dotarło do niego, że wrzaski ze snu naprawdę dochodzą zza okna. Już wiedział: to zachodnioafrykański rock z taniego magnetofonu kasetowego.

Spojrzał na zegarek. Widząc, że jest druga w nocy, natychmiast się wściekł. Któż był tak bezczelny, żeby w środku nocy urządzać podobne hałasy?

Zauważył, że muzyka dochodzi od frontu, wstał i wyszedł na werandę. Ku swemu zaskoczeniu i konsternacji stwierdził, że hałasy pochodzą z domu Kevina Marshalla. Szybko się zorientował, iż sprawcami zamieszania są żołnierze strzegący domu.

Wściekł się. Wpadł do pokoju, zadzwonił do Camerona i zażądał natychmiastowego spotkania w domu Kevina. Trzasnął słuchawką. Ubrał się. Przed wyjściem z domu sięgnął po jedną ze swych starych myśliwskich strzelb i ruszył prosto przez trawnik. Im bliżej podchodził do domu Kevina, tym głośniej grała muzyka. Pokój tonął w potoku światła. Po podłodze walały się puste butelki po winie. Dwóch żołnierzy śpiewało, udając jednocześnie grę na wyimaginowanych instrumentach. Dwóch pozostałych miało już najwyraźniej dość.

Zanim Siegfried zdążył wejść do środka, samochód Camerona ostro zahamował na bruku przed domem. Szef ochrony wyskoczył z auta. Gdy podchodził do Siegfrieda, jeszcze zapinał koszulę. Zaszokowany popatrzył na pijanych żołnierzy.

Zaczął przepraszać, lecz Siegfried ostro uciął:

– Zapomnij o wyjaśnieniach i przeprosinach. Idź na górę i upewnij się, że Marshall i jego dwie przyjaciółki siedzą w domu.

Cameron zasalutował odruchowo i zniknął na schodach. Siegfried usłyszał pukanie do drzwi. Kilka chwil później w pokojach na piętrze zapaliły się światła.

Na widok pijanych żołnierzy Siegfried kipiał złością. Nawet nie zwrócili uwagi ani na niego, ani na Camerona.

Szef ochrony wrócił blady, kręcąc przecząco głową.

– Nie ma ich.

Siegfried starał się opanować złość na tyle, aby móc myśleć. Poziom niekompetencji, z jakim musiał sobie tu radzić, był porażający.

– Co z jego terenówką? – spytał.

– Sprawdzę. – Cameron wybiegł, dosłownie rozpychając śpiewających żołnierzy. Niemal natychmiast wrócił. – Nie ma.

– A to niespodzianka! – zauważył z sarkazmem Siegfried. Strzelił palcami i wskazał na wóz Camerona, który usiadł za kierownicą. Sam zajął miejsce obok. – Zadzwoń do ochrony i postaw ich na równe nogi – rozkazał. – Mają natychmiast znaleźć jego samochód. Zadzwoń na posterunek w bramie. Upewnij się, że nie opuścili Strefy szosą. A teraz jedź do ratusza.

Cameron skorzystał z samochodowego radiotelefonu, objeżdżając równocześnie budynek. Oba numery były zakodowane w pamięci urządzenia, więc wystarczyło wdusić odpowiedni przycisk, aby uzyskać połączenie. Wciskając gaz, ruszył szybko na północ.

Zanim dotarli na miejsce, poszukiwania samochodu Kevina już się zaczęły. Zdecydowanie też potwierdzono, że auto na pewno nie opuściło Strefy główną szosą. Gdy wjechali na parking przy ratuszu, obaj usłyszeli głośną muzykę.

– Uff! – stęknął Cameron.

Siegfried nie odezwał się. Starał się przygotować wewnętrznie na to, czego się już spodziewał.

Zatrzymali się przy samym budynku. W świetle reflektorów dostrzegli gruz leżący pod oknami więzienia i leżący na ziemi gruby łańcuch.

– To katastrofa – powiedział Siegfried drżącym głosem. Wysiadł z auta ze strzelbą w dłoni. Chociaż mógł używać tylko jednej ręki, był znakomitym strzelcem. Trzema błyskawicznie oddanymi strzałami strącił z parapetu trzy puste butelki. Jednak muzyka nie zamilkła nawet na sekundę. Ściskając broń w zdrowej dłoni, podszedł do okna i zajrzał do wnętrza. Na biurku stał magnetofon nastawiony na cały regulator. Czterech żołnierzy leżało nieprzytomnych na podłodze i na rozklekotanych trzcinowych fotelach.

Siegfried uniósł karabin. Pociągnął za spust i magnetofon zmiotło z blatu. W jednej sekundzie pokój pogrążył się w bolesnej wręcz ciszy.

Wrócił do Camerona.

– Zadzwoń do pułkownika do garnizonu i przekaż mu, co się stało. Powiedz, że mają oddać tych ludzi pod sąd wojenny. Każ mu przyjechać tu z oddziałem.

– Tak jest, sir! – odpowiedział Cameron bez zastanowienia.

Siegfried wszedł w cień arkad i przyjrzał się wyrwanym kratom. Były ręcznie kute. Przyglądając się ścianie, zrozumiał, dlaczego tak łatwo się poddały. Zaprawa łącząca cegły pod tynkiem zmieniła się w piasek.

Musiał się uspokoić. Poszedł spacerem dookoła budynku. Gdy okrążał ostatni narożnik, zauważył na drodze zbliżające się światła. Samochód wjechał na parking. Z piskiem opon wóz ochrony zatrzymał się tuż przy aucie Camerona; wyskoczył z niego oficer dyżurny.

Siegfried zaklął pod nosem, widząc podchdzącego funkcjonariusza. Wobec jednoczesnej ucieczki Kevina i Amerykanów projekt był poważnie zagrożony. Trzy osoby należało schwytać za wszelką cenę.

– Panie Spallek – zaczął Cameron – mamy już pewne informacje. Dyżurny O'Leary sądzi, że widział wóz Marshalla dziesięć minut temu. Oczywiście zaraz potwierdzimy to, jeżeli nadal tam stoi.

– Gdzie? – krótko zapytał Siegfried.

– Na parkingu przy "Chickee Hut Bar" – odezwał się O'Leary. – Zauważyłem podczas ostatniego obchodu.

– Widziałeś jakichś ludzi?

– Nie, sir. Ani żywej duszy.

– Zdaje się, że powinien tam być wartownik? Widziałeś go?

– Nie bardzo, sir.

– Co rozumiesz przez "nie bardzo"? – Siegfried był wykończony niekompetencją swych podwładnych.

– Nie rozglądaliśmy się za żołnierzami – przyznał O'Leary.

Siegfried spoglądał w dal. Usiłując opanować złość, zmusił się do obserwowania natury, drzew skąpanych w księżycowej poświacie. Piękno przyrody uspokoiło go nieco i choć niechętnie, to jednak przyznał, że sam również nie zwraca uwagi na żołnierzy. Stanowili jeszcze jeden koszt operacji, który trzeba było ponosić na rzecz gwinejskiego rządu. Ale dlaczego samochód Kevina znajdował się przy "Chickee Hut Bar"? Nagle go oświeciło.

– Cameron, czy wyjaśniliście, w jaki sposób Amerykanie dostali się do miasta? – zapytał.

– Obawiam się, że nie – przyznał szef ochrony.

– Czy szukano łodzi?

Cameron popatrzył na O'Leary'ego, a ten niechętnie odpowiedział:

– Nic nie wiedziałem o szukaniu jakiejś łodzi.

– Zmieniałeś Hansena o jedenastej. Mówił coś? – zapytał Cameron. – Wspomniał słowem o łodzi, zdając służbę?

– Ani słowem, sir – przyznał O'Leary.

Cameron przełknął z trudem. Odwrócił się w stronę Siegfrieda.

– Natychmiast się tym zajmę i wrócę później.

– Innymi słowy, nikt nie szukał tej cholernej łódki! – wrzasnął Siegfried. – To, co tu się wyprawia, to prawdziwa komedia, tylko nie bardzo mi do śmiechu.

– Wydałem specjalny rozkaz, aby szukać łodzi – powiedział Cameron.

– Oczywiście, ale rozkazy to mało, tępaku – fuknął Siegfried. – Oczekuje się tu od ciebie kierownictwa. Wziąłeś na siebie odpowiedzialność.

Siegfried zamknął oczy i zacisnął zęby. Wszystko wymknęło mu się z rąk. Teraz mógł jedynie prosić pułkownika o postawienie w stan alarmu jednostek armii w Acalayong, gdyby jakimś cudem tam właśnie udali się uciekinierzy. Jednak daleko mu było do optymizmu. Wiedział, że gdyby to on uciekał, skierowałby się w takiej sytuacji do Gabonu.

Nagle otworzył oczy. W głowie zaświtała mu jeszcze inna myśl, nawet bardziej zatrważająca.

– Czy na Isla Francesca są straże? – zapytał.

– Nie, sir. Nikt nie wydawał takiego polecenia.

– Co z mostem na stały ląd?

– Został podniesiony na pański rozkaz – przypomniał Cameron.

– W takim razie natychmiast tam jedziemy – zarządził Siegfried. Ruszył do samochodu Camerona. Gdy wsiadał, na parking z ogromną szybkością zajechały trzy wozy. Wszystkie pełne były żołnierzy uzbrojonych w karabiny.

Z jadącego na przedzie jeepa wysiadł pułkownik Mongomo. W przeciwieństwie do niechlujnie wyglądających żołnierzy miał na sobie nieskazitelnie skrojony mundur ozdobiony rzędem medali. Pomimo że była noc, nosił odblaskowe okulary przeciwsłoneczne. Zasalutował sztywno Siegfriedowi i oznajmił, że jest na jego usługi.

– Będę bardzo wdzięczny, jeśli zajmie się pan tymi pijakami – powiedział Siegfried, wskazując na posterunek. Starał się panować nad swoim tonem. – Druga taka grupa zostanie panu wskazana przez oficera O'Leary'ego. Część żołnierzy niech jedzie za mną. Możemy potrzebować odpowiedniej siły ognia.


Kevin skinął w stronę Jacka, by zwolnił. Jack przymknął przepustnicę i ciężka łódź momentalnie wytraciła prędkość. Wpływali do wąskiego kanału oddzielającego wyspę od stałego lądu. Drzewa rosnące po obu brzegach łączyły się w górze, tworząc baldachim, dlatego było tu znacznie ciemniej niż na otwartej przestrzeni.

Kevin obawiał się przypadkowego wpłynięcia na linę od tratwy, którą dostarczano na wyspę żywność, więc osobiście zajął pozycję na dziobie. Wyjaśnił Jackowi, w czym rzecz, tak że i on był przygotowany.

– Niesamowicie tu – odezwała się Laurie.

– Słyszycie, jak zwierzęta hałasują? – dodała Natalie.

– To, co słyszycie, to głównie żaby – wyjaśniła Melanie. – Romantycznie kumkające żaby.

– Tratwa jest tuż przed nami – zakomunikował Kevin.

Jack wyłączył silnik i wyjął śrubę z wody. Po sekundzie poczuli lekkie uderzenie, a następnie skrobanie o dno, gdy łódź przepływała nad zanurzoną w wodzie liną.

– Weźmy się za wiosła – zaproponował Kevin. – Musimy przepłynąć jeszcze kawałek, a nie chciałbym zderzyć się z jakimś pniem.

Gdy dotarli w pobliże mostu, gęsta dżungla zniknęła. Znowu znaleźli się w świetle księżyca.

– Och, nie! – zawołał Kevin. – Zwinęli most. Cholera!

– To nie powinno stanowić problemu – odezwała się Melanie. – Nadał mam to. – Wyciągnęła z torby klucz, który błysnął w bladym świetle. – Przeczuwałam, że jeszcze może okazać się pomocny.

– Ach, Melanie! – szepnął Kevin. – Jesteś cudowna. Przez chwilę myślałem, że wszystko stracone.

– Teleskopowy most zamykany na klucz? To trochę skomplikowane urządzenie jak na potrzeby mieszkańców dżungli – zdziwił się Jack.

– Po prawej stronie jest przystań – zwrócił uwagę Kevin. – Tam możemy przywiązać łódź.

Jack tak manewrował wiosłem, że czółno ustawiło się dziobem do brzegu. Chwilę później łagodnie uderzyli w deski przystani.

– Dobra, gotowe – stwierdził Kevin. Głęboko zaczerpnął powietrza. Był zdenerwowany. Wiedział, że nie jest sobą, gdy przychodzi mu grać kogoś, kim nigdy przedtem nie był – bohatera. – Zrobimy, jak sugerowałem. Zostaniecie w łodzi. Przynajmniej na razie. Nie wiem, jak zwierzęta zareagują na mnie. Są niewiarygodnie silne, więc istnieje pewne ryzyko. Z powodów, o których mówiłem wcześniej, jestem gotów je podjąć, ale nie chciałbym nikogo z was na nie narażać. Czy brzmi to dostatecznie rozsądnie?

– Brzmi rozsądnie, ale nie wiem, czy się zgodzę – odparł Jack. – Zdaje mi się, że będziesz potrzebował pomocy.

– Poza tym mając to, bez wątpienia zdołamy się obronić – wtrącił Warren, wskazując na broń.

– Żadnego strzelania! – zaprotestował Kevin. – Proszę. Dla mojego bezpieczeństwa. Dlatego chcę, żebyście tu wszyscy zostali. Jeśli sprawy potoczą się źle, odpływajcie.

Melanie wstała.

– Jestem prawie tak samo jak ty odpowiedzialna za stworzenie tych istot. Pomogę, czy ci się to podoba, czy nie.

Na twarzy Kevina pojawiła się irytacja.

– Bez dąsów – uprzedziła Melanie. Wysiadła z łodzi na przystań.

– Wygląda na niezłą zabawę – powiedział Jack i chciał ruszyć za nią.

– Ty siadaj! – powiedziała Melanie zdecydowanym tonem. – W tej chwili to prywatna zabawa.

Jack posłusznie usiadł.

Kevin sięgnął po latarkę i przyłączył się do stojącej na brzegu Melanie.

– Będziemy się śpieszyć – obiecał.

Najpierw trzeba było się uporać z mostem. Bez tego plan zawaliłby się niezależnie od reakcji zwierząt. Kevin włożył klucz. Gdy go przekręcił i wcisnął zielony przycisk, wstrzymał oddech. Natychmiast usłyszał dolatujący od strony wyspy warkot elektrycznego silnika. W następnej sekundzie teleskopowy most zaczął rozciągać się ponad ciemną tonią rzeki i jego koniec wreszcie dotknął betonowej podpory.

Kevin wszedł na most, by sprawdzić jego stabilność. Spróbował nim zakołysać, ale trzymał się sztywno. Usatysfakcjonowany zszedł na brzeg i wraz z Melanie poszedł w stronę lasu. W ciemności nie widzieli klatek, ale wiedzieli doskonale, gdzie ich szukać.

– Masz jakiś plan, czy wypuszczamy je wszystkie jak popadnie? – spytała Melanie.

Kevin świecił pod nogi, aby mogli poruszać się szybciej i bezpieczniej.

– Jedyne co mi przyszło do głowy, to odszukać mój duplikat. To on jest przywódcą. Jeżeli uda mi się przekonać go do naszego planu, być może jemu uda się pociągnąć za sobą pozostałe. Masz lepszy pomysł?

– W tej chwili nie – przyznała Melanie.

Klatki ustawiono w długim szeregu. Wobec tego, że niektóre zwierzęta znajdowały się w nich już dłużej niż dobę, smród był trudny do zniesienia. Idąc wzdłuż klatek, Kevin świecił do wnętrza każdej. Zwierzęta natychmiast się obudziły. Niektóre chowały się pod tylną ścianą i zasłaniały przed blaskiem. Inne stały twardo, a oczy jarzyły się im czerwono.

– Jak go rozpoznasz?

– Liczę, że ma ciągle na ręce mój zegarek. Ale to mało prawdopodobne. Łatwiej chyba rozpoznam go po tej przeraźliwej bliźnie.

– To zakrawa na ironię, że Siegfried ma prawie taką samą bliznę – zauważyła Melanie.

– Nawet nie wspominaj tego imienia – powiedział Kevin. – Mój Boże, patrz! – Światło latarki wydobyło z ciemności okropnie oszpeconą twarz bonobo numer jeden. Zwierzę spoglądało wyzywająco na przybyszy.

– To on! – zawołała Melanie.

– Bada – powiedział Kevin. Uderzył się w piersi tak jak samice bonobo, kiedy Melanie, Candace i on zostali przyprowadzeni do jaskini.

Małpa przekręciła głowę, a skóra między oczami zmarszczyła mu się.

– Bada – powtórzył Kevin.

Wielki samiec uniósł powoli rękę, uderzył się w pierś i powiedział "bada" tak samo wyraźnie jak Kevin.

Kevin spojrzał na Melanie. Oboje byli zaskoczeni. Chociaż jako więźniowie starali się porozumiewać z Arthurem, jednak odbywało się to w zupełnie innej sytuacji i nigdy nie byli do końca przekonani, że rzeczywiście nawiązali kontakt. Tym razem to było coś innego.

– Atah – powiedział Kevin. To słowo słyszeli wielokrotnie. Podejrzewali, że oznacza "chodź".

Zwierzę nie zareagowało.

Kevin powtórzył słowo i spojrzał na Melanie.

– Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.

– Ja też nie mam pojęcia. Otwórzmy klatkę. Może wtedy coś odpowie. No bo chyba trudno mu podejść, skoro jest zamknięty.

– Racja. – Kevin obszedł Melanie i zbliżył się z boku do klatki. Z drżeniem uchylił zapadkę i otworzył drzwi. Odsunęli się. Kevin skierował snop światła z latarki na ziemię, nie chcąc świecić stworzeniu prosto w twarz.

Bonobo wyszedł na zewnątrz i wyprostował się. Rozejrzał się wokół i dopiero teraz popatrzył na ludzi.

– Atah – powtórzył znowu Kevin i zaczął się wycofywać.

Melanie stała z boku.

Bonobo ruszył do przodu, naprężając mięśnie niczym sportowiec przed walką.

Kevin odwrócił się, tak że łatwiej mu się teraz szło. Jeszcze parę razy powtórzył "atah". Jednak wyraz twarzy zwierzęcia nie zmieniał się.

Kevin prowadził do mostu. Wszedł na niego i znowu powiedział "atah".

Bonobo z wahaniem wspiął się na betonową podstawę mostu. Kevin cofał się, aż stanął mniej więcej na środku. Bonobo z lękiem, rozglądając się na boki, wszedł na most.

Teraz Kevin spróbował czegoś, czego nie ćwiczyli wcześniej z Arthurem. Powiedział "sta", które zapamiętał, gdy bonobo wręczał Candace martwą małpę, "zit" – bonobo numer jeden użył tego słowa, gdy chciał, aby weszli do jaskini, i "arak" co oznaczało z pewnością "odejdź".

– Sta zit arak – powiedział Kevin. Rozłożył palce i uczynił ręką gest, który Candace zauważyła na sali operacyjnej. Kevin miał nadzieję, że ten zlepek słów będzie znaczył: "Odejdźcie stąd".

Powtórzył to zdanie jeszcze raz i wskazał ręką na północny wschód, w stronę bezkresnego tropikalnego lasu.

Bonobo wyprostował się i popatrzył poza plecy Kevina w mroczną otchłań dżungli. Zaraz jednak odwrócił się i popatrzył na rząd klatek. Rozkładając ręce, wydał z siebie serię dźwięków, których wcześniej Kevin i Melanie nie słyszeli, a przynajmniej nie potrafili połączyć z żadną konkretną sytuacją.

– Co on robi? – spytał Kevin. W tej chwili zwierzę było odwrócone.

– Mogę się mylić, ale sądzę, że chyba zawiadamia swoich towarzyszy – stwierdziła Melanie.

– Boże drogi! Zdaje się, że mnie zrozumiał. Wypuśćmy następne zwierzęta.

Kevin postanowił zejść z mostu. Bonobo wyczuł ruch i zwrócił się w stronę Kevina. Most miał mniej więcej trzy metry szerokości i Kevin obawiał się przejść zbyt blisko zwierzęcia. Zbyt dobrze pamiętał, z jaką łatwością bonobo podniósł go i rzucił niczym szmacianą kukiełkę. Wpatrywał się uważnie w twarz małpy, aby zobaczyć ślady jakichkolwiek emocji, lecz niczego nie dostrzegł. Jedynie po raz kolejny odniósł wrażenie, że spogląda w zwierciadło ewolucji.

– O co chodzi? – zapytała Melanie.

– Jest groźny. Nie wiem, czy przejść obok niego, czy lepiej nie.

– Proszę, nie mamy zbyt wiele czasu – przypomniała Melanie.

– Okay. – Kevin wziął głęboki oddech i idąc przy samej krawędzi, krok po kroku doszedł do końca mostu. Bonobo obserwował go, ale nie poruszył się.

– To mi zupełnie zrujnuje nerwy – wyznał Kevin, gdy stanął na stałym gruncie.

– Czy zostawimy go tu?

Kevin podrapał się w głowę.

– Nie wiem. Mógłby zwabić pozostałe, więc chyba byłoby dobrze zabrać go ze sobą.

– No to ruszmy się stąd. Nich on zdecyduje – zaproponowała Melanie.

Udali się w stronę klatek. Ucieszyli się, widząc, że bonobo natychmiast zszedł z mostu i podążył ich śladem.

Szli szybko, uświadamiając sobie, że Candace i pozostali czekają na nich. Gdy podeszli do klatek, nie wahali się. Kevin otworzył pierwszą, a Melanie drugą.

Zwierzęta natychmiast wyszły i wymieniły jakieś słowa z numerem jeden. Melanie i Kevin otwierali już następne klatki.

W kilka minut kłębił się wokoło nich z tuzin zwierząt wykrzykujących do siebie.

– Udało się – stwierdził Kevin. – Na sto procent. Gdyby chciały uciec w głąb wyspy, już by to zrobiły. Myślę, że wiedzą, iż muszą stąd odejść.

– Może pójdę po Candace i naszych nowych przyjaciół. Powinni to zobaczyć, no i mogliby przyspieszyć całą operację.

– Dobry pomysł – przyznał Kevin. Patrzył na długi szereg klatek. Wiedział, że jest ich ponad siedemdziesiąt.

Melanie pobiegła w mrok, podczas gdy on zajął się uwalnianiem kolejnych bonobo. Zauważył, że numer jeden znajduje się cały czas w pobliżu i wita kolejne wychodzące z klatek zwierzęta.

Otworzył może z pół tuzina klatek, gdy zjawili się pozostali przyjaciele. W pierwszej chwili poczuli się onieśmieleni obecnością tych dziwnych stworzeń i nie wiedzieli, co robić. Zwierzęta jednak ignorowały wszystkich z wyjątkiem Warrena, którego omijały szerokim łukiem. Warren trzymał broń, która, jak domyślił się Kevin; musiała im przypominać wiatrówki używane do usypiania.

– Są takie spokojne – zauważyła Laurie. – Jak zjawy.

– Są odurzone – wyjaśnił Kevin. – To może być efekt działania środków usypiających, ale i długiego uwięzienia. Jednak nie podchodźcie zbyt blisko. Może są i spokojne, lecz również bardzo silne.

– Jak możemy ci pomóc? – zapytała Candace.

– Otwierajcie klatki – odparł Kevin.

Siedem osób w kilka minut uporało się z zadaniem. Gdy tylko ostatnie zwierzę zostało uwolnione, Kevin skinął ręką, by wszyscy poszli za nim na most.

Bonobo numer jeden, postępując za Kevinem niczym cień, klasnął w dłonie tak samo jak wtedy, kiedy stojąc w kępie drzew, pierwszy raz dojrzał przybyszów. Zawołał coś ochryple i ruszył za ludźmi. W całkowitej ciszy pozostałe zwierzęta natychmiast podążyły za swym przywódcą.

Siedmioro ludzi prowadziło siedemdziesiąt jeden transgenicznych bonobo przez łąkę na most, który otwierał zwierzętom drogę do wolności. Przy wejściu na most ludzie odsunęli się na stronę. Przywódca małp zatrzymał się na betonowej podporze.

– Sta zit arak – powtórzył Kevin i odsunął od siebie otwartą dłoń. Teraz wskazał palcem w stronę niezbadanej, dziewiczej afrykańskiej dżungli.

Przed wejściem na most wielki samiec skinął głową. Spojrzał jeszcze na swoich pobratymców i zawołał coś ostatni raz, następnie odwrócił się, przeszedł przez most i zanurzył się w dżungli. Pozostałe małpy podążyły w spokoju za swym przewodnikiem.

– To jakby patrzeć na Exodus – rzucił Jack.

– Nie bluźnij – żachnęła się Laurie. Ale w tym, co powiedział, było przecież ziarno prawdy. Spektakl, którego stała się mimowolnym świadkiem, przejmował ją grozą.

Jak za sprawą magii bez jednego odgłosu zwierzęta rozpłynęły się w mroku lasu. W jednej chwili były niespokojnie kotłującym się tłumem, w następnej zniknęły jak woda w gąbce.

Ludzie przez wiele sekund trwali w bezruchu, nie odzywając się ani słowem. W końcu Kevin przerwał ciszę.

– Są wolne, a ja jestem szczęśliwy. Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Może teraz pogodzę się jakoś z tym, co zrobiłem. – Podszedł do mostu i nacisnął czerwony przycisk. Most zaczął się składać.

Cała grupa zrobiła w tył zwrot i ciężkim krokiem poszła w stronę łodzi.

– To było jedno z najdziwniejszych widowisk, jakie oglądałem – przyznał Jack.

W połowie drogi Melanie nagle zatrzymała się i zawołała:

– Och, nie! Patrzcie!

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę, w którą wskazywała. Przez gęstą zieleń przebijały się snopy światła z kilku pędzących pojazdów. Zmierzały w stronę mostu.

– Nie zdążymy dotrzeć do łodzi! – rzucił Warren. – Zobaczą nas.

– Tu także nie możemy zostać – uznał Jack.

– Z powrotem do klatek! – zarządził Kevin.

Rzucili się w pośpiechu ku ścianie dżungli. Ledwo zdążyli się skryć za klatkami, polanę rozświetliły reflektory aut. Wozy zatrzymały się, ale silniki pracowały i światła nadal rozświetlały ciemność.

– To oddział żołnierzy – powiedział Kevin.

– I Siegfried – dodała Melanie. – Jego rozpoznam wszędzie. A tam stoi wóz Camerona Mclversa.

Teren zaczęło przeszukiwać światło szperacza. Ostry strumień oświetlił rząd klatek, następnie przeniósł się na brzeg wody. Szybko dostrzeżono łódź.

Nawet z odległości kilkunastu metrów usłyszeli podekscytowane głosy żołnierzy.

– Niedobrze. Wiedzą, że tu jesteśmy – stwierdził Kevin.

Nagle długa seria z ciężkiej broni maszynowej rozdarła nocną ciszę.

– Na miłość boską, do czego oni strzelają? – zastanowiła się Laurie.

– Obawiam się, że właśnie zniszczyli naszą łódź – stwierdził Jack. – Zdaje się, że nie odzyskam już mojego zastawu.

– To nie pora na żarty – upomniała go Laurie.

Eksplozja dopełniła miary chaosu, a ognista kula oświetliła żołnierzy.

– Musieli trafić w zbiornik paliwa – domyślił się Kevin. – No to tyle, jeśli chodzi o nasz środek transportu.

Kilka chwil później światło szperacza zgasło. Pierwszy z pojazdów zawrócił i pojechał drogą do Cogo.

– Czy ktoś rozumie, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Jack.

– Według mnie Siegfried i Cameron wracają do Cogo. Wiedzą, że jesteśmy na wyspie, i poczuli się nieco pewniej – stwierdziła Melanie.

Światła drugiego auta też nagle zgasły, pogrążając całą okolicę w nieprzeniknionych ciemnościach. Nawet księżyc słabiej świecił, odkąd znalazł się na zachodzie.

– Wolałbym wiedzieć, gdzie są i co planują – odezwał się Warren.

– Jak duża jest wyspa? – zapytał Jack.

– Około dziewięć i pół kilometra długości i trzy szerokości – poinformował Kevin. – Ale…

– Wywołają pożar – przerwał mu Warren.

W pobliżu mostu pojawiły się złote błyski, które szybko zamieniły się w wysokie płomienie ogniska. Na obrzeżach światła bijącego od niego zamajaczyły sylwetki żołnierzy.

– Czy to nie miłe – wtrącił Jack. – Wygląda, jakby się urządzali na noc.

– Co teraz zrobimy? – W głosie Laurie brzmiała nuta desperacji.

– Skoro rozbili się obozem przy moście, nie mamy wielkiego wyboru – stwierdził Warren. – Naliczyłem sześciu.

– Miejmy nadzieję, że nie zamierzają tutaj przyjść – dodał Jack.

– Przed świtem się nie zjawią – zapewnił Kevin. – Po ciemku bardzo trudno się tutaj poruszać. Poza tym nie ma takiej potrzeby. Doskonale wiedzą, że nie mamy dokąd pójść.

– Czy można przepłynąć kanał? – zapytał Jack. – To tylko dziesięć, dwanaście metrów szerokości i praktycznie żadnego nurtu.

– Nie jestem dobrym pływakiem – oświadczył zdenerwowany Warren. – Już ci to mówiłem.

– W wodzie roi się od krokodyli – poinformował Kevin.

– O Boże! – jęknęła Laurie. – Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz?

– Ale słuchajcie! – Nagle Kevinowi przyszło coś do głowy. – Wcale nie musimy pływać. Przynajmniej tak mi się zdaje. Najprawdopodobniej łódź, którą Melanie, Candace i ja przypłynęliśmy na wyspę, stoi ciągle tam, gdzie ją zostawiliśmy, a jest dość duża dla nas wszystkich.

– Fantastycznie! – ucieszył się Jack. – Gdzie jest?

– Niestety, będziemy musieli odbyć krótki spacer. Niecałe dwa kilometry, ale przynajmniej droga jest oczyszczona i dość łatwa.

– Więc spacerek po parku – skwitował Jack.

– Która godzina? – zapytał Kevin.

– Trzecia dwadzieścia – odparł Warren.

– W takim razie do świtu nie zostało zbyt wiele czasu. Lepiej nie zwlekajmy – zaproponował Kevin.


To, co Jack żartobliwie nazwał spacerkiem po parku, okazało się najbardziej mozolnym doświadczeniem, jakie mieli okazję przeżyć. Nie chcieli używać latarek, więc przez pierwsze sto, sto pięćdziesiąt metrów posuwali się w szyku, który można by określić jako: "ślepy prowadzi ślepego". W dżungli panowała tak absolutna ciemność, że nie mieli pewności, czy ich oczy są otwarte, czy zamknięte.

Kevin maszerował pierwszy, delikatnie badając drogę wysuniętą stopą; wielokrotnie zbaczał z traktu i wracał na właściwą ścieżkę. Zdając sobie sprawę z tego, jakie stworzenia zamieszkują las, wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy wyciągał rękę lub stopę w nieznane.

Za nim ciągnął się wąż złożony z pozostałych osób. Każdy trzymał się niewidzialnego poprzednika. Jack próbował nieco poprawić nastrój, ale nawet jego zwykła nonszalancja szybko zgasła. Stali się ofiarami własnego strachu podsycanego przez nocne odgłosy stworzeń skrzeczących, świszczących, wyjących, kwilących, czasami wrzeszczących. Wszystko to było, zdawało się, na wyciągnięcie ręki.

Kiedy wreszcie uznali, że bezpiecznie będzie już włączyć latarki, ruszyli żwawszym krokiem. W tej samej jednak chwili dreszcz przeszedł im po plecach na widok pełzających spod nóg węży i uciekających insektów.

Kiedy dotarli do bagnistych terenów wokół Lago Hippo, wschodni horyzont zaczął z lekka jaśnieć. Opuszczając leśne ciemności, błędnie uznali, że najgorsze mają za sobą. Tak jednak nie było. W jeziorze roiło się od hipopotamów. W szarówce zbliżającego się świtu zwierzęta wyglądały na olbrzymie.

– Może tak nie wyglądają, ale są bardzo niebezpieczne – ostrzegł Kevin. – Zabiły więcej ludzi niż sądzicie.

Okrążyli hipopotamy szerokim łukiem. Ale kiedy zbliżyli się do trzciny, w której spodziewali się znaleźć ukrytą małą łódkę, musieli podejść bliżej do dwóch dużych osobników. Zwierzęta zdawały się obserwować ich sennym wzrokiem, lecz trudno było przewidzieć, czy nie ruszą nagle do ataku. Na szczęście poszły w stronę jeziora, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i zamieszania. Każdy z tych wielotonowych stworów wydeptał przy tym nową ścieżkę przez sitowie. Na chwilę serca uciekinierów zatrzepotały w piersiach. Trochę trwało, zanim wrócili do siebie.

Niebo zaczęło wyraźnie szarzeć i zorientowali się, że nie mogą dłużej zwlekać. Krótka trasa zajęła znacznie więcej czasu, niż początkowo sądzili.

– Dzięki Bogu łódź ciągle tu jest – stwierdził Kevin, rozgarniając trzciny. Nawet pudełko z żywnością leżało na swoim miejscu.

Jednak w tym momencie zrodził się nowy problem. Od razu zorientowali się, że łódka jest za mała, żeby bezpiecznie przewieźć siedem osób. Po trudnej dyskusji zdecydowali, że Jack i Warren poczekają w sitowiu na Kevina, który odwiezie kobiety na dużą łódź i wróci.

Czekanie było piekłem. Nie tylko dlatego, że coraz jaśniejsze niebo zapowiadało nadejście świtu, ale i ostrzegało możliwym pojawieniu się żołnierzy. Bali się także, czy łódź motorowa nie zniknęła. Jack i Warren to spoglądali nerwowo na siebie, to na zegarki, a do tego cały czas walczyli z chmarami unoszących się nad wodą owadów. Poza tym byli kompletnie wykończeni po minionych przejściach.

Kiedy już zaczęli podejrzewać, że pozostałym przydarzyło się coś okropnego, Kevin jak miraż wyłonił się spomiędzy trzcin, wiosłując cicho.

Warren zaraz za Jackiem wdrapał się do łódki.

– Z motorówką wszystko gra? – zapytał Jack.

– Przynajmniej była na swoim miejscu. Nie próbowałem włączać silnika.

Wypłynęli zza trzcin i skierowali się na Rio Diviso. Niestety, po drodze było tyle hipopotamów, a nawet kilka krokodyli, że musieli nadłożyć drogi, by dotrzeć bezpiecznie do celu.

Zanim znaleźli się w bezpiecznej kryjówce zieleni porastającej ujście rzeki, kątem oka dostrzegli zbliżających się żołnierzy.

– Sądzicie, że nas zauważyli? – spytał siedzący na dziobie Jack.

– Nie ma sposobu, by się dowiedzieć – odparł Kevin.

– O mały włos byłoby po nas – skomentował Jack z ulgą.

Oczekiwanie dla kobiet było nie mniej trudne niż wcześniej dla Jacka i Warrena. Kiedy spostrzegły łódkę, po twarzach spłynęły im łzy ulgi.

Teraz martwili się tylko, czy silnik łodzi zaskoczy. Jack, który jako młodzieniec miał do czynienia z motorówkami, zgodził się tym zająć. Gdy on sprawdzał urządzenie, reszta wiosłowała na otwarte wody.

Jack napompował paliwa, pomodlił się i pociągnął za linkę rozrusznika.

Silnik zadławił się, zakaszlał i w ciszy poranka zagrzmiał równą pracą. Jack popatrzył na Laurie. Uśmiechnęła się i uniosła w górę kciuk.

Wrzucił bieg, otworzył maksymalnie przepustnicę i pokierował dokładnie na południe, gdzie za zieloną linią horyzontu rozciągał się Gabon.

Загрузка...