ROZDZIAŁ 12

5 marca 1997 roku

godzina 18.45

Nowy Jork


– Co za cholera – klnął Jack. Wpatrywał się w okular mikroskopu, analizując pewien szczególny preparat, i to już od około pół godziny. Chet próbował nawet z nim o tym porozmawiać, ale w końcu dał za wygraną. Kiedy Jack się na czymś skoncentrował, nie było sposobu odwrócić jego uwagi.

– Cieszę się, że się dobrze bawisz – powiedział Chet. Wstał i zbierając się do wyjścia, sięgnął po teczkę.

Jack wyprostował się i pokręcił głową.

– Wszystko w tej sprawie jest pokręcone. – Spojrzał na Cheta i ze zdziwieniem zauważył, że przyjaciel wkłada palto. – O, wychodzisz?

– A owszem. Przez ostatnie piętnaście minut starałem się nawet powiedzieć "cześć".

– Zanim pójdziesz, rzuć jeszcze na to okiem – poprosił Jack. Wskazał na swój mikroskop i odsunął się od biurka, robiąc koledze miejsce.

Chet zastanowił się. Spojrzał na zegarek. O siódmej zaczynał się trening aerobiku. Miał oko na jedną dziewczynę, która zawsze przychodziła punktualnie. Tak bardzo mu na niej zależało, że zapisał się na gimnastykę. Jednak dziewczyna była w o wiele lepszej kondycji niż on i pod koniec zajęć zawsze był zbyt zadyszany, aby zdecydować się na rozmowę.

– No, dalej, chłopie. Uracz mnie swoją bezcenną opinią.

Chet odłożył teczkę, pochylił się nad mikroskopem i spojrzał na preparat. Jack nie dał mu żadnych wyjaśnień. Sam musiał odkryć, co ma przed sobą.

– Więc cały czas wpatrywałeś się w te zamrożone fragmenty wątroby – powiedział po chwili.

– Tak, zapewniały mi rozrywkę przez całe popołudnie – przyznał Jack.

– Dlaczego nie poczekasz na fachowo utrwalone preparaty? Te mrożone dają przecież dość ograniczone możliwości analizy – zauważył Chet.

– Poprosiłem Maureen, żeby dostarczyła je, jak tylko będą gotowe. Tymczasem korzystam z tego, co mam. Co sądzisz o obszarze zaznaczonym?

Chet poprawił ostrość obrazu. Trudność z tak zamrożonymi preparatami polegała między innymi na tym, że były grube i struktura komórki wydawała się dość zamazana.

– Powiedziałbym, że wygląda jak ziarnina – stwierdził Chet.

Ziarnina była wynikiem przewlekłego zapalenia śródkomórkowego.

– Też tak pomyślałem – przyznał Jack. – Teraz przesuń się nieco w prawo. Zobaczysz fragment wątroby. Co tam dostrzegasz?

Chet zrobił, jak mu kazano. Jednocześnie pomyślał, że spóźni się na gimnastykę i nie znajdzie miejsca w sali. Jego instruktorka należała do najbardziej lubianych.

– Widzę coś, co wygląda na dużą, zabliźnioną torbiel.

– Czy przypomina ci to coś znajomego?

– Nie, raczej nie. Prawdę powiedziawszy, wygląda dość tajemniczo.

– No właśnie. Pozwól, że zapytam cię jeszcze o coś.

Chet podniósł głowę znad mikroskopu i popatrzył na kolegę. Jack zmarszczył czoło. Najwyraźniej był w kropce.

– Czy tak powinna wyglądać wątroba po stosunkowo świeżym przeszczepie?

– Do diabła, nie! – kategorycznie stwierdził Chet. – Można by oczekiwać śladów nawet ostrego zapalenia, ale nie ziarniny. Szczególnie jeżeli zabieg wykonano dość ordynarnie, co może sugerować pokryta bliznami powierzchnia torbieli.

Jack westchnął.

– Serdecznie dziękuję! Zaczynałem już wątpić we własną diagnozę. To budujące usłyszeć, że doszedłeś do takich samych wniosków.

– Puk, puk! – dobiegł ich uszu czyjś głos.

Odwrócili głowy i zobaczyli w drzwiach Teda Lyncha, kierownika laboratorium DNA. Był postawnym mężczyzną, mógł się równać nawet z Calvinem Washingtonem. Zanim ukończył Princetown, grał na pozycji obrońcy w drużynie futbolowej.

– Jack, mam dla ciebie wyniki, ale obawiam się, że to nie to, co chciałbyś usłyszeć, więc przyszedłem osobiście. Wiem, że spodziewałeś się informacji o dawcy przeszczepionej wątroby, a tymczasem test DQ alfa wykazał, że to własna wątroba pacjenta.

Jack wyrzucił ręce w górę.

– Poddaję się! – oznajmił zrezygnowany.

– Ale ciągle jeszcze był cień szansy, że mamy jednak do czynienia z transplantacją – od razu dodał Ted. – Istnieje dwadzieścia jeden możliwych genotypów sekwencji DQ alfa i test zawodzi w rozpoznaniu około siedmiu procent. Poszedłem więc dalej i wykonałem test ABO na grupę krwi w chromosomie dziewiątym i także wszystko doskonale pasuje. Biorąc pod uwagę wyniki obu badań, szansa, że to nie jest wątroba pacjenta, pozostaje znikoma.

– Jestem załamany – oświadczył Jack. Splótł palce i położył dłonie na głowie. – Rozmawiałem już nawet ze znajomym chirurgiem i zapytałem, czy ślady szwów na żyłach i tętnicy wątrobowej mogą oznaczać jakiś inny zabieg niż przeszczep i odpowiedział, że w żadnym wypadku.

– Cóż mogę powiedzieć? – odezwał się Ted. – Oczywiście, dla ciebie mógłbym nieco pokombinować z wynikami – roześmiał się, a Jack uczynił ruch, jakby chciał pokazać, gdzie ma taką przysługę.

Nagle rozległ się ostry dzwonek telefonu. Jack skinął na Teda, aby jeszcze nie odchodził, podniósł słuchawkę i dość grubiańsko zapytał:

– No?

– Wychodzę stąd – powiedział Chet i przecisnął się obok Teda.

Jack słuchał uważnie. Powoli jego oblicze zmieniało wyraz, przechodząc od irytacji do zainteresowania. Skinął kilka razy, patrząc przy tym na Teda. Uniósł palec i szepnął do niego:

– Jedną chwileczkę. Tak, oczywiście – powiedział do słuchawki. – Jeżeli UNOS [6] sugeruje, żebyśmy sprawdzili w Europie, zróbmy tak. – Spojrzał na zegarek. – Oczywiście, tam jest teraz po północy, ale zrób, co możesz. – Odłożył słuchawkę. – Dzwonił Bart Arnold. Zaprzągłem cały wydział do poszukiwania śladów tajemniczej transplantacji.

– Co to jest UNOS? – zapytał Ted.

– Państwowy Bank Organów do Transplantacji.

– Jakieś dobre wieści?

– Nic. Bez rezultatu. Bart sprawdził wszystkie duże centra zajmujące się przeszczepami.

– Może to nie był przeszczep. Daję ci słowo, że prawdopodobieństwo zgrania, jakie potwierdziły oba testy, jest naprawdę minimalne.

– Jestem przekonany, że mamy do czynienia z transplantacją. Nie ma żadnych powodów do wycinania człowiekowi wątroby i wszywania jej z powrotem.

– Jesteś pewny?

– Całkowicie – odparł Jack.

– Zdaje się, że ten przypadek cię wciągnął – zauważył Ted.

Jack zaśmiał się szyderczo.

– Postanowiłem rozwikłać tajemnicę bez względu na skutki, jakie to wywoła. Jeżeli nie dam rady, stracę cały szacunek do siebie. Nie zdarza się przecież tak wiele transplantacji wątroby. Albo rozwikłam sprawę, albo rzucę wszystko w diabły.

– Rozumiem. Powiem ci, co ja bym zrobił. Skorzystałbym z polimarkerów i porównał obszary w obrębie chromosomów czwartego, szóstego, siódmego, dziewiątego, jedenastego i dziewiętnastego. Szansa zgodności jest jak jeden do wielu miliardów. I dla własnego spokoju, przebadam DQ alfa wątroby i pacjenta i spróbuję dowiedzieć się, jak mogłoby dojść do zgodności.

– Będę wdzięczny za wszystko, co zrobisz w tej sprawie – powiedział Jack.

– Zacznę jeszcze dzisiaj wieczorem. W ten sposób wyniki będą już jutro.

– Równy z ciebie gość! – stwierdził Jack i wyciągnął rękę.

Ted przybił piątkę i poszedł do siebie na górę.

Jack wyłączył lampkę pod mikroskopem. Czuł, jakby preparat żartował sobie z niego. Tak długo wpatrywał się w okular mikroskopu, że rozbolały go oczy.

Siedział za biurkiem przez kilka chwil, wpatrując się w leżące przed nim w nieładzie teczki innych, nie załatwionych przypadków. Nawet ostrożnie szacując, było tego jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści spraw. Więcej niż zwykle. Papierkowa robota nigdy nie należała do mocnych stron zawodowej aktywności Jacka, a stawało się jeszcze gorzej, gdy wpadał w sieci jakiejś szczególnie zagmatwanej historii.

Klnąc pod nosem ze złości na swoją bezradność, wstał od biurka i sięgnął po kurtkę, wiszącą na wieszaku przymocowanym do drzwi. Siedział i rozmyślał tak długo, jak długo dał radę. Teraz, żeby dać umysłowi odpoczynek, potrzebował wysiłku fizycznego, więc boisko koszykówki w pobliżu domu stało się jego celem.


Widok Nowego Jorku z mostu Waszyngtona zapierał dech w piersiach. Franco Ponti spróbował odwrócić głowę, żeby w całości docenić jego piękno, ale wobec panującego tu ruchu ulicznego okazało się to trudne. Siedział za kierownicą skradzionego forda sedana. Jechał do Englewood w New Jersey. Obok niego siedział Angelo Facciolo. Patrzył przed siebie. Obaj mężczyźni mieli rękawiczki.

– Popatrz w lewo. Co za widok. Te wszystkie światła. Widać stąd całą tę niesamowitą wyspę, nawet Statuę Wolności.

– Tak, już to widziałem – odpowiedział markotnie Angelo.

– Co z tobą? Zachowujesz się, jakby cię coś ugryzło.

– Nie lubię takiej roboty. Przypomina mi się, jak Cerino wpadł w szał i wysłał mnie i Tony'ego Ruggeria przez całe cholerne miasto, żebyśmy wykonali taką samą gównianą robotę. Powinniśmy trzymać się swojego, robić interesy z normalnymi ludźmi.

– Vinnie Dominick to nie Pauli Cerino. A poza tym, cóż złego w zarobieniu kilku dolców ekstra?

– Forsa może być. Nie podoba mi się tylko to ryzyko.

– O czym ty mówisz? Nie ma żadnego ryzyka. Jesteśmy zawodowcami. Niczego nie będziemy ryzykować.

– Zdarzają się niespodzianki, a jeżeli o mnie chodzi, niespodzianki zawsze się pojawiają.

Franco spojrzał na rysujący się w mdłym świetle profil pokrytej bliznami twarzy swojego towarzysza. Z całą pewnością Angelo był śmiertelnie poważny.

– O czym ty gadasz? – zapytał.

– O tym, że ta Laurie Montgomery jest wplątana w sprawę. Mam przez nią koszmary. Tony i ja próbowaliśmy ją zlikwidować i nie udało się. Zupełnie jakby chronił ją sam Bóg.

Mimo powagi Angela Franco roześmiał się.

– Ta Montgomery może czuć się zaszczycona, że ktoś z twoją reputacją miewa przez nią koszmarne sny. To śmieszne.

– Nie widzę w tym nic zabawnego – stwierdził Angelo.

– Nie wkurzaj się na mnie. Poza tym ona nie jest wplątana w to, co mamy akurat teraz zrobić.

– To względne. Powiedziała Vinniemu Amendoli, że traktuje sprawę jako osobistą i musi się dowiedzieć, w jaki sposób ciało Franconiego mogło zniknąć z kostnicy.

– No i jak zamierza to zrobić? – zapytał Franco. – A jeżeli dojdzie do najgorszego, wyślemy Freddiego Capusa i Richiego Hernsa i zajmą się mokrą robotą. Wyciągasz zbyt pochopne wnioski.

– O, czyżby? Nie znasz tej baby. To jedyna w swoim rodzaju upierdliwa dziwka.

– Dobra, dobra! – odpowiedział z rezygnacją Franco. – Chcesz się zamartwiać, twoja sprawa.

Kiedy znaleźli się po drugiej stronie mostu, w New Jersey, Franco skręcił w prawo w międzystanową Palisades Parkway. Franco, widząc, że Angelo dalej siedzi naburmuszony, sięgnął do radia i wybrał stację nadającą "stare dobre przeboje". Podkręcił głośność i zaczął razem z Neilem Diamondem śpiewać Sweet Caroline.

Przy drugim refrenie Angelo pochylił się i wyłączył radio.

– Wygrałeś – powiedział. – Obiecuję się uśmiechać, jeśli tylko przestaniesz śpiewać.

– Nie podoba ci się ta piosenka? – zapytał Franco, jakby poczuł się dotknięty. – Wywołuje u mnie słodkie wspomnienia. – Mlasnął ze smakiem ustami. – Pamiętam, jak radziłem sobie z Marią Provolone.

– Nie zamierzam jej tknąć – Angelo roześmiał się wbrew sobie. Cenił sobie współpracę z Pontim. Franco był zawodowcem. Miał także poczucie humoru, którego jemu brakowało, o czym doskonale wiedział.

Franco zjechał w Palisades Avenue, minął Route 9 W i skierował się na zachód wzdłuż wzgórza do Englewood. Otoczenie szybko zmieniało swój wygląd: firmowe bary z fast food i stacje obsługi ustępowały podmiejskim restauracjom o wyższym poziomie.

– Masz pod ręką mapę i adres? – zapytał Franco.

– Mam – odpowiedział Angelo, wyciągnął mapę i skierował na nią światło. – Szukamy Overlook Place. Będzie po lewej.

Overlook Place okazała się łatwa do odnalezienia – już pięć minut później jechali wijącą się ulicą wysadzaną drzewami. Trawniki wznoszące się po obu stronach ku bogatym, wielkim domom, wyglądały jak starannie utrzymane tory na polu golfowym.

– Możesz sobie wyobrazić mieszkanie w takim miejscu? – pytał Franco i kręcił z niedowierzaniem głową. – Do diabła, nie trafiłbym na ulicę od drzwi wejściowych.

– Nie podoba mi się. Za spokojnie. Jesteśmy wystawieni jak kaczki.

– Daj już spokój z tym krakaniem. Przecież mamy jedynie rozpoznać teren. Jakiego numeru szukamy?

Angelo sprawdził na skrawku papieru trzymanym w dłoni.

– Overlook Place numer osiem.

– To znaczy, że dom jest po lewej. – W tej chwili przejeżdżali obok dwunastki.

Kilka chwil później Franco zwolnił i zjechał na prawo. Obaj przyjrzeli się serpentynie podjazdu wyznaczonego latarniami i prowadzącego do potężnej bryły domu zbudowanego w stylu Tudorów, osłoniętego kurtyną wysokich sosen. W większości okien paliło się światło. Cała posesja była wielkości boiska futbolowego.

– Wygląda jak pieprzona forteca – stwierdził Angelo.

– Muszę przyznać, że nie tego się spodziewałem – dodał Franco.

– No i co robimy? Nie możemy tak tu siedzieć. Odkąd się zatrzymaliśmy, nie widziałem ani jednego samochodu.

Franco wrzucił bieg. Zdawał sobie sprawę, że Angelo ma rację. Nie mogli tu czekać. Bez wątpienia ktoś zauważyłby ich obecność, nabrał podejrzeń i zawiadomił policję. Minęli już jeden z tych głupich posterunków Sąsiedzkiej Ochrony i widzieli mężczyznę z opaską na rękawie.

– Dowiedzmy się czegoś więcej o tej szesnastoletniej podfruwajce – zaproponował Angelo. – No, gdzie chodzi do szkoły, co lubi robić, jakich ma przyjaciół. Nie możemy ryzykować wejścia do domu. Absolutnie.

Franco mruknął na zgodę. Kiedy miał już wcisnąć gaz, zobaczył postać wychodzącą z domu. Z tej odległości nie potrafił jednak powiedzieć, czy to chłopak, czy dziewczyna.

– Ktoś wyszedł – powiedział.

– Zauważyłem – odparł Angelo.

Obaj mężczyźni patrzyli, jak osoba schodzi po kilku kamiennych stopniach i idzie podjazdem w stronę ulicy.

– Ktokolwiek to jest, z pewnością jest gruby – zauważył Franco.

– Mają też psa – dodał Angelo.

– Święta Panienko, przecież to ta dziewczyna – zawołał po kilku sekundach zaskoczony Franco.

– Nie wierzę. Naprawdę sądzisz, że to Cindy Carlson? Nie jestem przyzwyczajony do tego, że wszystko idzie tak łatwo.

Zdumieni śledzili wzrokiem zbliżającą się dziewczynę, jakby szła im na spotkanie. Tuż przed nią biegł mały, karmelowy pudel z krótkim, sterczącym ogonkiem z pomponem na końcu.

– Co powinniśmy teraz zrobić? – zapytał Franco. Nie oczekiwał odpowiedzi, po prostu głośno myślał.

– Może zagramy gliny? – zasugerował Angelo. – Jak jestem z Tonym, to zawsze działa.

– Niezła myśl. – Franco odwrócił się do partnera i wyciągnął rękę. – Daj mi swoją odznakę policyjną.

Angelo sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął odznakę schowaną w czymś, co przypominało portfel.

– Na razie zostań w wozie. Nie ma co jej straszyć tą twoją pokancerowaną gębą.

– Dziękuję za komplement – odparł kwaśno Angelo. Aż do przesady dbał o swój wygląd, by zrekompensować fatalnie oszpeconą twarz, jednak na próżno. Pokrywały ją blizny po dziecięcej ospie, młodzieńczym trądziku i poparzeniach, którym uległ pięć lat temu w eksplozji. Jak na ironię, wywołała ją właśnie Laurie Montgomery.

– Och, nie bądź taki wrażliwy – Franco drażnił się z nim. Chwycił dłonią za kark Angela. – Wiesz, że cię kochamy, pomimo że wyglądasz jak bohater prawdziwego horroru.

Angelo odepchnął rękę Franca. Tylko dwóm osobom pozwalał na robienie aluzji do swojej twarzy: Francowi i bossowi, Vinniemu Dominickowi. Ale to wcale nie znaczyło, że mu się takie żarty podobają.

Dziewczyna dochodziła już do ulicy. Ubrana była w różową, długą kurtkę narciarską, przypominającą okrycia Eskimosów, przez co wyglądała na jeszcze grubszą. Twarz miała pyzatą, z lekkim trądzikiem, włosy proste, uczesane z grzywką i przedziałkiem.

– Czy nie przypomina trochę Marii Provolone? – zapytał Angelo, chcąc chociaż trochę odgryźć się Francowi.

– Bardzo śmieszne – skomentował przyjaciel. Otworzył drzwi i wysiadł z samochodu.

– Przepraszam! – zagadnął tak słodko, jak potrafił. Głos miał zachrypnięty od papierosów, które palił od ósmego roku życia. – Czy ty nie jesteś czasami słynną Cindy Carłson?

– Może – odparła nastolatka. – A kto pyta? – Stanęła tuż przyjezdni, na końcu podjazdu. Piesek tymczasem zatrzymał się przy słupie bramy i podniósł łapę.

– Jesteśmy z policji – Franco przedstawił siebie i kolegę w samochodzie. Wyciągnął odznakę i tak ją odsłonił, że padające z ulicznej lampy światło zamigotało na wyszlifowanej powierzchni. – Prowadzimy śledztwo w sprawie kilku chłopaków z okolicy i mamy nadzieję, że może zdołasz nam pomóc.

– Naprawdę? – zapytała Cindy.

– Jasne. Proszę, podejdźmy, żeby kolega mógł z tobą porozmawiać.

Cindy spojrzała w lewo i w prawo, chociaż od pięciu minut ulicą nie przejechał żaden samochód. Przeszła przez jezdnię, ciągnąc za sobą psa, który postanowił obwąchać przydrożny wiąz.

Franco przesunął się tak, że Cindy mogła się schylić i zajrzeć przez okno do wnętrza samochodu i zobaczyć Angela. Zanim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć, popchnął dziewczynę. Wpadła do środka, głową naprzód. Zwinnym ruchem wykręcił rękę porwanej, a nogą odegnał pudla.

Wcisnął się na przednie siedzenie, przyciskając dziewczynę do Angela. Wrzucił bieg, wcisnął gaz i odjechali.


Laurie zaskoczyła samą siebie. Zamiast biec do domu i obejrzeć taśmę z Franconim, zajęła się papierkową robotą. Pracując wydajnie, załatwiła naprawdę sporą część dokumentacji. Całkiem wysoki stos teczek leżący w narożniku biurka stanowił satysfakcjonującą gratyfikację za wysiłek.

Przysunęła tacę z preparatami mikroskopowymi i przystąpiła do analizy ostatniej sprawy. Wszystko miała już skompletowane, pozostały tylko te badania. Kiedy spojrzała w okular mikroskopu, ktoś zapukał w drzwi. Okazało się, że to Lou Soldano.

– Co tu robisz tak późno? – zapytał zaskoczony. Usiadł ciężko na krześle stojącym obok biurka Laurie. Nie wykonał najmniejszego gestu, by zdjąć prochowiec czy zsunięty na tył głowy kapelusz.

Laurie spojrzała na zegarek.

– Rety! Nie miałam pojęcia, która godzina!

– Przejeżdżając przez Queensborough Bridge, próbowałem się z tobą połączyć, a ponieważ w domu cię nie było, postanowiłem zajrzeć tutaj. Coś mi mówiło, że zastanę cię jeszcze w pracy. Wiesz, chyba za ciężko pracujesz.

– I kto to mówi! – odparła z sarkazmem. – Popatrz na siebie! Kiedy po raz ostatni się wyspałeś? No, oczywiście nie mówię o czujnej drzemce przy biurku.

– Porozmawiajmy o przyjemniejszych rzeczach – zaproponował Lou. – Może byśmy tak poszli coś przekąsić? Muszę jeszcze wskoczyć do komendy i jakąś godzinkę poświęcić na zaplanowanie dalszej pracy i rozkazy, ale potem z ochotą poszedłbym w jakieś przyjemne miejsce. Dzieciaki są z ciotką, niech jej Bóg błogosławi. Co powiesz na włoską kuchnię?

– Jesteś pewny, że masz ochotę na restaurację? – zapytała. Worki pod oczami prawie zlewały się z policzkami. Zarost wyglądał na nie golony od dłuższego czasu.

– Muszę coś zjeść. Zamierzasz jeszcze długo pracować?

– Już kończę. Ostatni przypadek. Zajmie mi może z pół godziny.

– Ty też musisz coś przegryźć.

– Jest jakiś postęp w sprawie Franconiego? – zapytała. Lou głośno wypuścił powietrze z płuc. Był wyraźnie poirytowany.

– Żałuję, ale nie. Problem w tym, że jak się od razu nie złapie odpowiedniego tropu, to w przypadku takich gangsterów, ślady mogą znikać szybko. W każdym razie przełomu w śledztwie, na który liczyłem, nie mamy.

– Przykro mi.

– Dzięki. A co u ciebie? Masz jakieś nowe pomysły na wyjaśnienie zniknięcia Franconiego?

– U nas trop wydaje się równie zimny jak u was. Calvin nawet mnie zbeształ za to, że niepokoję dokuczliwymi pytaniami pracowników z nocnej zmiany. A ja jedynie porozmawiałem z technikiem. Obawiam się, że kierownictwo chce zatuszować całą sprawę.

– Więc Jack miał rację, sugerując, żebyś sobie darowała tę historię.

– Zdaje się, że tak – przyznała niechętnie. – Ale nie mów mu tego.

– Chciałbym, żeby komisarz też zamierzał zatuszować sprawę. Cholera, może mnie to kosztować degradację.

– Szczerze powiedziawszy, coś mi wpadło do głowy. Jeden z domów pogrzebowych, które odbierały zwłoki tamtej nocy, nazywa się Spoletto. Z Ozone Park. Nazwa była mi jakoś znajoma. Wtedy przypomniałam sobie z tamtej sprawy z Cerinem jedno z bardziej przerażających morderstw na młodym gangsterze. Dokonano go właśnie tam. Twoim zdaniem to zwykły zbieg okoliczności, że właśnie oni odbierali zwłoki w nocy, kiedy zginęło ciało Franconiego?

– Tak – odparł Lou. – I powiem ci dlaczego. Znam ten zakład, bo od lat walczę ze zorganizowaną przestępczością w Queens. To przypadkowe i niewinne powiązanie z Domem Pogrzebowym Spoletto i nowojorskim światem przestępczym przez małżeństwo. Zresztą to nie ta rodzina. Franconiego zabili ludzie Vaccarro, nie Lucia.

– Ach tak. Cóż, tak tylko skojarzyłam.

– Nigdy nie lekceważę twoich uwag. Twoja pamięć mi imponuje. Nie jestem pewien, czy sam bym wpadł na taki ślad. Zostawmy to na razie. Co z kolacją?

– Jeśli jesteś tak zmęczony, jak wyglądasz, to może zrobimy sobie spaghetti u mnie? – zaproponowała Laurie, Lou i Laurie od lat byli dobrymi przyjaciółmi. Przy okazji sprawy Cerina nawiązali krótki romans, ale nie udało się. Postanowili zostać przyjaciółmi. Od tamtej pory często urządzali sobie wspólne kolacje.

– Nie sprawi ci to kłopotu? – Myśl o wyciągnięciu nóg na wygodnej kanapie u Laurie wydawała się obietnicą raju.

– Ależ skąd – zapewniła. – Właściwie nawet tak wolę. Mam w lodówce sos i jakieś sałatki.

– Świetnie! Kupię chianti. Zadzwonię, kiedy będę wyjeżdżał z komendy.

– Znakomicie.

Po wyjściu Lou Laurie wróciła do mikroskopu. Jednak wizyta przyjaciela rozproszyła jej koncentrację i znowu wróciła myślami do Franconiego. Poza tym była już zmęczona wpatrywaniem się w preparaty mikroskopowe. Oparła się wygodnie i przetarła oczy.

– Do diabła z tym! – mruknęła. Westchnęła i spojrzała na sufit, z którego tu i ówdzie zwisały pajęczyny. Ile razy zadawała sobie pytanie, jak ciało mogło opuścić kostnicę nie zauważone, tyle razy cierpiała prawdziwe katusze. Miała też poczucie winy, że nie potrafi pomóc Lou.

Wstała, narzuciła płaszcz, zatrzasnęła teczkę i wyszła z biura. Nie opuściła jednak kostnicy. Wręcz przeciwnie, postanowiła zejść na dół z kolejną wizytą. Dręczyło ją jeszcze jedno pytanie, które zapomniała zadać technikowi z wieczornej zmiany z poprzedniego dnia, Marvinowi Fletcherowi.

Zastała go przy biurku, zajętego wypisywaniem formularzy niezbędnych do wydawania zwłok zgodnie z wieczornym planem. Marvin był jednym z najwyżej cenionych przez Laurie współpracowników. Był na dziennej zmianie tuż przed tragicznym zamordowaniem Bruce'a Pomowskiego w czasie sprawy Cerina. Po tamtym wydarzeniu przeszedł na wieczorne zmiany. To był awans, gdyż technicy dzienni ponosili sporą odpowiedzialność, a praca w nocy była o wiele spokojniejsza.

– Cześć, Laurie! Co cię sprowadza? – zapytał, gdy kątem oka dostrzegł niespodziewanego gościa. Marvin był przystojnym, czarnoskórym mężczyzną, z cerą tak idealną, jakiej Laurie nie widziała jeszcze u nikogo innego. Jego skóra zdawała się błyszczeć, jakby jakieś światło rozświetlało ją od wewnątrz.

Przez chwilkę poplotkowała z nim, zajmując się jakimiś mało ważnymi informacjami, zanim przeszła do właściwej sprawy.

– Marvin, muszę cię o coś zapytać, ale nie chciałabym, żebyś poczuł się atakowany. – Laurie nie mogła zapomnieć reakcji Mike'a Passana, a nie chciała, aby Marvin również poskarżył się Calvinowi.

– O co?

– O Franconiego. Chciałam się dowiedzieć, dlaczego nie zrobiłeś wieczorem rentgena.

– Co ty mówisz? – zapytał zaskoczony Marvin.

– To, co usłyszałeś. W teczce denata nie było wyników prześwietlenia, nie znalazłam też kliszy, kiedy zajrzałam tu po zniknięciu ciała.

– Zrobiłem prześwietlenie. – Poczuł się dotknięty, że Laurie mogła posądzić go o podobne zaniedbanie. – Zawsze robię prześwietlenie zwłok, kiedy je przywożą, chyba że któryś z patologów nie życzy sobie tego w danej chwili.

– No to w takim razie gdzie są zdjęcia i filmy?

– Nie mam pojęcia co się stało ze zdjęciami, ale filmy… Bingham je wziął.

– Bingham wziął filmy? – zapytała Laurie. Chociaż wyglądało to dziwnie, domyśliła się, że Bingham pewnie zamierzał wykonać autopsję następnego ranka.

– Powiedział mi, że zabiera to do siebie. Co miałem zrobić, powiedzieć szefowi, że nie wolno zabierać filmów? Nigdy! Nie temu mądrali.

– Jasne, oczywiście – odparła Laurie bez przekonania. Zamyśliła się. To była niespodzianka. Zdjęcia rentgenowskie zwłok Franconiego istnieją! Oczywiście bez ciała niewiele to znaczyło, jednak zastanawiało Laurie, dlaczego nie została o tym poinformowana. Z drugiej jednak strony od zniknięcia ciała nie widziała się z Binghamem.

– No cóż, cieszę się, że porozmawialiśmy – powiedziała Laurie, otrząsając się z chwilowego zamyślenia. – Przepraszam za podejrzenie, że nie zrobiłeś zdjęć.

– Zapomniane – odparł Marvin.

Laurie miała już zamiar wyjść, kiedy pomyślała jeszcze o Domu Pogrzebowym Spoletto. Ot tak, na wszelki wypadek zapytała o niego Marvina.

Wzruszył ramionami.

– Co byś chciała wiedzieć? Niewiele mogę powiedzieć. Nigdy tam nie byłem, no wiesz, co mam na myśli.

– Jacy są ci ludzie, którzy do nas przyjeżdżają?

– Zwyczajni – odparł, ponownie wzruszając ramionami. – Widziałem ich chyba ze dwa razy. No, właściwie nie wiem, co chciałabyś usłyszeć.

Laurie skinęła głową.

– To było niemądre pytanie. Sama nie wiem, czego chciałam się dowiedzieć.

Wyszła z kostnicy przez wyjście prowadzące na podjazd, a stąd na Trzydziestą Ulicę. Miała wrażenie, że w przypadku Franconiego nic nie działo się według utartych schematów.

Gdy ruszyła spacerem w dół Pierwszej Avenue, coś jeszcze przyszło jej do głowy. Nagle wizyta w Domu Pogrzebowym Spoletto wydawała się wielce sensownym posunięciem. Przez sekundę zawahała się, rozważając pomysł, po czym podeszła do krawężnika, aby zatrzymać taksówkę.

– Dokąd pani sobie życzy? – zapytał taksówkarz. Laurie przeczytała z licencji, że nazywa się Michael Neuman.

– Wie pan, gdzie jest Ozone Park? – spytała.

– Jasne, w Queens – odrzekł Michael. Był starszym mężczyzną, zdaniem Laurie po sześćdziesiątce. Siedział na grubej poduszce z pianki, której spory kawał wystawał z boku. Oparcie miał zrobione z drewnianych listewek.

– Ile czasu zabierze nam dojechanie tam? – zapytała. Gdyby miało to trwać godzinę czy dłużej, zrezygnowałaby.

Michael zrobił tajemniczą minę, ściągając usta, i pomyślał chwilę.

– Niedługo – powiedział bez przekonania. – Ruchu wielkiego nie ma. Dopiero co byłem na lotnisku Kennedy'ego.

– Jedziemy – zdecydowała.

Jak Michael obiecał, jechali szybko, szczególnie gdy znaleźli się na autostradzie Van Wyck. Laurie dowiedziała się, że Michael prowadzi taksówkę już ponad trzydzieści lat. Okazał się człowiekiem gadatliwym i przywiązanym do swego zdania, który do tego roztaczał wokół siebie ojcowski urok.

– Wie pan gdzie w Ozone Park jest Gold Road?

Miała szczęście trafić na doświadczonego taksówkarza. Adres zakładu Spoletto pamiętała z notatnika w biurze kostnicy. Nazwa ulicy dobrze określała interes, który prowadzono w zakładzie [7].

– Gold Road – powtórzył Michael. – Żaden problem. To przedłużenie Osiemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Czego pani szuka?

– Domu Pogrzebowego Spoletto.

– Będziemy tam w mgnieniu oka – obiecał.

Laurie rozsiadła się wygodnie i z zadowoleniem jednym uchem słuchała nie kończącego się potoku słów kierowcy. Przez moment szczęście zdawało się być po jej stronie. Zdecydowała się odwiedzić dom pogrzebowy, ponieważ sądziła, że Jack nie ma racji. Zakład miał powiązania ze światem przestępczym i chociaż chodziło o inną rodzinę, jak utrzymywał Lou, fakt, że istniały takie związki, wzbudzał podejrzenia Laurie.

Zgodnie z przyrzeczeniem Michael nadspodziewanie szybko zajechał pod wykładany białymi płytkami dom z trzema oknami wystawowymi, który stał w otoczeniu budynków z cegły. Dach nad szerokim gankiem podtrzymywały kolumny w stylu greckim.

Na trawniku niewiele większym od znaczka pocztowego, stał neon z napisem "Dom Pogrzebowy Spoletto, zakład rodzinny z dwupokoleniową tradycją".

Firma była w pełnym ruchu. Światła paliły się we wszystkich oknach. Kilku mężczyzn z cygarami stało na ganku. Innych widać było przez okna na parterze.

Michael miał już zamiar skasować licznik, gdy Laurie go powstrzymała.

– Mógłby pan na mnie poczekać? Nie zabierze mi to więcej niż kilka minut, a złapanie tutaj taksówki może okazać się trudne.

– Jasne, proszę pani. Czekam.

– Mogę zostawić teczkę? Nie ma w niej niczego wartościowego – zapewniła Laurie.

– To nie ma znaczenia, będzie tu bezpieczna – zgodził się.

Laurie wyszła z wozu i ruszyła w stronę zakładu. Była podenerwowana. Wydawało jej się, że to wczoraj, a nie pięć lat temu doktor Dick Katzenburg przedstawiał sprawę na środowej popołudniowej konferencji. Młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna został żywcem zabalsamowany w Domu Pogrzebowym Spoletto, kiedy okazało się, że jest zamieszany w oblanie twarzy Cerina kwasem z akumulatora.

Po plecach przeszedł jej dreszcz, ale zmusiła się i weszła na stopnie. Nigdy nie uwolniła się do końca od zmory, która nawiedzała ją po tamtych wydarzeniach.

Mężczyźni palący cygara zignorowali ją. Przez zamknięte drzwi frontowe dobiegała łagodna, spokojna muzyka organowa. Laurie nacisnęła klamkę. Drzwi były otwarte, więc weszła do środka.

Oprócz muzyki nie słychać było innych dźwięków. Podłogi przykrywały grube dywany. W holu stała grupa ludzi, ale rozmawiali bardzo cichym szeptem.

Po lewej stronie była wystawa trumien i urn. Po prawej znajdował się pokój, w którym na składanych krzesłach siedzieli ludzie. Pod ścianą przed nimi, na łożu z kwiatów stała odkryta trumna.

– W czym mogę pomóc? – zapytał cichy głos.

Podszedł do niej chudy mężczyzna w jej wieku. Twarz miał ascetyczną, malował się na niej smutek. Biała koszula kontrastowała z czernią stroju. Bez wątpienia należał do personelu. Dla Laurie był żywym wcieleniem jej wyobrażenia o purytańskim kaznodziei.

– Czy szanowna pani przyszła może pożegnać Jonathana Dibartola? – zapytał mężczyzna.

– Nie. Franka Gleasona.

– Przepraszam? – zapytał mężczyzna, jakby nie zrozumiał.

Laurie powtórzyła nazwisko. Zapadła chwila milczenia.

– Pani godność?

– Doktor Laurie Montgomery.

– Jedną chwileczkę, jeśli pani pozwoli – powiedział mężczyzna i dosłownie zniknął.

Laurie przyjrzała się żałobnikom. Z tym obliczem śmierci zetknęła się tylko raz. Kiedy miała piętnaście lat, jej dziewiętnastoletni brat zmarł z przedawkowania. To było przerażające doświadczenie, szczególnie, że to właśnie ona go znalazła.

– Doktor Montgomery – głos był łagodny i pełen obłudy. – Jestem Anthony Spoletto. Jak zrozumiałem, przyszła pani pożegnać świętej pamięci Franka Gleasona.

– Rzeczywiście – potwierdziła Laurie. Spoglądała na kolejnego mężczyznę ubranego na czarno. Był otyły i służalczy jak ton jego głosu. W łagodnym świetle czoło mężczyzny błyszczało.

– Obawiam się, że to będzie niemożliwe – powiedział.

– Dzwoniłam dzisiaj i zostałam poinformowana, że zwłoki zostały wystawione – odparła.

– Tak, oczywiście. Ale to było po południu. Na życzenie rodziny od szesnastej do osiemnastej. Później zwłoki zostały wyniesione.

– Rozumiem – powiedziała zakłopotana. Nie miała żadnego konkretnego planu i pożegnanie Franka Gleasona było jedynym pretekstem. Teraz, kiedy okazało się, że nie może zobaczyć ciała, nie wiedziała, co robić.

– Może pozwoli mi pan chociaż wpisać się do księgi kondolencyjnej – zapytała.

– Obawiam się, że i to nie jest możliwe. Rodzina już ją zabrała.

– Cóż, w takim razie myślę, że to wszystko – stwierdziła, rozkładając bezradnie ręce.

– Niestety, chyba tak.

– Czy wie pan, kiedy ma się odbyć pogrzeb?

– W tej chwili jeszcze nie.

– Dziękuję panu.

– Bardzo proszę. – Odprowadził Laurie do drzwi i otworzył je przed nią.

Laurie wyszła i wsiadła do taksówki.

– Teraz dokąd? – zapytał Michael.

Podała swój adres przy Dziewiętnastej Ulicy i kiedy auto ruszało, pochyliła się do przodu, patrząc przez okno w stronę zakładu pogrzebowego. Wycieczka okazała się stratą czasu. Ale czy na pewno? Po krótkiej rozmowie ze Spolettem zorientowała się, że mężczyzna poci się, mimo że temperatura wewnątrz była raczej niska, żeby nie powiedzieć, iż panował tam chłód. Podrapała się w głowę, zastanawiając się, czy to coś znaczy, czy trafiła w kolejny ślepy zaułek.

– To był przyjaciel? – zapytał kierowca.

– Kto taki? – odpowiedziała pytaniem.

– Zmarły.

– Nie bardzo – powiedziała, śmiejąc się wesoło.

– Rozumiem, co ma pani na myśli – stwierdził, spoglądając równocześnie na odbicie Laurie we wstecznym lusterku. – W dzisiejszych czasach stosunki między ludźmi są bardzo skomplikowane. I powiem pani, dlaczego tak…

Laurie uśmiechnęła się i rozsiadła, aby wysłuchać kolejnej tyrady. Uwielbiała filozofujących taksówkarzy, a Michael był wśród nich prawdziwym Platonem.

Kiedy samochód zajechał przed budynek, zobaczyła w foyer znajomą postać. Lou Soldano stał oparty o skrzynki pocztowe; w ręku ściskał butelkę wina. Laurie zapłaciła Michaelowi należność ze sporym napiwkiem i szybko wysiadła.

– Przepraszam – przywitała przyjaciela. – Zdawało mi się, że miałeś zadzwonić przed przyjazdem.

Lou zamrugał, jakby właśnie się obudził.

– Dzwoniłem – powiedział po krótkim kaszlu. – Porozmawiałem z twoją automatyczną sekretarką. Zostawiłem jej wiadomość, że jadę.

Otwierając wewnętrzne drzwi, Laurie zerknęła na zegarek. Wyprawa, jak się spodziewała, zajęła jej niewiele ponad godzinę.

– Myślałem, że zostaniesz w pracy najwyżej przez pół godziny – przypomniał Lou.

– Nie pracowałam. – Wcisnęła przycisk, żeby sprowadzić windę. – Wybrałam się na przejażdżkę do Domu Pogrzebowego Spoletto.

Lou zmarszczył brwi.

– Tylko się na mnie nie wściekaj.

Wsiedli do windy.

– I co odkryłaś? Franconi spoczywa u nich w spokoju? – zapytał sarkastycznie.

– Nie zamierzam w ogóle z tobą rozmawiać, jeśli nie zmienisz tonu – odparła urażona.

– W porządku, przepraszam.

– Niczego nie odkryłam – przyznała. – Ciało, które poszłam obejrzeć, zostało tymczasem zabrane z pokoju pożegnań. Rodzina pozwoliła je wystawiać tylko do godziny osiemnastej.

Kiedy Laurie otwierała drzwi, Lou skłonił się uprzejmie w stronę Debry Engler, która jak zwykle uchyliła zamknięte na łańcuch drzwi i podglądała gości sąsiadki.

– Jednak szef zakładu zachowywał się trochę podejrza nie. Przynajmniej tak mi się zdaje.

– To znaczy jak? – zapytał Lou, gdy znaleźli się w mieszkaniu Laurie.

Z sypialni przybiegł Tom i zaczął się ocierać o nogi swej pani. Położyła teczkę na małym stoliku w kształcie półksiężyca, pochyliła się i podrapała kota za uchem.

– Pocił się, kiedy z nim rozmawiałam.

Lou zdejmował prochowiec, ale kiedy usłyszał, co powiedziała, zastygł w połowie ruchu.

– To wszystko? Pocił się?

– Właśnie, pocił się – przytaknęła. Wiedziała, co Lou myśli, miał to wypisane na twarzy.

– Czy zaczął się pocić po tym, jak zadałaś mu trudne i oskarżające pytania o Franconiego? Czy też zaczął się pocić jeszcze przed rozmową z tobą?

– Przed – wyznała uczciwie.

Lou wywrócił oczami.

– O rety! Kolejne wcielenie Sherlocka Holmesa. Może powinnaś się wziąć za moją robotę? Nie mam takiej intuicji i zdolności dedukcyjnych!

– Obiecałeś, że nie będziesz tak ze mną rozmawiać – przypomniała mu Laurie.

– Nigdy nie obiecywałem – zaprzeczył.

– No dobrze, to była strata czasu. Zróbmy kolację. Umieram z głodu.

Lou przełożył butelkę wina z jednej ręki do drugiej, aby do końca wyzwolić ramię z prochowca. Zamachnął się przy tym tak nieszczęśliwie, że zrzucił ze stolika teczkę Laurie. Uderzenie o podłogę zwolniło sprężynowy zatrzask i z teczki wysypała się zawartość. Hałas przeraził kota, który desperacko starał się wyminąć niespodziewane przeszkody na wypolerowanej podłodze i szybko zniknął w sypialni.

– Ależ ze mnie niezdara. Przepraszam! – Schylił się, żeby pozbierać dokumenty, długopisy, płytki z preparatami mikroskopowymi i inne drobiazgi i włożyć je do teczki, gdy zjawiła się Laurie.

– Może lepiej będzie, jeśli sobie usiądziesz – zaproponowała ze śmiechem.

– Nie, nalegam – odparł.

Kiedy już pozbierali większość przedmiotów i włożyli do teczki, Lou podniósł kasetę wideo.

– A to co? Twoje ulubione filmy dla dorosłych?

– Tyle o ile – odpowiedziała.

Odwrócił ją w dłoni i przeczytał etykietkę.

– Zabójstwo Franconiego? CNN przysłało ci to ot tak sobie?

Laurie wyprostowała się.

– Nie. Prosiłam ich o to. Chciałam obejrzeć film i skonfrontować go z wynikami autopsji. Pomyślałam, że ciekawe może być sprawdzenie, jak pewne są badania sądowe.

– Pozwolisz, że rzucę na to okiem? – zapytał Lou.

– Ależ oczywiście. Nie widziałeś filmu w telewizji?

– Tak jak wszyscy. Jednak obejrzenie tego na wideo może okazać się interesujące.

– Dziwię się, że nie macie kopii w komendzie.

– A wiesz, że może i mamy. W każdym razie nie widziałem.


– Człowieku, to nie twój wieczór – Warren zakpił z Jacka. – Za bardzo się postarzałeś.

Kiedy Jack zjawił się na boisku, zdecydował, że obojętnie z kim mu przyjdzie zagrać, musi wygrać. Za długo się naczekał na wejście do gry, żeby mogło być inaczej. Niestety, nie udało się. Jack przegrał wszystkie mecze, ale musiało się tak stać, bo Warren i Spit znaleźli się w jednej drużynie, a kiedy grali razem, byli niepokonani. Wygrali wszystkie gry włącznie z ostatnią, którą zwieńczyło proste, szybkie podanie i łatwe punkty zdobyte spod kosza przez Spita.

Jack podszedł do bocznej linii na gumowych nogach. Dał z siebie wszystko i czuł, że pot leje mu się po plecach. Zdjął ręcznik z furtki, na której powiesił go przed meczem, i przetarł twarz. Czuł, jak serce kołacze mu w piersiach.

– No dalej, człowieku! – Warren wołał kpiącym tonem z drugiego końca boiska. Nieprzerwanie kozłował piłkę między nogami do przodu i do tyłu. – Jeszcze jedna przebieżka. Damy ci wygrać.

– Tak, jasne! – krzyknął Jack. – Nigdy nikomu nie pozwoliłeś wygrać. Jestem wypompowany.

Warren podszedł powoli, zahaczył jednym palcem o siatkę ogrodzenia i wsparł się na niej.

– Co z twoją małą? Natalie wierci mi dziurę w brzuchu, od ostatniego spotkania ciągle o was pyta, wiesz, o czym mówię?

Jack popatrzył na wyrzeźbioną twarz Warrena. Warren nawet nie był spocony, oddech też miał równy, w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. A przecież już grał, kiedy Jack zjawił się na boisku. Jedynym dowodem wysiłku był mały, mokry trójkąt na przodzie koszulki.

– Możesz zapewnić Natalie, że Laurie ma się dobrze. Wzięliśmy po prostu małe wakacje od siebie. Bardziej z mojego powodu. Chciałem nieco ochłodzić sprawy.

– Kapuję – Warren wyraził zrozumienie dla słów Jacka.

– Zeszłej nocy rozmawialiśmy. Sprawy zdają się przybierać lepszy obrót. W każdym razie pytała o ciebie i Natalie, więc nie zostaliście zapomniani.

Warren skinął.

– Na pewno masz dość na dzisiaj, czy chcesz jeszcze raz spróbować?

– Mam dość.

– Trzymaj się, człowieku – powiedział Warren, odepchnął się od ogrodzenia i krzyknął w stronę kolegów: – Do roboty, dupki!

Jack z konsternacją pokręcił głową, widząc Warrena biegnącego lekkim truchtem. Jego wigor mógł budzić zazdrość. Warren naprawdę nie czuł zmęczenia.

Jack naciągnął bluzę i poszedł do domu. Nie wygrał ani jednej gry i chociaż na boisku było to przygniatające i frustrujące, teraz nie miało większego znaczenia. Wysiłek fizyczny oczyścił jego umysł; przez półtorej godziny mógł nie myśleć o pracy.

Ale nie przeszedł nawet na drugą stronę Sto Szóstej Ulicy, kiedy dręcząca tajemnica "topielca" zaczęła go znowu niepokoić. Idąc po zaśmieconych schodach, zastanawiał się, czy to możliwe, że Ted pomylił się przy testach DNA. Im głębiej się zastanawiał, tym bardziej był przekonany, że ofiara przeszła transplantację.

Kiedy minął drugie piętro, usłyszał uporczywy dźwięk dzwonka swojego telefonu. Wiedział, że to u niego, bo mieszkająca naprzeciwko Denise, samotna matka wychowująca dwójkę dzieci, nie miała telefonu.

Czując ból w mięśniach, z pewnym wysiłkiem pokonał biegiem ostatnie pół piętra. W pośpiechu niezgrabnie starał się otworzyć kluczem drzwi. Kiedy przekraczał próg mieszkania, usłyszał automatyczną sekretarkę. Z trudem uwierzył, że mówi jego własnym głosem.

Podbiegł do aparatu i podniósł słuchawkę, przerywając samemu sobie w pół zdania.

– Halo – sapnął zdyszany. Po dziewięćdziesięciu minutach nieprzerwanej gry w koszykówkę bieg po schodach doprowadził go niemal do utraty przytomności.

– Tylko mi nie mów, że dopiero co wróciłeś z boiska – usłyszał głos Laurie. – Dochodzi dziewiąta, a to byłoby niezgodne z twoim rozkładem zajęć.

– Zjawiłem się w domu dopiero o siódmej trzydzieści – wyjaśnił między jednym a drugim oddechem. Wytarł twarz, z której pot kapał kroplami na podłogę.

– To znaczy, że jeszcze nie jadłeś – wywnioskowała.

– Trafiłaś w dziesiątkę.

– Wpadł do mnie Lou i mamy zamiar zrobić sobie spaghetti i sałatkę. Może byś do nas dołączył?

– Nie chciałbym zakłócać spotkania – odparł prowokująco. Równocześnie jednak poczuł lekkie ukłucie zazdrości. Wiedział o krótkim romansie Lou z Laurie i mimowolnie pomyślał, czy nie zaczynają czegoś od nowa. Zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa do podobnych uczuć, szczególnie biorąc pod uwagę jego ambiwalentny stosunek do bliższego wiązania się z jakąkolwiek kobietą. Po stracie rodziny nie był pewny, czy chciałby się narażać na przeżywanie podobnego bólu. Jednocześnie przyznawał się do odczuwania samotności i przyjemności jaką czerpał z obcowania z Laurie.

– Nie zakłócisz żadnego spotkania – zapewniła go Laurie. – To bardzo zwyczajna kolacja. Ale mamy coś, co chcieliśmy ci pokazać. Coś, co może cię zaskoczy, a nawet sprowokuje do wymierzenia sobie samemu kopniaka w siedzenie. Jak się pewnie domyślasz, jesteśmy bardzo podekscytowani.

– Tak? – odpowiedział pytająco Jack. Zaschło mu w ustach. Słyszał w tle śmiech Lou, więc dodał dwa do dwóch i domyślił się, co chcą mu pokazać; to musiał być pierścionek! Lou z pewnością się oświadczył!

– Przyjedziesz? – zapytała Laurie.

– Jest już późno. Muszę wziąć prysznic.

– No, ty stary konowale – odezwał się Lou, który przejął słuchawkę od Laurie. – Zbieraj swój tyłek i przyjeżdżaj. Laurie i ja wręcz umieramy z niecierpliwości, żeby ci to pokazać.

– Dobra – odpowiedział Jack z rezygnacją. – Wskoczę pod prysznic i będę za jakieś czterdzieści minut.

– Do zobaczenia, stary – rzucił Lou.

Jack odwiesił słuchawkę. "Stary?" – mruknął pod nosem. To nie brzmiało normalnie jak na Lou. Musiał być w siódmym niebie.


– Powiedz, co mogłabym zrobić, żeby cię rozweselić – powiedziała Darlene. Miała na sobie seksowne jedwabne body od Victoria's Secret, lecz Raymond nawet tego nie zauważył.

Leżał na tapczanie z workiem lodu na głowie i zamkniętymi oczami.

– Na pewno nie chcesz nic zjeść? – zapytała. Była wysoką kobietą, miała około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, jasne, tlenione włosy i ponętne ciało. Miała dwadzieścia sześć lat, jak oboje żartowali, była o połowę młodsza od niego. Zanim Raymond spotkał ją w "Auction House", przytulnym barze na East Side, pracowała jako modelka.

Powoli zdjął worek z głowy i spojrzał w stronę Darlene. Jej pełne życia krągłości wywoływały w nim wyłącznie irytację.

– Żołądek mam w gardle – odparł spokojnie. – Nie chce mi się jeść. Czy to tak trudno zrozumieć?

– Nie rozumiem, dlaczego się złościsz. – Darlene obstawała przy swoim. – Miałeś telefon od lekarki z Los Angeles, która postanowiła dołączyć do załogi, a to oznacza, że niedługo wśród klientów zjawią się gwiazdy filmowe. Moim zdaniem powinniśmy to uczcić.

Raymond znowu położył worek na głowie i zamknął oczy.

– Nie chodzi o problemy związane z interesem. Tu wszystko gra jak w zegarku. To te nieoczekiwane komplikacje, najpierw Franconi, teraz znowu Kevin Marshall. – O Cindy Carłson nie zamierzał wspominać. Prawdę powiedziawszy, starał się nawet o niej nie myśleć.

– Dlaczego ciągle martwisz się o Franconiego? Tym problemem przecież ktoś się już zajął.

– Słuchaj – Raymond starał się zachować spokój – może byłoby lepiej, gdybyś poszła sobie pooglądać telewizję i pozwoliła mi cierpieć w samotności.

– To może chociaż tosta albo jakieś pieczywo? – zapytała Darlene.

– Zostaw mnie w spokoju! – wrzasnął Raymond. Usiadł i ścisnął w dłoni worek z lodem. Oczy niemal wyszły mu z orbit, twarz płonęła.

– Dobrze, już dobrze, doskonale wiem, kiedy nie jestem potrzebna. – Darlene wydęła wargi. Kiedy wychodziła z pokoju, zadzwonił telefon. Odwróciła się do Raymonda i zapytała: – Chcesz, żebym odebrała?

Skinął głową. Kazał jej odebrać w gabinecie i powiedzieć, że nie wie, gdzie on może się teraz znajdować, bo nie miał ochoty z nikim rozmawiać.

Darlene przyjęła polecenie i poszła do gabinetu. Raymond głęboko odetchnął i znowu przyłożył worek z lodem. Wyciągnął się i spróbował zrelaksować. Gdy już prawie poczuł, że wraca do życia, dziewczyna wróciła.

– To nie telefon, tylko domofon – poinformowała. – Na dole jest jakiś człowiek i chce się z tobą zobaczyć. Nazywa się Franco Ponti i mówi, że to ważne. Powiedziałam, że muszę sprawdzić, czy jesteś u siebie. Co mam odpowiedzieć?

Raymond usiadł. Ogarnął go niepokój. Przez chwilę nie potrafił skojarzyć nazwiska, ale czuł, że nie zwiastuje niczego dobrego. Nagle przypomniał sobie. To był jeden z ludzi Vinniego Dominicka, z którym gangster przyszedł do jego domu.

– Więc? – zapytała Darlene.

Raymond głośno przełknął ślinę.

– Porozmawiam z nim. – Sięgnął za kanapę i podniósł drugą słuchawkę domofonu. Starał się, żeby jego "halo" zabrzmiało pewnie i autorytatywnie.

– Sie masz, doktorze – bezceremonialnie przywitał go Franco. – Byłbym bardzo rozczarowany, gdybym cię nie zastał w domu.

– Właśnie zamierzałem się położyć spać. Jest już raczej późno jak na wizyty.

– Serdecznie przepraszamy za porę, ale Angelo Facciolo i ja mamy coś, co chcielibyśmy panu pokazać.

– Czy nie możemy tego odłożyć do jutra? Powiedzmy między dziewiątą a dziesiątą.

– To nie może czekać. No dalej, doktorze! Nie kuś losu. Specjalnym życzeniem Vinniego Dominicka było, żebyś się osobiście zapoznał z jakością świadczonych przez nas usług.

Raymond gwałtownie próbował wymyślić jakąś wymówkę, żeby nie schodzić na dół, ale przy tym bólu głowy wysiłek nie przyniósł żadnych rezultatów.

– Dwie minutki, tylko o tyle proszę – powiedział Franco.

– Jestem strasznie zmęczony. Obawiam się, że…

– Zamknij się, doktorku, i posłuchaj: masz zejść tu na dół albo zrobi ci się bardzo przykro. Mam nadzieję, że wyrażam się dość jasno.

– Tak, schodzę – poddał się, widząc, że nie uniknie spotkania. Nie był taki naiwny, żeby sądzić, iż Dominick lub jego ludzie rzucają pogróżki na wiatr. – Zaraz będę.

Poszedł do garderoby, zdjął z wieszaka płaszcz i zarzucił na ramiona.

Darlene była zaskoczona.

– Wychodzisz?

– Wygląda na to, że nie mam wielkiego wyboru. Chyba mogę się cieszyć, że nie chcą wejść na górę.

Kiedy znalazł się w windzie, spróbował się uspokoić, ale nie było to łatwe, tym bardziej że ból głowy jeszcze się wzmógł. Ta nieoczekiwana i nie chciana wizyta sprawiła, że czuł się nieznośnie. Nie miał pojęcia, co ci ludzie chcą mu pokazać, chociaż domyślał się, że musi to mieć jakiś związek z tym, jak załatwili sprawę Cindy Carlson.

– Dobry wieczór, doktorze – powiedział Franco, kiedy Raymond wyszedł z budynku. – Przepraszam, że sprawiamy tyle kłopotu.

– Nie przedłużajmy niepotrzebnie – odparł Raymond. Starał się być bardziej pewny siebie, niż rzeczywiście był.

– Będzie krótko i uroczo, wierz mi. Jeśli nie masz nic przeciwko – powiedział i wskazał na ulicę w stronę zaparkowanego tuż przy hydrancie forda sedana. Angelo ni to siedział, ni stał oparty o bagażnik i palił papierosa.

Raymond podszedł za Frankiem do samochodu. Angelo wyprostował się i odsunął na bok.

– Chcielibyśmy, żebyś zerknął na momencik do bagażnika – powiedział Franco. Podszedł do wozu od tyłu i kluczykiem otworzył pokrywę. – Zbliż się, żeby lepiej widzieć. Światło nie jest najlepsze.

Raymond stanął między fordem a zaparkowanym za nim kolejnym samochodem, dosłownie centymetry od pokrywy bagażnika, kiedy Franco ją podniósł.

W następnej sekundzie Raymond poczuł, jak serce przestaje mu bić. W chwili kiedy stanął przed nim upiorny widok martwego ciała Cindy Carlson zwiniętego w bagażniku, błysnęło ostre światło.

Raymond cofnął się gwałtownie. Zrobiło mu się niedobrze na samo wspomnienie nalanej, porcelanowej twarzy dziewczyny, która wbiła mu się w pamięć, i niespodziewanego błysku, w którym natychmiast rozpoznał flesz polaroidu.

Franco zamknął bagażnik i otrzepał dłonie.

– Jak wyszło zdjęcie? – zapytał Angela.

– Trzeba poczekać minutkę – odparł drugi z gangsterów, trzymając zdjęcie za narożnik. Czekał, aż ukaże się sfotografowany obraz.

– Jeszcze tylko sekundkę – powiedział Franco do Raymonda.

Raymond mimowolnie jęknął pod nosem, wzrokiem szaleńczo przeczesywał okolice, aby się upewnić, czy nikt poza nim nie zauważył ciała w samochodzie.

– Dobrze wygląda – stwierdził Angelo i wręczył fotografię Francowi, który spojrzał na nią i zgodził się. Wyciągnął zdjęcie tak, żeby i Raymond mógł się przypatrzyć.

– Powiedziałbym, że to twój lepszy profil – zauważył Franco.

Raymond ciężko przełykał. Zdjęcie tak samo dobrze pokazywało jego ciężkie przerażenie, jak i ciało martwej dziewczyny.

Franco schował fotkę do kieszeni.

– No, to by było na tyle, doktorze. Mówiłem, że nie zabierzemy wiele czasu.

– Po co to zrobiliście? – zapytał Raymond łamiącym się głosem.

– To był pomysł Vinniego – wyjaśnił Franco. – Pomyślał, że dobrze by było mieć dowód przysługi, którą ci oddał, tak na wszelki wypadek.

– Na jaki wypadek?

Franco rozłożył ręce.

– Przecież mówię, na wszelki wypadek.

Franco i Angelo wsiedli do samochodu, a Raymond wrócił na chodnik. Patrzył, aż ford dojechał do skrzyżowania i zniknął za narożnikiem.

– Dobry Boże! – mruknął. Odwrócił się i na chwiejnych nogach ruszył w stronę domu. Ile razy udało mu się rozwiązać jeden problem, natychmiast stawał przed nim następny.


Prysznic wrócił Jackowi utracone siły. Laurie nic nie mówiła o rowerze, postanowił więc skorzystać z tego środka transportu. Ruszył na południe w niezłym tempie. Pamiętając przykre doświadczenia sprzed roku, trzymał się Central Park West aż do Columbus Circle. Tu skręcił w Pięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę i dojechał do Park Avenue. O tej porze była zupełnie pusta, więc jechał nią aż do ulicy, przy której mieszkała Laurie. Zabezpieczył rower całą kolekcją kłódek i podszedł do drzwi. Zanim nacisnął dzwonek, zastanowił się przez chwilę, co najlepiej powiedzieć i jak się zachowywać.

Laurie przywitała go w drzwiach z szerokim uśmiechem na ustach. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć objęła go za szyję i serdecznie uściskała. W drugiej ręce trzymała butelkę wina.

– Aha – powiedziała, robiąc krok w tył. Przyjrzała się jego rozwianym włosom. – Zapomniałam o rowerze. Nie mów mi, że przyjechałeś na nim.

Jack przybrał minę winowajcy.

– No tak, to do ciebie podobne. – Pomogła mu zdjąć kurtkę.

Jack zobaczył Lou siedzącego na kanapie. Uśmiech miał taki, że mógł rywalizować z Kotem z Cheshire [8].

Laurie chwyciła Jacka za rękę i pociągnęła do pokoju.

– Najpierw chcesz niespodziankę, czy wolisz przedtem zjeść? – zapytała.

– Niech będzie niespodzianka – zdecydował.

– Dobra – rzucił Lou, wstał z kanapy i podszedł do telewizora.

Laurie nakazała Jackowi usiąść na miejscu, które właśnie zwolnił Lou.

– Chcesz kieliszek wina?

Skinął. Był zaskoczony. Nie widział żadnego pierścionka, a Lou najwyraźniej zajęty był pilotem od magnetowidu. Laurie zniknęła w kuchni, ale szybko wróciła z winem.

– Nie wiem, jak to działa – powiedział Lou. – W domu córka obsługuje takie rzeczy.

Laurie wzięła od niego pilota i kazała mu najpierw włączyć telewizor.

Jack upił mały łyk wina. Nie było wiele lepsze od tego, które przyniósł poprzedniego wieczoru.

Laurie i Lou usiedli obok Jacka na kanapie. Jack popatrzył na nich, ale wyraźnie go ignorowali. Bez wątpienia mieli ochotę na oglądanie telewizji.

– Co z tą niespodzianką? – zapytał.

– Tylko patrz – Laurie wskazała na zaśnieżony ekran telewizora.

Jeszcze bardziej zaskoczony zaczął wpatrywać się w ekran. Nagle zabrzmiała muzyka i pojawiło się logo CNN, a zaraz potem z restauracji na Manhattanie wyszedł otyły mężczyzna. Jack rozpoznał "Positano". Mężczyzna znajdował się w otoczeniu grupy ludzi.

– Może powinnam podkręcić głos? – zapytała Laurie.

– Nie, to niepotrzebne – uznał Lou.

Jack obejrzał film. Kiedy było po wszystkim, spojrzał pytająco na Laurie i Lou. Oboje uśmiechali się szczerze i szeroko.

– O co wam chodzi? – zapytał. – Ile wina wypiliście?

– Wiesz, co przed chwilą obejrzałeś? – spytała Laurie.

– Wyglądało, jakby ktoś został zastrzelony.

– To był Carlo Franconi. Z niczym ci się nie kojarzy to, co zobaczyłeś?

– Ze starymi filmami, jak zabili Lee Harveya Oswalda.

– Pokaż mu to jeszcze raz – zaproponował Lou.

Jack obejrzał film po raz drugi. Swoją uwagę podzielił między obraz z taśmy a obserwację zachowania dwójki przyjaciół. Oboje byli pochłonięci filmem.

Po zakończonej projekcji Laurie odwróciła się w stronę Jacka i zapytała:

– I?

Wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia, co chcielibyście ode mnie usłyszeć.

– Pozwól, że fragment obejrzymy raz jeszcze, ale w zwolnionym tempie – powiedziała Laurie. Wybrała moment, kiedy Franconi próbował wsiąść do limuzyny. Puściła taśmę niemal klatka po klatce i zatrzymała dokładnie w chwili, gdy został postrzelony. Podeszła do telewizora i palcem wskazała na kark mężczyzny. – Tu weszła kula – powiedziała. Przesunęła taśmę do momentu, w którym ofiara padła na prawy bok.

– A niech to! – rzucił zaskoczony Jack. – Mój "topielec" może być Carlem Franconim.

Laurie odwróciła się na pięcie i stanęła tyłem do telewizora. Oczy jej błyszczały.

– O to chodzi! – powiedziała triumfalnie. – Oczywiście nie dowiedliśmy tego jeszcze, ale z usytuowania ran wlotowych i drogi pocisków w ciele "topielca" wynika, że można na to postawić pięć dolarów.

– Ho, ho! Mogę przyjąć zakład o pięć dolarów, ale pozwól przypomnieć, że to sto procent więcej niż kiedykolwiek zaryzykowałaś w mojej obecności – skomentował Jack.

– Jestem pewna tego, co mówię – powiedziała Laurie.

– Laurie niezwykle szybko kojarzy różne rzeczy – zauważył Lou. – Podobieństwa wychwytuje w mgnieniu oka. Zawsze sprawia, że czuję się przy niej głupio.

– Wynoś się stąd! – zawołała i dała przyjacielowi lekkiego kuksańca.

– Czy to jest ta niespodzianka, o której chcieliście mi powiedzieć? – Jack zapytał ostrożnie. Nie chciał, by nadzieje okazały się płonne.

– Tak. A co się stało? Nie jesteś tak podekscytowany odkryciem jak my? – spytała zaskoczona Laurie.

Jack roześmiał się z ulgą.

– Ależ szaleję z radości!

– Nigdy nie wiem, kiedy mówisz poważnie. – Wyczuła w odpowiedzi szczyptę sarkazmu tak charakterystycznego dla Jacka.

– To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem od wielu dni. Może tygodni – odparł.

– Wystarczy. Żebyśmy tylko nie przedobrzyli – powiedziała i wyłączyła telewizor i magnetowid. – Dość niespodzianek, zabierzmy się za jedzenie.

W czasie kolacji zastanawiali się, dlaczego nikt wcześniej nie wpadł na to, że okaleczone zwłoki wyłowione z wody to Carlo Franconi.


– Według mnie miał rany, których, jak sądziłam, Franconi mieć nie mógł – stwierdziła Laurie. – Poza tym zmyliło mnie to, że ciało wyłowili w pobliżu Coney Island. Gdyby znaleźli je w East River, to co innego, ale tak…

– Myślę, że zmyliło mnie to samo – przyznał Jack. – No a kiedy odkryłem, że rany zadano po śmierci, całą moją uwagę zaprzątnęła sprawa wątroby. Ale, ale. Lou, czy Franconi przechodził transplantację wątroby?

– Nic o tym nie wiem. Chorował od wielu lat, jednak osobiście nigdy nie poznałem diagnozy. Nic też nie słyszałem o transplantacji wątroby.

– Jeżeli nie miał transplantacji, to "topielec" nie jest Franconim – Jack stwierdził kategorycznie. – Chociaż laboratorium DNA bardzo ciężko pracuje, żeby to potwierdzić, osobiście jestem całkiem pewny, że wątroba została przeszczepiona.

– Co jeszcze musielibyście zrobić, aby upewnić się, że mamy jednak do czynienia z Carlem Franconim? – zapytał Lou.

– Powinniśmy zbadać próbkę krwi jego matki – odpowiedziała Laurie. – Porównując mitochondrialne DNA, które wszyscy dziedziczymy wyłącznie po matce, na sto procent będziemy mogli powiedzieć, czy mamy Franconiego. Jestem pewna, że matka się zgodzi, skoro była jedyną osobą, która dobrowolnie zgłosiła się do identyfikacji.

– Szkoda, że nie zrobiono prześwietlenia zaraz po przyjęciu Franconiego. Mogłoby pomóc – zauważył Jack.

– Zrobiono! – stwierdziła z podnieceniem Laurie. – Odkryłam to dziś wieczorem. Marvin je wykonał.

– To gdzie, u diabła, podziały się zdjęcia?

– Marvin twierdzi, że Bingham je zabrał. Muszą się znajdować u niego w biurze.

– W takim razie sugeruję mały najazd na Zakład Medycyny Sądowej – zaproponował Jack. – Bardzo bym chciał poważnie zabrać się do sprawy.

– Biuro Binghama będzie zamknięte – przypomniała Laurie.

– Moim zdaniem sytuacja wymaga twórczego zachowania – odparł Jack.

– Amen – przytaknął Lou. – To może być przełom, na który czekałem.

Zaraz po zjedzeniu i posprzątaniu kuchni, co na własne żądanie zrobili wspólnie Jack i Lou, zamówili taksówkę i we trójkę udali się do kostnicy.

– Mój Boże! – zawołał Marvin, widząc Laurie i Jacka. Rzadko się zdarzało, by dwóch patologów naraz odwiedzało kostnicę wieczorem. – Czy mamy do czynienia z klęską żywiołową?

– Gdzie są portierzy? – zapytał Jack.

– Ostatnio widziałem ich w portierni. Poważnie, co się dzieje?

– Kryzys osobowości – odpalił Jack.

Poprowadził całą trójkę do sali autopsyjnej i z hałasem otworzył drzwi. Marvin miał rację. Obaj portierzy byli zajęci polerowaniem lastryko, z którego wykonano posadzkę głównego holu.

– Spodziewam się, chłopcy, że macie klucze do gabinetu szefa – powiedział Jack.

– Tak, pewnie – odpowiedział Daryl Foster. Daryl pracował w Zakładzie Medycyny Sądowej od trzydziestu lat. Przy nim Jim O'Donnel był względnie nowym pracownikiem.

– Musimy tam wejść. Mógłby nam pan otworzyć?

Daryl zawahał się.

– Szef jest bardzo wrażliwy na punkcie wpuszczania obcych do jego biura – odparł.

– Biorę odpowiedzialność na siebie – zaoferował się Jack. – To sytuacja nadzwyczajna. Poza tym jest z nami porucznik Lou Soldano z komendy policji, który do minimum ograniczy niebezpieczeństwo kradzieży.

– Bo ja wiem – zastanawiał się Daryl. Najwyraźniej nie czuł się w tej sytuacji najlepiej, poczucia humoru Jacka raczej także nie akceptował.

– W takim razie niech mi pan da klucz – zaproponował Jack. – Sam otworzę, a pan nie będzie w to wplątany.

Z widoczną ulgą Daryl odłączył dwa klucze od swojego pęku i wręczył je Jackowi.

– Ten jest do sekretariatu, a ten do gabinetu – objaśnił.

– Zwrócę je za pięć minut – obiecał Jack.

Daryl nie odpowiedział.

– Ten biedny człowiek wydawał się zastraszony – zauważył Lou, kiedy weszli do windy.

– Gdy Jack wyrusza na wyprawę, miej się na baczności – wtrąciła Laurie.

– Biurokracja mnie irytuje – oznajmił Jack. – Nie ma żadnych powodów, żeby zdjęcia rentgenowskie przechowywane były w biurze szefa.

Jack najpierw otworzył drzwi do sekretariatu, potem do gabinetu Binghama i zapalił światło.

Pokój był duży. Pomiędzy oknem po lewej i sporym stołem po prawej stronie stało duże biurko. Przybory naukowe, w tym także tablica i podświetlany pulpit do analizy zdjęć rentgenowskich znajdowały się przed stołem.

– Gdzie powinniśmy szukać? – zapytała Laurie.

– Miałem nadzieję, że będą na podświetlanym pulpicie, ale tu ich nie widzę. W takim razie ja zajmę się biurkiem i szafką z dokumentami, a ty przeszukaj pozostałe miejsca.

– Dobra – zgodziła się Laurie.

– Co ja mam robić? – spytał Lou.

– Ty tylko stój i obserwuj, czy niczego nie kradniemy – zadrwił Jack.

Jack wysunął kilka szuflad z teczkami, ale szybko je zamknął. Zdjęcie całego ciała musiało być w dużej kopercie, a taką niełatwo schować.

– To wygląda obiecująco – odezwała się Laurie po chwili szukania. W szufladzie pod podświetlanym pulpitem znalazła sporą porcję zdjęć rentgenowskich. Wyjęła wszystkie koperty na pulpit i zaczęła przeglądać nazwiska. Znalazła Franconiego, wyjęła kopertę, a pozostałe odłożyła na miejsce.

Wracając na dół, Jack wziął po drodze prześwietlenia swojego "topielca" i z dwiema dużymi kopertami skierował się do sali autopsyjnej. Oddał Darylowi klucze i podziękował. Portier ledwo skinął.

– No, to do dzieła, proszę państwa! – zapowiedział przedstawienie, zbliżając się do podświetlanego pulpitu. – Nadszedł moment krytyczny. – Wpiął zdjęcie Franconiego, a obok zdjęcie zdekapitowanego ciała wyłowionego z oceanu.

– I co wy na to? – zapytał po chwili. – Jestem Laurie winien pięć dolarów!

Kiedy Jack wręczył pieniądze, Laurie wydała okrzyk triumfu. Lou drapał się po głowie i w końcu podszedł do pulpitu, aby lepiej przypatrzyć się zdjęciom.

– Skąd wiecie po jednym rzucie okiem?

Jack wskazał na wielopunktowe zacienienia kul otoczonych masą śrutu na zdjęciach nie zidentyfikowanego trupa i zwrócił uwagę na analogiczne plamy na zdjęciu Franconiego. Następnie wskazał na identycznie zrośnięty obojczyk na obu zdjęciach.

– Wspaniale – stwierdził Lou i zatarł ręce z entuzjazmem niemal równym temu, który zaprezentowała Laurie. – Teraz, kiedy mamy corpus delicti, będziemy mogli nieco się posunąć w sprawie.

– A ja wreszcie zdołam wyjaśnić, co, u diabła, stało się z jego wątrobą – dodał Jack.

– Z taką masą forsy urządzę sobie wielkie kupowanie – powiedziała Laurie, całując pięciodolarowy banknot. – Ale najpierw muszę się dowiedzieć, jak i dlaczego ciało wywędrowało od nas za pierwszym razem.


Pomimo zażycia dwóch tabletek nasennych Raymond nie mógł zasnąć, i po cichu, żeby nie zbudzić Darlene, zsunął się z łóżka. Nie żeby się szczególnie nią przejmował. Darlene miała zresztą tak mocny sen, że sufit mógłby się zwalić, a nie ruszyłaby się.

Poszedł do kuchni. Zapalił światło. Nie był głodny, lecz uznał, że odrobina ciepłego mleka może uspokoić jego roztrzęsiony żołądek. Od czasu, gdy zobaczył tamten okropny widok w bagażniku forda, paliła go straszna zgaga. Zażył maalox, pepcid AC w końcu pepto-bismol. Nic nie pomogło.

Raymond nie poruszał się swobodnie w kuchni, przede wszystkim nie wiedział, gdzie co jest schowane. W efekcie stracił trochę czasu, zanim podgrzał mleko i znalazł odpowiednie naczynie. Kiedy już nalał mleko do szklanki, zabrał ją do gabinetu i usiadł za biurkiem.

Po kilku łykach zorientował się, że jest już piętnaście po trzeciej nad ranem. Mimo szumu w głowie wywołanego tabletkami łatwo wyliczył, że w Strefie jest teraz po godzinie dziewiątej, dobry czas na rozmowę z Siegfriedem Spallekiem.

Połączenie było niemal natychmiastowe. O tej godzinie łącza z Ameryką były minimalnie obciążone. Aurielo odpowiedział szybko i natychmiast połączył go z szefem.

– Wcześnie wstałeś – przywitał go Siegfried. – Chciałem zadzwonić do ciebie za jakieś cztery, pięć godzin.

– Nie mogłem spać – wyjaśnił Raymond. – Co się u was dzieje? Jaki masz problem z Kevinem Marshallem?

– Myślę, że już po kłopocie – oświadczył Siegfried. Streścił pokrótce, co wydarzyło się w Strefie, pochwalił przy tym Bertrama Edwardsa za ostrzeżenie, dzięki któremu można było śledzić Marshalla. Powiedział, że Kevin i jego przyjaciółki zostali tak nastraszeni, że z pewnością nawet nie pomyślą o zbliżaniu się do wyspy.

– O jakich przyjaciółkach mówisz? Przecież Kevin zawsze był samotnikiem.

– Poszedł tam z technologiem z reprodukcji i pielęgniarką z chirurgii. Szczerze powiem, że i nas to zaskoczyło, bo rzeczywiście cały czas był takim marabutem, czy jak to wy, Amerykanie, mówicie, człowiekiem społecznie nieprzystosowanym.

– Odludkiem? – powiedział Raymond.

– No właśnie.

– I przypuszczam, że powodem wizyty na wyspie był ten ogień, który go tak bardzo niepokoił?

– Tak utrzymuje Bertram. Ale Bertram ma też dobry pomysł. Powiemy Kevinowi, że ogień rozpalają robotnicy, którzy budują most nad rzeką dzielącą wyspę na dwie części.

– Ale nie robią tego – stwierdził Raymond.

– Oczywiście, że nie – przyznał Siegfried. – Ostatnią robotą, jaką robiliśmy, była platforma do podnoszonego mostu łączącego wyspę ze stałym lądem. Oczywiście Bertram wysłał tam paru ludzi, żeby przewieźć kilkaset klatek.

– Pierwsze słyszę o jakichś klatkach na wyspie. O czym ty znowu mówisz?

– Bertram nalega na porzucenie pomysłu z trzymaniem małp w izolacji na wyspie. Uważa, że powinniśmy przetransportować bonobo do centrum weterynaryjnego i jakoś je ukryć.

– Chcę, żeby zostały na wyspie – Raymond podniósł głos. – Taka była umowa z GenSys. Mogą zamknąć cały program, jeżeli małpy znajdą się w centrum. Paranoicznie boją się rozgłosu.

– Wiem. To właśnie powiedziałem Bertramowi. Rozumie, ale na wszelki wypadek chciał tam przetransportować klatki. Nie widziałem w tym niczego niebezpiecznego. Właściwie to nawet dobrze być przygotowanym na niespodzianki.

Raymond nerwowo przeczesał palcami włosy. Nie chciał słuchać o żadnych "niespodziankach".

– Dzwoniłem, żeby cię zapytać, jak twoim zdaniem powinniśmy postąpić z Kevinem i kobietami – zapytał Siegfried. – Ale od tamtej pory nastraszyliśmy ich zdrowo, wymyśliliśmy historyjkę z ogniem i sądzę, że wszystko mamy pod kontrolą.

– Ale nie dostali się na wyspę, prawda?

– Nie, zbliżyli się tylko do miejsca, z którego przewozimy pożywienie małpom.

– Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek tam się zbliżał.

– Rozumiem – zapewnił Siegfried. – Z powodów, o których już mówiłem, nie sądzę, żeby Kevin tam wrócił. Ale by mieć całkowitą pewność, wyślę w okolice mostu grupę Marokańczyków i oddział żołnierzy gwinejskich, co, mam nadzieję, przyjmiesz z aprobatą.

– Może być – odparł Raymond. – Ale powiedz mi, co ty sądzisz na temat dymu z wyspy, zakładając, że Kevin ma rację?

– Ja? Nie interesuje mnie, co te małpy wyprawiają, dopóki tam pozostają i są zdrowe. Czy ciebie to niepokoi?

– Nie, w najmniejszym stopniu.

– Może powinniśmy posłać im kilka piłek do nogi – zażartował Siegfried. – To bym im pewnie zapewniło jakąś rozrywkę. – Roześmiał się serdecznie.

– Nie wydaje mi się, żeby to był powód do żartów – powiedział poirytowany Raymond. Nie lubił Siegfrieda, chociaż doceniał sprawność, z jaką prowadził całe przedsięwzięcie. Potrafił sobie wyobrazić szefa, otoczonego całą tą wypchaną menażerią i czaszkami stojącymi przed nim na biurku.

– Kiedy przyjedziesz po pacjenta? Mówiłem już, że ma się doskonale i jest gotowy do powrotu.

– To świetnie. Zadzwonię do Cambridge i jak tylko będą mieli wolny samolot, przylatujemy. Myślę, że zabierze to dzień, najwyżej dwa.

– Daj znać – poprosił Siegfried. – Przyjadę po ciebie do Bata.

Raymond odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Cieszył się, że zadzwonił do Afryki, ponieważ niepokój trapiący go od wielu godzin miał swoje źródło między innymi w poprzednim telefonie Siegfrieda i enigmatycznej informacji o kłopotach z Kevinem. Dobrze było wiedzieć, że kryzys został zażegnany. Pomyślał nawet, że gdyby udało mu się wyrzucić z umysłu przygnębiające wspomnienie leżącej w bagażniku Cindy Carlson, to poczułby się znowu tak dobrze jak kiedyś.

Загрузка...