6 marca 1997 roku
godzina 14.30
Nowy Jork
Ponieważ żaden z testów Franconiego nie dał jeszcze definitywnych wyników, Jack wrócił do swojego biura i zmusił się do pracy nad innymi przypadkami, których zebrało się sporo. Ku swemu zaskoczeniu nadrobił wiele zaległości, kiedy o czternastej trzydzieści zadzwonił telefon.
– Czy to pan doktor Stapleton? – zapytał kobiecy głos z wyraźnie włoskim akcentem.
– Tak jest. Czy pani Franconi?
– Imogene Franconi. Proszono mnie o skontaktowanie się z panem.
– Doceniam pani uprzejmość, pani Franconi. Przede wszystkim proszę przyjąć szczere kondolencje z powodu śmierci syna.
– Dziękuję – odpowiedziała Imogene Franconi. – Carlo był dobrym chłopcem. Nie zrobił nic z tego, o czym piszą w gazetach. Pracował tutaj, w Queens dla American Fresh Fruit Company. Zupełnie nie mam pojęcia, skąd wzięły się te wszystkie plotki o zorganizowanej przestępczości. Gazety wymyślają po prostu głupstwa.
– To rzeczywiście straszne, co robią, żeby się sprzedawać – przytaknął Jack.
– Ten pan, który przyszedł do mnie rano, powiedział, że odzyskaliście ciało syna.
– Tak uważamy. Dlatego potrzebowaliśmy próbki pani krwi, aby potwierdzić identyfikację. Bardzo dziękuję, że zechciała pani nam pomóc.
– Spytałam, dlaczego nie chce, żebym pojechała i rozpoznała syna jak za pierwszym razem. Ale odpowiedział, że nie wie.
Jack starał się szybko wymyślić jakiś sposób na oględne wytłumaczenie kłopotów z identyfikacją, ale nic nie przyszło mu do głowy.
– Niestety nadal brakuje nam pewnych fragmentów ciała – stwierdził nieprecyzyjnie, mając nadzieję, że zadowoli to panią Franconi.
– Och? – Odpowiedź Jacka zaskoczyła ją.
– Proszę mi pozwolić wytłumaczyć, dlaczego chciałem się z panią skontaktować. – Bał się, że jeżeli jego rozmówczyni poczuje się dotknięta, przestanie odpowiadać na pytania. – Powiedziała pani naszemu pracownikowi, że zdrowie pani syna znacznie poprawiło się po podróży. Przypomina pani sobie te słowa?
– Oczywiście – potwierdziła.
– Przekazano mi, że nie wie pani, dokąd syn wyjeżdżał. Czy mogłaby pani w jakiś sposób określić to miejsce?
– Nie wydaje mi się. Powiedział, że nie ma to nic wspólnego z jego pracą i że to całkiem prywatny wyjazd.
– Może pamięta pani, kiedy to było?
– Niedokładnie. Jakieś pięć, sześć tygodni temu.
– Czy to był wyjazd krajowy?
– Nie wiem. Mówił jedynie, że to ściśle prywatna podróż.
– Gdyby w jakiś sposób dowiedziała się pani, dokąd syn pojechał, czy zechciałaby pani zadzwonić do mnie? – spytał Jack.
– Tak zrobię – obiecała.
– Bardzo dziękuję.
– Chwileczkę – zatrzymała Jacka przy słuchawce. – Pamiętam, że tuż przed wyjazdem powiedział coś dziwnego. Powiedział, że jeśliby nie wrócił, mam pamiętać, że bardzo mnie kocha.
– Zdziwiło to panią?
– No, raczej tak. Ale pomyślałam, że to tylko miłe słowa skierowane do matki.
Jack jeszcze raz podziękował pani Franconi i odłożył słuchawkę. Ledwie zdjął dłoń z aparatu, kiedy znowu rozległ się dzwonek. Tym razem to był Ted Lynch.
– Lepiej będzie, jak tu przyjdziesz – rzucił.
– Już idę – odpowiedział krótko Jack.
Znalazł Teda za biurkiem, drapiącego się z zakłopotaniem w głowę.
– Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że próbujesz mnie nabić w butelkę – powiedział Ted. – Siadaj!
Jack usiadł. Ted trzymał wydruk z komputera i wiele luźnych klisz z dziesiątkami małych, ciemnych pasków. Rzucił to wszystko Jackowi na kolana.
– A cóż to, u diabła, jest? – zapytał Jack. Wziął kilka z celuloidowych klisz i popatrzył na nie pod światło.
Ted podniósł się i staromodnym drewnianym ołówkiem wskazał na zdjęcia.
– Oto rezultaty testów DNA z zastosowaniem polimarkerów. – Wskazał na wydruk z komputera. – A te wszystkie dane porównują sekwencje nukleotydów z rejonu DQ alfa głównego układu zgodności tkankowej.
– Daj spokój, Ted! – Jack popędzał kolegę. – Mów po angielsku, proszę. Wiesz, że kiedy wchodzimy na ten grunt, czuję się jak zgubione dziecko w gęstym lesie.
– Dobra – odparł Ted, jakby zirytowany. – Polimarkery pokazują, że DNA Franconiego i DNA resztek wątroby, które znalazłeś, nie mogłyby być bardziej od siebie różne.
– Stary, to świetna wiadomość – ucieszył się Jack. – Więc była transplantacja.
– Niby tak – odparł Ted bez przekonania. – Ale sekwencja z DQ alfa jest identyczna aż do ostatniego nukleotydu.
– A co to znaczy?
Ted rozłożył ręce i zmarszczył czoło.
– Nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Gdyby rzecz ująć w kategoriach matematycznych, to nie ma prawa się stać. To znaczy prawdopodobieństwo jest tak niewiarygodnie małe, że nie sposób w to uwierzyć. Mówimy o identycznym dopasowaniu tysięcy par na długim odcinku. Absolutnie identycznych. To dlatego otrzymaliśmy taki wynik przy teście z DQ alfa.
– No cóż, podsumowując, można jednak powiedzieć, że transplantacja miała miejsce. A oto głównie chodzi.
– Pod presją muszę się zgodzić, że mamy do czynienia z transplantacją – przytaknął niechętnie Ted. – Ale to, jak znaleźli dawcę z identycznym DQ alfa, pozostaje poza moim pojmowaniem rzeczy. To ten rodzaj przypadku, który ma posmak cudu.
– A co z mitochondrialnym DNA i porównaniem go z "topielcem"?
– Jezu, daj facetowi palec, a będzie chciał całą rękę – zaczął narzekać Ted. – Na miłość boską, przecież dopiero co dostaliśmy krew. Będziesz musiał jeszcze poczekać na wyniki. W końcu, żeby tak szybko dać ci to, co dostałeś, wywróciliśmy całe laboratorium do góry nogami. Poza tym sam jestem zainteresowany porównaniem sytuacji w DQ alfa z wynikami polimarkerów. Coś tu nie gra.
– Nie powinieneś się tym tak przejmować – powiedział Jack. Wstał i zwrócił Tedowi wszystkie materiały, które leżały dotąd na jego kolanach. – Doceniam to, co zrobiłeś. Dziękuję! Dostarczyłeś mi informacji, której potrzebowałem. Kiedy będziesz miał wyniki badania krwi, daj znać.
Jack czuł rosnące podniecenie, wywołane wynikami badań. Teraz martwił się tylko wynikiem testów krwi. Po dokładnym przyjrzeniu się zdjęciom był niemal w stu procentach pewny, że "topielec" i Franconi to jedna i ta sama osoba.
Wsiadł do windy. Teraz, kiedy miął udokumentowaną transplantację, oczekiwał na Barta Arnolda z resztą informacji wyjaśniających tajemnicę. Jadąc windą, zastanawiał się, skąd u Teda tak emocjonalna reakcja na wyniki związane z DQ alfa. Jack wiedział, że Teda niewiele rzeczy ekscytuje. Więc sprawa musiała być znacząca. Niestety za słabo orientował się w tych kwestiach, żeby wyrobić sobie własną opinię. Obiecał sobie, że jak znajdzie odrobinę czasu, poczyta na ten temat.
Zainteresowanie Jacka okazało się krótkotrwałe, zniknęło zaraz po wejściu do biura Barta. Szef wywiadowców Zakładu Medycyny Sądowej tkwił przy telefonie. Zauważywszy Jacka, pokręcił przecząco głową. Jack zrozumiał, że ma złe wieści. Usiadł, żeby poczekać.
– Bez skutku? – zapytał Jack, kiedy Bart skończył rozmowę.
– Obawiam się, że tak. Naprawdę spodziewałem się pomocy z UNOS, ale kiedy powiedzieli, że nie załatwiali wątroby dla Carla Franconiego i że nawet nie było go na liście oczekujących, zrozumiałem, że szansa na odnalezienie źródła, z którego pochodziła przeszczepiona wątroba, gwałtownie zmalała. Właśnie skończyłem rozmowę z Columbia-Presbyterian i też bez skutku. Rozmawiałem ze wszystkimi centrami wykonującymi przeszczepy wątroby i nikt nie miał Franconiego na liście.
– To szaleństwo – odparł Jack. Opowiedział Bartowi o odkryciu Teda potwierdzającym transplantację.
– Nie wiem, co powiedzieć – skomentował nowinę Bart. – Jeżeli ktoś nie przeszedł takiej operacji w Ameryce Północnej ani w Europie, gdzie jeszcze mógłby to zrobić?
Bart wzruszył ramionami.
– Jest jeszcze kilka możliwości. Australia, Republika Południowej Afryki, ale rozmawiałem o tym z moim znajomym z UNOS i uważam, że to mało prawdopodobne rozwiązanie.
– Nie żartujesz? – To nie była odpowiedź, którą Jack chciał usłyszeć.
– To prawdziwa tajemnica – stwierdził Bart.
– Cała ta cholerna sprawa jest pogmatwana. – Zniechęcony Jack wstał z krzesła.
– Będę dalej o tym myślał – obiecał Bart.
– Będę wdzięczny.
Wyszedł wolnym krokiem z biura Barta. Był wyraźnie przygnębiony. Cały czas towarzyszyło mu nieprzyjemne uczucie, że zapomniał o czymś ważnym, przeoczył jakiś fakt, ale nie miał pojęcia, co to mogło być ani jak to coś odkryć.
W pokoju lekarzy nalał sobie następny kubek kawy, która o tej porze dnia przypominała bardziej szlam niż napój. Z kubkiem w ręce poszedł schodami na górę do laboratorium.
– Zrobiłem twoje próbki – powiedział John DeVries. – Negatywnie w obu cyklosporinach: A i FK506.
Jack był zdumiony. Mógł jedynie wpatrywać się w bladą, wymizerowaną twarz kierownika laboratorium. Nie wiedział, co było bardziej zdumiewające, to że John zbadał próbki czy to, że wynik był negatywny.
– Żartujesz sobie ze mnie – zdołał w końcu wykrztusić.
– Nie bardzo. To nie w moim stylu.
– Ale pacjent był na środkach immunosupresyjnych – powiedział Jack. – Miał niedawno przeszczepioną wątrobę. Czy możliwe, że otrzymałeś wynik negatywny przez pomyłkę?
– Rutynowo prowadzimy badania na próbkach kontrolnych.
– Oczekiwałem, że testy wykażą taki lub inny środek – stwierdził Jack.
– Bardzo mi przykro, że nasze wyniki nie pasują do twoich oczekiwań – odparł kwaśno John. – Wybacz mi, proszę, ale mam mnóstwo pracy.
Jack powiódł wzrokiem za odchodzącym kierownikiem laboratorium. John podszedł do aparatury i zaczął coś przy niej regulować. Jack odwrócił się i wyszedł z laboratorium. Teraz był jeszcze bardziej zakłopotany. Wyniki testów DNA otrzymanych przez Teda Lyncha i rezultaty poszukiwań śladów środków farmakologicznych, które przedstawił John DeVries, wykluczały się wzajemnie. Jeżeli Franconi przeszedł transplantację, musiał być na cyklosporinach A i FK506. To była standardowa procedura medyczna.
Wysiadł z windy na czwartym piętrze i poszedł na histologię. Po drodze próbował znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie faktów, o których właśnie został poinformowany. Nie potrafił jednak nic wymyślić.
– Czy to nie nasz ulubiony pan doktor? – przywitała go Maureen O'Conner swoim irlandzkim akcentem. – Co jest? Masz tylko tę jedną sprawę? Dlaczego nas ciągle nachodzisz?
– Mam tylko jedną, która robi ze mnie kompletnego bałwana – odparł Jack. – Co z waszymi próbkami?
– Kilka mamy przygotowanych. Chcesz je, czy wolisz poczekać na resztę?
– Wezmę, co macie.
Palcem wskazującym Maureen wskazała tacę, na której leżały przygotowane preparaty mikroskopowe. Powiedziała, że te może już zabrać.
– Czy fragmenty wątroby też tu są? – zapytał.
– Tak sądzę. Jeden czy dwa. Resztę dostaniesz później.
Jack skinął i wyszedł. Po chwili wszedł do swojego pokoju. Chet spojrzał znad biurka i uśmiechnął się.
– No, stary, jak leci? – zapytał.
– Nie najlepiej. – Usiadł za biurkiem i włączył światło mikroskopu.
– Masz problemy z Franconim?
Jack przytaknął. Zaczął szukać próbek wątroby. Znalazł tylko jedną.
– Wszystko w tej sprawie jest jak wyciskanie wody z kamienia.
– Wiesz, cieszę się, że wróciłeś. Spodziewam się telefonu od pewnego lekarza z Karoliny Północnej. Chciałem tylko się dowiedzieć, czy jego pacjent miał kłopoty z sercem, a tymczasem muszę wyskoczyć zrobić sobie zdjęcia do paszportu na mój wyjazd do Indii. Pogadałbyś z nim za mnie, co?
– Jasne. Jak się nazywa pacjent?
– Clarence Potemkin. Teczka leży tu, na biurku.
– Dobra – odpowiedział Jack, wkładając pod mikroskop płytkę z fragmentem wątroby. Nawet nie zauważył, jak Chet włożył palto i wyszedł. Opuścił obiektyw nad preparat i już miał zamiar spojrzeć w okular, gdy nagle zatrzymał się. Chet nasunął mu myśl o podróży zagranicznej. Jeżeli Franconi przeszedł operację przeszczepu poza krajem, co wydawało się teraz wielce prawdopodobne, to może to był sposób na wykrycie miejsca.
Podniósł słuchawkę i wybrał numer komendy policji. Poprosił o rozmowę z porucznikiem Lou Soldano. Spodziewał się, że będzie musiał zostawić wiadomość, więc szczerze się zdziwił, kiedy okazało się, że detektyw jest u siebie.
– Cześć, cieszę się, że dzwonisz – przywitał go Lou. – Pamiętasz, co mówiłem o donosie, że to ludzie rodziny Lucia wykradli zwłoki Franconiego z kostnicy? Właśnie dostaliśmy potwierdzenie z innego źródła. Sądziłem, że cię to zainteresuje.
– To ciekawe – przyznał Jack. – Ale mam do ciebie pytanie.
– Wal.
Jack wyjaśnił, dlaczego podejrzewa, że Franconi przeszedł operację za granicą. Dodał, że według słów matki denata, jakieś cztery do sześciu tygodni wcześniej wyjechał do uzdrowiska.
– Chciałbym się dowiedzieć, czy przez wydział celny można by uzyskać informacje o jego ewentualnej podróży i kraju docelowym.
– Zarówno przez wydział celny, jak i imigracyjny czy naturalizacji. Najłatwiej byłoby przez wydział imigracyjny, chyba że przywiózł ze sobą tyle towaru, że musiał opłacić cło. Poza tym mam przyjaciela w imigracyjnym. W ten sposób dostanę informacje znacznie szybciej, omijając całą tę biurokratyczną machinę. Chcesz, żebym sprawdził?
– Byłoby świetnie. Ten przypadek przyprawia mnie o prawdziwy ból głowy.
– Z przyjemnością. Jak powiedziałem rano, mam wobec ciebie dług wdzięczności.
Jack odłożył słuchawkę z lekkim błyskiem nadziei, że wpadł na nowy trop, który może doprowadzić do odkrycia prawdy. Czując przypływ optymizmu, pochylił się nad biurkiem, spojrzał w okular mikroskopu i zaczął analizować obraz.
Dzień Laurie biegł całkowicie niezgodnie z planem. Zamierzała wykonać jedną autopsję, a skończyło się na dwóch. Potem George Fontworth nie mógł sobie poradzić ze swoim przypadkiem wielokrotnie postrzelonego mężczyzny i Laurie na ochotnika postanowiła mu pomóc. I tak bez lunchu wyszła z sali dopiero po wykonaniu trzech przypadków.
Przebrała się w cywilne ubranie i kiedy zmierzała do swojego pokoju, zauważyła w biurze kostnicy Marvina. Właśnie obejmował służbę i porządkował biuro po zwykłym całodziennym zamieszaniu. Laurie zmieniła kierunek, przystanęła i wsunęła głowę przez drzwi.
– Znaleźliśmy zdjęcie Franconiego – zakomunikowała. – I wyobraź sobie, że mężczyzna wyłowiony z oceanu i przywieziony następnej nocy okazał się naszą zgubą.
– Czytałem w gazecie. Niecodzienne.
– To dzięki zdjęciu dokonaliśmy identyfikacji. Więc jestem ci nadzwyczajnie wdzięczna, za to, że je zrobiłeś. – To moja praca.
– Jeszcze raz chciałam cię przeprosić, że posądziłam cię o zaniedbanie.
– Nie ma za co.
Odeszła cztery kroki, lecz zawróciła. Tym razem weszła do biura i zamknęła za sobą drzwi.
Marvin spojrzał na nią pytająco.
– Nie miałbyś nic przeciwko, gdybym zadała ci pytanie, ale tak tylko między nami? – zapytała Laurie.
– Chyba nie – odpowiedział zaintrygowany.
– Oczywiście interesowałam się tym, w jaki sposób ciało Franconiego mogło zostać stąd wykradzione. Dlatego też, jak pamiętasz, rozmawiałam z tobą zeszłego popołudnia.
– Tak.
– Byłam tu też w nocy i rozmawiałam z Mike'em Passanem.
– Słyszałem.
– Założę się, że słyszałeś. Ale uwierz mi, o nic go nie oskarżałam.
– Wierzę. On zawsze był nadwrażliwy.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ciało mogło zostać wykradzione. Oprócz Mike'a i ochrony zawsze był tu ktoś jeszcze.
Marvin wzruszył ramionami.
– Ja także nie wiem. Uwierz mi.
– Rozumiem. Jestem pewna, że powiedziałbyś mi, gdybyś miał jakiekolwiek podejrzenia. Ale nie o to chciałam zapytać. Mam przeczucie, że pomógł w tym ktoś stąd. Czy jest w kostnicy jakiś pracownik, o którym powiedziałbyś, że mógłby być w coś podobnego wplątany? O to chciałam zapytać.
Marvin zastanowił się przez chwilę, w końcu pokręcił głową i odparł:
– Nie sądzę.
– To musiało się stać na zmianie Mike'a. A tych dwóch kierowców, Pete i Jeff, znasz ich dobrze?
– Nie. To znaczy wiem, o kim mówisz, widziałem ich, nawet parę razy rozmawialiśmy, ale od kiedy mam tę zmianę, raczej się mijamy.
– Ale nie masz żadnych powodów, żeby ich podejrzewać?
– Nie, nie bardziej niż innych.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że nie wprawiłam cię w zakłopotanie tymi pytaniami?
– Nie ma sprawy – odparł Marvin.
Laurie zamyśliła się na moment, przygryzając dolną wargę. Wiedziała, że o czymś zapomniała.
– Mam pomysł – powiedziała nagle. – Mógłbyś mi opisać krok po kroku całą procedurę związaną z wywożeniem ciała?
– To znaczy wszystko, co robimy?
– Proszę. Mam ogólne pojęcie, ale zupełnie nie znam szczegółów.
– Od czego miałbym zacząć?
– Od początku, od momentu, kiedy dzwonią do ciebie z zakładu pogrzebowego, że przyjadą po ciało.
– Dobra. Dzwoni telefon i mówią, że są z takiego to a takiego domu pogrzebowego i chcą odebrać zwłoki. Podają nazwisko i numer sprawy.
– I tyle? Odkładasz słuchawkę.
– Nie – zaprzeczył Marvin. – Każę im poczekać, a sam wprowadzam numer do komputera. Sprawdzam, czy ciało zostało przez was zbadane i gdzie się znajduje.
– Bierzesz więc znowu słuchawkę i co mówisz?
– Mówię, że w porządku. Mówię im, że przygotuję ciało do odbioru. Zazwyczaj pytam, o której mniej więcej tu będą. Nie ma sensu się spieszyć, jeśli nie przyjadą w ciągu najbliższych dwóch godzin.
– Teraz co?
– Wyciągam ciało i sprawdzam numer. Następnie umieszczam je tuż przy wejściu do chłodni, zawsze w tym samym miejscu. Zostawiamy zwłoki tak, żeby kierowcom najłatwiej było je wywieźć.
– I co się dzieje teraz?
– Przychodzą tutaj i wypełniamy dokumenty. Wszystko musi być zapisane. Muszą potwierdzić podpisem, że przejmują ciało pod swoją opiekę.
– Jasne. Teraz idziesz i wydajesz zwłoki?
– Tak albo jeden z nich je zabiera. Wielu było tu dziesiątki, setki razy, więc sami doskonale wiedzą, co zrobić.
– Jest jeszcze jakaś ostateczna kontrola?
– A pewnie. Zawsze sprawdzamy numer identyfikacyjny, zanim wywiozą zwłoki. Musimy potem w dokumentacji odnotować ten fakt. Byłoby sporo zamieszania, gdyby dojechali do zakładu i tam okazało się, że mają nie tego denata.
– Wygląda, że system jest dobry – stwierdziła Laurie i zastanowiła się. Przy tak licznych kontrolach trudno było obejść procedurę.
– Sprawdza się od dziesięcioleci bez wpadki – powiedział Marvin. – Oczywiście teraz pomaga komputer. Wcześniej prowadziło się księgi.
– Dziękuję, Marvin.
– Ależ nie ma za co.
Laurie opuściła biuro kostnicy. Zanim wylądowała na swoim piętrze, zajrzała jeszcze na pierwsze, by z maszyny w stołówce wziąć sobie coś do przekąszenia. Trochę pokrzepiona pojechała windą na czwarte piętro. Widząc uchylone drzwi do pokoju Jacka, podeszła do nich i zapukała. Jack siedział nad mikroskopem.
– Coś ciekawego? – zapytała.
Podniósł wzrok i uśmiechnął się.
– Bardzo. Chcesz spojrzeć?
Laurie pochyliła się nad mikroskopem, gdy Jack odsunął się na bok.
– Wygląda na granulomę w wątrobie.
– Zgoda. To jeden z tych maleńkich kawałeczków, które udało mi się znaleźć u Franconiego.
– Hmmm – skomentowała Laurie i dalej przyglądała się preparatowi. – Dziwne, że użyli zainfekowanej wątroby do przeszczepu. Powinni chyba staranniej zbadać dawcę. Dużo te ziarniaka?
– Maureen na razie przygotowała tylko tę jedną próbkę. To jedyny przykład ziarniaka, który znalazłem, więc podejrzewam, że nie było go dużo. Ale oglądałem dopiero jeden mrożony preparat. Poza tym w preparatach mrożonych następuje lekki zanik cyst, które w naturalnym środowisku widoczne bywają gołym okiem. Zespół transplantacyjny musiał to widzieć i nie przejął się.
– Jednak nie ma żadnego zapalenia ogólnego. A to znaczy, że przeszczep przyjął się dość gładko – zauważyła Laurie.
– Wyjątkowo gładko. Zbyt gładko, ale to inne zagadnienie. Jak sądzisz, co jest pod wskaźnikiem?
Laurie poprawiła ostrość tak, że mogła jakby przybliżyć i oddalić się od preparatu. Zauważyła sporo dziwnych plamek zasadochłonnej materii.
– Bo ja wiem. Nie potrafię powiedzieć. To mogą być artefakty [10].
– Ja też nie wiem. Chyba że to wywoływało ziarniaka.
– Tak, to jest myśl – przytaknęła i wyprostowała się. – Co miało znaczyć, że wątroba została zbyt dobrze przyjęta przez biorcę?
– Laboratorium twierdzi, że Franconi nie otrzymywał żadnych środków immunosupresyjnych. To mało prawdopodobne, szczególnie że nie wystąpiło ogólne zapalenie.
– Czy jesteśmy pewni, że dokonano przeszczepu?
– Całkowicie. – Streścił wyniki badań Teda Lyncha.
Laurie tak jak Jack nie wiedziała, co powiedzieć.
– Jeśli nie liczyć bliźniąt, nie potrafię sobie wyobrazić dwóch ludzi o identycznej sekwencji DQ alfa.
– Odnoszę wrażenie, że wiesz na ten temat więcej niż ja. Aż do przedwczoraj nigdy nie słyszałem o DQ alfa.
– Dowiedziałeś się, gdzie Franconi mógł przejść tę operację?
– Chciałbym – odparł Jack i opowiedział o daremnych wysiłkach Barta. Zdradził też, że sam poprzedniej nocy wiele czasu stracił przy telefonie, dzwoniąc do instytutów europejskich.
– Dobry Boże! – skomentowała tylko Laurie.
– Zagwarantowałem sobie nawet pomoc Lou. Od matki Franconiego dowiedziałem się, że facet wyjechał do, jak ona sądzi, uzdrowiska, skąd wrócił jak nowy człowiek. Podejrzewam, że wtedy mógł przejść transplantację. Niestety, matka nie ma pojęcia, dokąd mógł się udać. Lou sprawdza w imigracyjnym, czy opuszczał kraj.
– Jeżeli ktokolwiek może coś znaleźć, to na pewno Lou – stwierdziła Laurie.
– A propos – Jack nabrał powietrza. – Okazało się, że to on podał informację do prasy.
– Nie wierzę.
– Wiem o tym z samego źródła. Oczekuję więc bezwarunkowych przeprosin.
– Masz je. Jestem naprawdę zaskoczona. Podał jakieś powody?
– Powiedział, że chcieli wyjawić fakty, żeby zobaczyć, czy wywołają jakieś poruszenie wśród informatorów. Twierdzi, że zadziałało nad wyraz dobrze. Otrzymali wiadomość, później potwierdzoną, że ciało zostało zabrane na polecenie przestępczej rodziny Lucia.
– Rany boskie! – powiedziała Laurie i na sam dźwięk tego nazwiska przeszedł ją dreszcz. – Ta sprawa aż za bardzo zaczyna mi przypominać historię z Cerinem.
– Rozumiem, co masz na myśli. Zamiast oczu mamy wątrobę.
– Chyba nie sądzisz, że w Stanach jest jakaś prywatna klinika, która dokonuje potajemnie transplantacji? – zapytała Laurie.
– Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Bez wątpienia w grę mogłyby wchodzić wielkie pieniądze, ale pozostaje kwestia wyposażenia. W kraju mamy ponad siedem tysięcy oczekujących na przeszczep wątroby, ale niewielu z nich mogłoby spowodować, aby taki interes stał się dochodowy.
– Żałuję, ale nie jestem tego taka pewna jak ty. Chęć zarobienia pieniędzy niczym sztorm wzburzyła w ostatnim czasie amerykańską medycynę.
– Ale też wielkie pieniądze są w tej chwili niezbędne w medycynie. Nie ma zbyt wielu bogatych ludzi, potrzebujących nowej wątroby. Zainwestowanie w stworzenie materialnej bazy i zachowanie operacji w tajemnicy nie opłaciłoby się, szczególnie bez stałego dostępu do organów. Taki scenariusz może i sprawdziłby się w kinie klasy B, ale w życiu okazałby się zbyt ryzykowny i niepewny. Żaden biznesmen, choćby nie wiem jak skorumpowany, jeśli jest przy zdrowych zmysłach, nie pójdzie na podobne rozwiązanie.
– Może i masz rację – zastanowiła się Laurie.
– Podejrzewam, że chodzi tu o coś jeszcze. Mamy zbyt wiele nie wyjaśnionych faktów od nonsensu związanego z DQ alfa aż po organizm Franconiego wolny od środków immunosupresyjnych. Coś pominęliśmy, coś kluczowego i niespodziewanego.
– Świetna robota! – zawołała Laurie. – Jednego jestem pewna, cieszę się, że oddałam tobie ten przypadek.
– Wielkie dzięki. To naprawdę frustrująca sprawa. Ale zostawmy nieprzyjemne rzeczy. Wczoraj na koszu Warren powiedział mi, że Natalie pytała o ciebie. Co byś powiedziała na wspólną kolację i może kino w weekend, zakładając, że nie mają innych planów?
– Z radością przyjmuję zaproszenie. Mam nadzieję, że powiedziałeś Warrenowi, że ja też o nich pytałam?
– Owszem – przyznał. – Nie żebym zmieniał temat, ale cóż tam wydarzyło się dzisiaj u ciebie? Posunęłaś się nieco w rozwiązywaniu zagadki zniknięcia ciała Franconiego? Informacja od Lou o wmieszaniu się zorganizowanej przestępczości nie wyjaśnia wszystkiego. Potrzebujemy więcej szczegółów.
– Niestety nie. Zatrzymały mnie autopsje. Dopiero co skończyłam. Nie zrobiłam dzisiaj nic z tego, co zaplanowałam.
– To niedobrze – zauważył Jack z uśmiechem. – Przy moim braku postępów może będę musiał polegać na twoim śledztwie.
Obiecali sobie jeszcze porozmawiać przez telefon na temat planów na weekend i Laurie poszła do swojego pokoju. Z dobrymi intencjami usiadła za biurkiem i zaczęła przeglądać raporty z laboratorium i pozostałą korespondencję, która przyszła w ciągu dnia, a odnosiła się do innych, nie załatwionych jeszcze do końca przypadków. Jednak szybko stwierdziła, że trudno jej się skoncentrować.
Stwierdzenie Jacka, że liczył na nią w rozwiązaniu zagadki Franconiego, zrodziło w niej poczucie winy za to, że nie ma nawet hipotezy, jak ciało mogło zniknąć z kostnicy. Mając świadomość, ile pracy sam włożył w wyjaśnienie sprawy, postanowiła zdwoić wysiłki.
Wzięła czystą kartkę i zaczęła spisywać na niej wszystko, co powiedział jej Marvin. Intuicja podpowiadała jej, że tajemnicze zniknięcie Franconiego jest jakoś związane z wywiezieniem dwóch ciał tamtej nocy. A teraz, kiedy Lou twierdził, że rodzina Lucia jest wmieszana w całą rzecz, była niemal pewna, że i Dom Pogrzebowy Spoletto jest wplątany w sprawę.
Raymond odłożył słuchawkę i podniósł wzrok na Darlene, która weszła do gabinetu.
– No i? – spytała. Blond włosy związane miała z tyłu głowy w koński ogon. Jeździła na rowerze do ćwiczeń i była ubrana w bardzo seksowny kostium sportowy.
Raymond rozparł się w fotelu i westchnął. Nawet się uśmiechnął.
– Sprawy zdają się wracać do normy – powiedział. – Dzwonił urzędnik z GenSys odpowiedzialny za naszą operację. Samolot będzie przygotowany na jutro wieczór, więc polecę do Afryki. Oczywiście zatrzymamy się gdzieś, żeby zatankować, ale nie wiem gdzie.
– Będę mogła polecieć z tobą? – zapytała Darlene z nadzieją w głosie.
– Obawiam się, kochanie, że nie. – Wziął dziewczynę za rękę. Zdawał sobie sprawę, że przez ostatnie dni był trudny w obejściu i czuł się z tego powodu źle. Poprowadził ją za rękę wokół biurka i przyciągnął do siebie. Usiadła mu na kolanach. W tej samej chwili pożałował. Nie była taka lekka, jak się wydawało.
– W drodze powrotnej będziemy mieli zbyt wielu pasażerów: pacjenta i cały zespół chirurgiczny – tłumaczył spokojnie, ale twarz mu poczerwieniała.
Darlene westchnęła i poskarżyła się:
– Nigdy nigdzie nie jeżdżę.
– Następnym razem – jęknął Raymond, jakby miał za chwilę wyzionąć ducha, klepnął Darlene w pośladek i zachęcił ją do wstania. – To krótka podróż. Tam i z powrotem. Nie ma co liczyć na zabawę.
Darlene wybiegła z pokoju, wybuchając nagle płaczem. W pierwszej chwili zamierzał pójść i pocieszyć ją, ale rzut oka na zegarek powstrzymał go. Było po piętnastej, a w Cogo po dwudziestej pierwszej. Jeśli chciał porozmawiać z Siegfriedem, to powinien już zadzwonić. Zadzwonił do domu szefa Strefy. Gospodyni przełączyła do jego gabinetu.
– Sprawy idą dobrze? – zapytał Raymond, spodziewając się potwierdzenia.
– Znakomicie. Ostatnie wieści o samopoczuciu pacjenta nie mogłyby być lepsze.
– To budujące.
– Czuję, że nasze premie wkrótce wpłyną na konta.
– Oczywiście – odparł Raymond, chociaż wiedział, że w tej sprawie nastąpi pewna zwłoka. Wobec konieczności wypłacenia Vinniemu Dominickowi dwudziestu tysięcy dolarów gotówką, premie będą musiały poczekać aż do następnej wpłaconej zaliczki. – A jak wygląda sytuacja z Kevinem Marshallem?
– Wraca do normy, jeśli nie liczyć tego, że raz wrócili do zastrzeżonego obszaru.
– To nie brzmi jak powrót do normy.
– Uspokój się. Wrócili tylko po okulary, które zgubiła Melanie Becket. W każdym razie wyprawa skończyła się ostrzelaniem ich przez żołnierzy, których tam posłałem – zaśmiał się serdecznie na wspomnienie tamtego incydentu.
Raymond musiał poczekać, aż Siegfried się uspokoi.
– Co w tym zabawnego? – zapytał.
– Ci tępogłowi żołnierze przestrzelili Melanie szyby w samochodzie. Wściekła się, ale efekt został osiągnięty. Teraz jestem całkiem pewny, że będą się trzymać z daleka od wyspy.
– Mam nadzieję, że tak będzie.
– Poza tym dziś po południu miałem okazję wypić drinka z tymi babkami. Mam przeczucie, że nasz kłopotliwy poszukiwacz wplątał się w coś ryzykownego.
– O czym ty mówisz? – zapytał znowu zaniepokojony Raymond.
– Nie wierzę, żeby tracił czas i energię na zamartwianie się jakimś dymem nad wyspą. Moim zdaniem wplątał się w trójkąt miłosny.
– Poważnie? – Podobny pomysł odnośnie do Kevina Marshalla wydał się Raymondowi całkiem niedorzeczny. Ile razy kontaktował się z Kevinem, nigdy nie zauważył u niego najsłabszego nawet zainteresowania płcią przeciwną. Wiadomość, że nabrał ochoty i ma dość wigoru nie tylko dla jednej, ale od razu dwóch, była śmieszna.
– Takie skojarzenie przyszło mi do głowy. Powinieneś słyszeć, jak te dwie rozprawiały o "oryginalnym i miłym badaczu". Tak go nazywały. Szły właśnie do niego na kolację. O ile mi wiadomo, to pierwsze towarzyskie spotkanie, w którym brał udział, a mieszkam tuż naprzeciw.
– Powinniśmy być wdzięczni – powiedział Raymond.
– Zazdrośni jest chyba lepszym słowem – odparł Siegfried i wybuchnął na nowo gromkim śmiechem, co wyraźnie zaczęło grać Raymondowi na nerwach.
– Chciałem powiedzieć, że wylatuję jutro wieczorem. Nie wiem, o której będę w Bata, bo nie mam pojęcia, gdzie wypadnie nam śródlądowanie. Zadzwonię z lotniska, na którym będziemy tankować, albo poproszę pilota, żeby poinformował was drogą radiową.
– Ktoś przylatuje z tobą? – spytał Siegfried.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Wątpię, bo w drodze powrotnej mamy prawie komplet na pokładzie.
– Będziemy cię oczekiwać – obiecał Siegfried.
– Do zobaczenia.
– Może przywiózłbyś ze sobą premie – zasugerował Siegfried.
– Zobaczę, czy pieniądze dotrą na czas – odparł Raymond.
Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się. Pokręcił głową, zaskoczony, przypominając sobie to, co usłyszał o Kevinie.
– Nigdy nie można być niczego pewnym! – skomentował na głos i wstał zza biurka. Chciał odnaleźć Darlene i pocieszyć ją. Pomyślał, że na zgodę mogliby pójść na kolację do jej ulubionej restauracji.
Jack oglądał na wszystkie strony jedyną próbkę wątroby, jaką Maureen zdążyła dla niego przygotować. Użył obiektywu immersyjnego, aby zajrzeć w głąb zasadochłonnych plamek ziarniaka. Ciągle nie miał pewności, czy były tym, co sądził, a jeśli tak, to skąd się wzięły.
Wyczerpawszy całą swoją wiedzę z zakresu histologii i patologii, zdecydował się przekazać preparat wydziałowi patologii nowojorskiego szpitala akademickiego. W tej samej chwili zadzwonił telefon. To było oczekiwane przez Cheta połączenie z Karoliną Północną. Jack zadał kilka pytań i zapisał odpowiedzi. Odłożył słuchawkę i sięgnął po kurtkę wiszącą na szafce z dokumentacjami. Włożył ją zdążył wyjąć preparat z mikroskopu, kiedy znowu zadzwonił telefon. Tym razem to był Lou Soldano.
– Bingo! – powiedział radośnie na przywitanie. – Mam dla ciebie dobre wieści.
– Cały zamieniam się w słuch – odparł Jack, zdjął kurtkę i usiadł.
– Skontaktowałem się z moim znajomym z imigracyjnego i właśnie oddzwonił do mnie. Gdy przekazałem mu twoje pytanie, poprosił, żebym się nie rozłączał. Nawet słyszałem, jak wystukuje nazwisko Franconiego na klawiaturze komputera. Dwie sekundy później miał informacje. Carlo Franconi przyleciał do kraju dokładnie trzydzieści siedem dni temu, dwudziestego dziewiątego stycznia, i wylądował na Teterboro w New Jersey.
– Nigdy nie słyszałem o Teterboro – przyznał Jack.
– To prywatne lotnisko. Służy lotnictwu cywilnemu, ale głównie wielkim korporacjom, ze względu na bliskość miasta.
– Czy Carlo Franconi przyleciał samolotem firmowym?
– Nie wiem. Kumpel podał mi jedynie ich numer czy symbol wywoławczy, czy jak tam to nazywają. No wiesz, litery i cyfry wypisane na ogonie samolotu. Zaraz ci przedyktuję… o są: N69SU.
– Czy wiesz, skąd przyleciał samolot? – spytał Jack, zapisując jednocześnie na karteczce numer samolotu i datę przylotu.
– A tak. To musi być podawane. Przylecieli z Francji, z Lyonu.
– Eee, niemożliwe.
– Tak było w komputerze. Dlaczego uważasz, że to niemożliwe?
– Bo dziś rano rozmawiałem z centralą francuską zajmującą się rejestracją przeszczepów. Nie mają żadnej karty Amerykanina o nazwisku Franconi. Poza tym dość kategorycznie wykluczyli wykonywanie transplatacji Amerykanom, skoro ich obywatele czekają w kolejce.
– Informacje, jakimi dysponuje wydział imigracyjny, muszą zgadzać się kartą pokładową samolotu i z dokumentami Federalnego Zarządu Lotniczego oraz jego europejskiego odpowiednika. Przynajmniej tak mi się wydaje – odparł Lou.
– Jak sądzisz, czy twój znajomy z imigracyjnego ma jakiś kontakt we Francji? – spytał Jack.
– Nie zdziwiłoby mnie to. Chłopaki z wyższych szczebli muszą ze sobą ściśle współpracować. Mogę go zapytać. Co byś chciał wiedzieć?
– Jeżeli Franconi był we Francji, chciałbym się dowiedzieć, kiedy tam przyleciał. Najlepiej gdyby Francuzi przekazali wszelkie informacje, gdzie w ich kraju mógł przebywać. Zdaje się, że oni dokładnie pilnują wszystkich obcokrajowców, szczególnie spoza Europy.
– Dobra, zobaczę, co się da zrobić. Zaraz do niego zadzwonię i potem oddzwonię do ciebie.
– Poczekaj, jeszcze jedno. Jak można się dowiedzieć, do kogo należy N69SU?
– To łatwe. Musisz jedynie zadzwonić do Centrum Kontroli Lotów Federalnego Zarządu Lotniczego w Oklahoma City. Każdy to może zrobić, ale tam też mam znajomego.
– Kurczę, masz znajomych we wszystkich właściwych miejscach – skomentował Jack.
– Tak już jest w tej robocie. Cały czas świadczymy sobie jakieś przysługi. Gdybyś miał czekać na załatwianie spraw oficjalnymi kanałami, żadna nie zostałaby nigdy załatwiona.
– Nie ukrywam, że to dla mnie bardzo wygodne, móc skorzystać z twoich kontaktów – przyznał Jack.
– To znaczy mam zadzwonić do znajomego z FZL?
– Będę zobowiązany.
– Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Mam wrażenie, że im bardziej pomogę tobie, tym bardziej pomogę sobie. Najlepsze, co mogę zrobić, to rozwiązać sprawę Franconiego. W ten sposób zachowam posadę.
– Wychodzę teraz z biura i jadę do szpitala akademickiego – powiedział Jack. – Może zadzwonię do ciebie za jakieś pół godziny?
– Doskonale – zgodził się Lou.
Jack pokręcił głową. Jak wszystko w tej historii, również informacje od Lou były zaskakujące i wprawiały w zakłopotanie. Francja była chyba ostatnim krajem, który według Jacka Franconi mógł odwiedzić.
Po raz drugi narzucił kurtkę i wyszedł z biura. Szpital mieścił się niedaleko, więc Jack zrezygnował z roweru i poszedł spacerem. Droga nie powinna mu zabrać więcej niż dziesięć minut.
W holu centrum medycznego panował jak zwykle spory ruch. Jack wsiadł do windy i pojechał na wydział patologii. Miał nadzieję zastać doktora Malovara. Peter Malovar był w swojej dziedzinie prawdziwym gigantem i pomimo ukończonych osiemdziesięciu dwóch lat ciągle był najlepszym patologiem, z jakim przyszło się Jackowi kiedykolwiek spotkać. Jackowi szczególnie zależało na tym, żeby raz w miesiącu znaleźć czas na udział w seminarium doktora Malovara, więc teraz, jeśli miał jakiś problem z zakresu patologii, nie zwracał się do Binghama, który specjalizował się wyłącznie w medycynie sądowej, lecz do Petera Malovara, eksperta patologii ogólnej.
– Profesor jak zwykle jest u siebie w laboratorium. Wie pan, jak tam dojść? – spytała sekretarka z wydziału patologii.
Jack skinął głową i poszedł w stronę wiekowych, szklanych drzwi, które prowadziły do tak zwanej "jaskini Malovara". Zapukał. Było otwarte. Wewnątrz znalazł doktora Malovara pochylonego nad swoim ukochanym mikroskopem. Staruszek wyglądem przypominał trochę Einsteina: rozwichrzone, siwe włosy i obfity wąs. Sylwetkę miał pochyloną, jakby natura specjalnie ją zaprojektowała do ciągłego stania przy mikroskopie i spoglądania w jego okular. Z pięciu zmysłów jedynie słuch profesora zaczął szwankować.
Profesor przywitał Jacka pospiesznie, spoglądając głodnym wzrokiem na preparat mikroskopowy w jego ręku. Uwielbiał, gdy zwracano się do niego z trudnymi przypadkami, a Jack robił to częściej niż inni.
Wręczając szkiełko, Jack chciał krótko opisać historię przypadku, ale profesor podniósł rękę i nakazał milczenie. Malovar był prawdziwym detektywem i nie znosił, aby cudze sugestie wpływały na jego własne opinie. Profesor wyjął spod obiektywu preparat, który oglądał, i włożył w jego miejsce ten przyniesiony przez Jacka. Pełną minutę nastawiał aparaturę.
Podniósł głowę, sięgnął po olej, kapnął na szkiełko z preparatem i użył obiektywu immersyjnego, aby uzyskać lepszą ostrość. Jeszcze raz się pochylił, ale tym razem studiował obraz przez kilkanaście sekund.
– Interesujące! – powiedział, patrząc na Jacka, co w jego ustach było najwyższej klasy komplementem. Z powodu kłopotów ze słuchem mówił głośno. – Mamy tu słabo rozwiniętego ziarniaka wątroby i bliznę. Wydaje mi się, że widzę także merozoity [11], ale nie jestem pewny.
Jack skinął. Domyślał się, że doktor Malovar mówi o drobnych punktach, które Jack zauważył w warstwie ziarniaka.
Profesor sięgnął po słuchawkę telefonu. Zadzwonił do jednego ze swoich kolegów i poprosił go, aby przyszedł na chwilę do laboratorium. Po kilku minutach zjawił się wysoki, chudy, przesadnie poważny mężczyzna, ubrany w długi, biały fartuch. Malovar przedstawił go jako doktora Colina Osgooda, szefa parazytologii.
– Co o tym sądzisz, Colin? – spytał profesor, wskazując na mikroskop.
Doktor Osgood patrzył w okular nieco dłużej niż profesor, zanim podzielił się swoimi spostrzeżeniami.
– Bez wątpienia pasożyty – powiedział, nie odrywając oczu od mikroskopu. – Merozoity, ale nie rozpoznaję ich. Albo jakiś nowy gatunek, albo takie, które nie występują u człowieka. Niech zobaczy to Lander Hammersmith i powie, co sądzi.
– Dobry pomysł – zgodził się Malovar. Spojrzał na Jacka. – Mógłbyś to zostawić na noc? Rano będę się widział z doktorem Hammersmithem.
– Kim jest doktor Hammersmith? – spytał Jack.
– To patolog weterynarii – wyjaśnił doktor Osgood.
– Jeśli o mnie chodzi, może być – zgodził się Jack. Wcześniej nie pomyślał o tym, by podsunąć preparat patologowi weterynarii.
Podziękował obu naukowcom, wyszedł z laboratorium i wstąpił do sekretariatu. Zapytał, czy może skorzystać z telefonu. Sekretarka wskazała aparat na jednym z biurek i powiedziała, żeby przekręcił przez dziewięć, jeżeli chce wyjść na miasto. Zadzwonił na policję, do Lou.
– Cześć, świetnie, że dzwonisz. Zdaje się, że mam tu trochę ciekawego materiału. Po pierwsze samolot jak samolot. To G4. Mówi ci to coś?
– Nie sądzę. – Z tonu Lou można było wnioskować, że powinno.
– To znaczy Gulfstream 4 – wyjaśnił Lou. – Coś jak rolls-royce wśród odrzutowców. Jakieś dwadzieścia milionów zielonych.
– Jestem pod wrażeniem.
– Powinieneś być. No dobra, spójrzmy, co tu jeszcze mam. O, tak. Samolot jest własnością Alpha Aviation z Reno w Nevadzie. Słyszałeś kiedyś o nich?
– Nie. A ty?
– Też nie. To musi być towarzystwo leasingowe. Co jeszcze? Aha, to może będzie najbardziej interesujące. Mój znajomy z imigracyjnego zadzwonił, dasz wiarę, do swojego kumpla Francuza, do jego domu, i zapytał o wakacje Carla Franconiego we Francji. Ten francuski urzędnik połączył się przez swój domowy PC z bazą danych ich wydziału imigracyjnego i wiesz co…?
– Siedzę jak na igłach – przynaglił go Jack.
– Franconi nigdy nie odwiedził Francji! Chyba że na fałszywych papierach z fałszywym nazwiskiem. Nie ma śladu informacji o jego przyjeździe i wyjeździe.
– To co z tym bezspornym faktem, że samolot przyleciał z Lyonu? – zapytał Jack.
– Nie irytuj się.
– Nie irytuję się. Wracam tylko do tego, co mówiłeś o zgodności informacji wydziału imigracyjnego z księgą lotów i tak dalej.
– Informacje się zgadzają. Stwierdzenie, że samolot przyleciał z Lyonu, nie oznacza, że ktokolwiek musiał z niego tam wysiadać. To mógł być tylko przystanek dla uzupełnienia paliwa.
– Dobra uwaga – pochwalił Jack. – Nie pomyślałem o tym. Jak możemy to wyjaśnić?
– Sądzę, że będę musiał jeszcze raz zadzwonić do mojego znajomego z FZL – stwierdził Lou.
– Znakomicie. Wracam do biura w zakładzie. Chcesz, żebym zadzwonił, czy wolisz sam zatelefonować do mnie?
– Zadzwonię – odparł Lou.
Najpierw Laurie spisała wszystko, co zapamiętała z wyjaśnień Marvina w sprawie procedury wywożenia ciał do zakładów pogrzebowych, a następnie odłożyła kartkę na bok i zajęła się dokumentacją innych spraw. Po półgodzinie znowu po nią sięgnęła.
Mając teraz umysł oczyszczony, świeżym okiem spróbowała przeanalizować zdarzenia jeszcze raz – krok po kroku. Już po krótkiej chwili odczytywania notatek coś wpadło jej do głowy: mianowicie częstotliwość, z jaką pojawiał się termin "numer sprawy". Oczywiście, nie była zaskoczona. W końcu taki numer należał się każdemu martwemu, tak jak numer ubezpieczenia każdemu żywemu. Taki sposób identyfikacji pozwalał kostnicy utrzymywać właściwy porządek w dokumentacji tysięcy przyjętych i przebadanych ciał. Pierwszym krokiem po wniesieniu ciała do kostnicy było nadanie mu numeru sprawy, drugim przywiązanie do dużego palca stopy denata karteczki z tym numerem.
Spoglądając na słowo "sprawy", Laurie z zaskoczeniem zorientowała się, że nie potrafiłaby go zdefiniować. Słowa tego po prostu używała co dzień i nie zastanawiała się nad nim. Każdy raport laboratoryjny, preparaty, zdjęcia rentgenowskie, raporty wywiadowców, każdy wewnętrzny dokument, wszystko było opatrzone numerem sprawy. W każdym razie numer był wielokrotnie ważniejszy od nazwiska ofiary.
Wzięła z półki słownik i poszukała hasła "sprawa". Zaczęła czytać definicje, ale ani jedna nie pasowała do kontekstu, w jakim słowo było używane w Zakładzie Medycyny Sądowej, aż do ostatniego podanego znaczenia. Mówiło się o "okolicznościach", w innym znaczeniu o "rzeczy do załatwienia", dla sprawy można było nawet poświęcić życie. Właściwie "numer sprawy" można było zastąpić "numerem przyjęcia".
Zaczęła szukać numerów i nazwisk osób zabranych z zakładu w tamtą noc 4 marca, kiedy zniknęło również ciało Franconiego. Wreszcie znalazła skrawek papieru wsunięty pod tackę z preparatami. Napisała: Dorothy Kline nr 101455 i Frank Gleason nr 100385.
Dopiero teraz, kiedy zwróciła uwagę na numery, zdała sobie sprawę, że różnią się od siebie o ponad tysiąc. To było dziwne, ponieważ numery przydzielano systematycznie. Znając zwykły ruch w kostnicy, łatwo mogła sobie wyobrazić, że taka różnica przekładała się na kilka tygodni. Ciała musiały zostać przyjęte w takim właśnie odstępie czasu.
Różnica czasu była tym bardziej zastanawiająca, że ciała w kostnicy zostawały raczej przez kilka dni. Numer Franka Gleasona wprowadziła więc do komputera. To właśnie jego ciało odebrali ludzie z Domu Pogrzebowego Spoletto.
To, co pokazało się na ekranie, wprawiło ją w zdumienie.
– Rany boskie! – zawołała Laurie.
Lou spędzał urocze chwile. Wbrew powszechnemu romantycznemu wyobrażeniu o pracy detektywa, była to robota wyczerpująca i niewdzięczna. Tymczasem Lou siedział teraz wygodnie w biurze i odbywał wielce owocne rozmowy przez telefon. Sprawiały mu przyjemność, ale okazały się też naprawdę pomocne. Poza tym miło było pogadać ze starymi przyjaciółmi.
– Niech mnie kule, Soldano! – przywitał go Mark Servert. Mark był właśnie tym znajomym z FZL w Oklahoma City. – Nie miałem od ciebie znaku od ponad roku, a teraz proszę, drugi raz tego samego dnia. To musi być ważna sprawa.
– Mamy zagwozdkę. W związku z tym mam jeszcze jedno pytanie. Dowiedzieliśmy się, że G4, w którego sprawie wcześniej dzwoniłem, przyleciał z Lyonu we Francji i wylądował na Teterboro w New Jersey dwudziestego dziewiątego stycznia. Jednak gość, którym się interesujemy, nie przeszedł przez francuską kontrolę paszportową. Zastanawiamy się więc, czy można się dowiedzieć, skąd samolot numer N69SU przyleciał do Lyonu.
– To proste pytanie. Wiem, że MOLC…
– Chwileczkę, używaj skrótów, jak musisz. Co to jest MOLC?
– Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego – wyjaśnił Mark. – Wiem, że rejestrują wszystkie loty do i z Europy.
– Świetnie. Możesz tam do kogoś zadzwonić?
– Ktoś by się znalazł. Ale myślę, że to nie na wiele się zda. Kasują wszystkie zapisy po piętnastu dniach. Nie archiwizują tego.
– No to cudownie – skomentował z sarkazmem Lou.
– Tak samo postępują w Europejskim Centrum Kontroli Ruchu Lotniczego w Brukseli. Przy tej liczbie lotów musieliby zgromadzić za dużo materiałów.
– Więc nie ma sposobu.
– Myślę.
– Zadzwoń do mnie, jak wpadniesz na coś. Będę tu jeszcze przez dobrą godzinę – poprosił Lou.
– Jasne, chętnie pomogę – obiecał Mark.
Lou już odkładał słuchawkę, kiedy usłyszał jeszcze swoje imię.
– Poczekaj, przyszło mi coś do głowy. Jest taka organizacja Centralny Zarząd Ruchu Lotniczego z siedzibami w Paryżu i w Brukseli. To chyba jedyni, którzy prowadzą rejestr startów i lądowań. Obejmują całą Europę z wyjątkiem Austrii i Słowenii. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat te dwa kraje nie włączyły się do programu. Więc jeżeli N69SU przyleciał z jakiegokolwiek miejsca poza Austrią czy Słowenią, będą to mieli zapisane.
– Znasz tam kogoś? – spytał z nadzieją Lou.
– Nie, ale znam kogoś, kto może mieć tam wejście. Skontaktuję się z nim – zaproponował Mark.
– Cieszę się.
– Nie ma sprawy.
Lou odłożył słuchawkę i zamyślony pukał ołówkiem w swoje stare, porysowane metalowe biurko. Na blacie było pełno śladów po gaszeniu papierosów. Myślał o Alpha Aviation. Zastanawiał się, jak sprawdzić tę organizację.
Najpierw zdecydował się zadzwonić do Reno. Nikt jednak nie słyszał o Alpha Aviation. Nie był tym zaskoczony. Następnie zadzwonił do departamentu policji w Reno. Wyjaśnił, kim jest, i poprosił o połączenie ze swoim odpowiednikiem, szefem wydziału zabójstw. Nazywał się Paul Hersey.
Po kilku przyjacielskich słowach Lou bardzo krótko zreferował Paulowi sprawę Franconiego i w końcu zapytał o Alpha Aviation.
– Nigdy o nich nie słyszałem – stwierdził Paul.
– FZL twierdzi, że samolot był z Reno w Nevadzie.
– W Nevadzie niezwykle łatwo się zarejestrować – wyjaśnił Paul. – Mamy tu pełno drogich biur prawniczych, które nie zajmują się niczym innym, tylko takimi firmami.
– Jak według ciebie można by odnaleźć taką organizację?
– Trzeba zadzwonić do Biura Sekretarza Stanu Nevada w Carson City. Jeżeli Alpha Aviation jest zarejestrowana w Nevadzie, będzie w spisie powszechnym. Chcesz, żebyśmy to sprawdzili?
– Nie, dziękuję, zadzwonię sam. W tej chwili nawet nie wiem do końca, co chciałbym wiedzieć.
– Przynajmniej dam ci ich numer – na chwilę przerwał rozmowę. Lou słyszał, jak Paul wydaje polecenie któremuś z podwładnych, i po chwili otrzymał potrzebny numer. Paul dodał jeszcze: – Powinni ci pomóc, ale gdybyś jeszcze czegoś potrzebował, dzwoń do mnie. A jeżeli przydałby ci się do współpracy ktoś w Carson City, skontaktuj się z Toddem Arronsonem. Jest szefem wydziału zabójstw, a poza tym to porządny gość.
Chwilę później Lou połączył się z Biurem Sekretarza Stanu Nevada. Centrala połączyła go z urzędniczką, która mogła okazać się pomocna. Nazywała się Brenda Whitehall.
Lou wyjaśnił, że chciałby się dowiedzieć wszystkiego co możliwe o Alpha Aviation z Reno w Nevadzie.
– Proszę chwileczkę poczekać – powiedziała Brenda i Lou usłyszał, jak zaczęła wystukiwać coś na klawiaturze. – Dobrze, mam to – odezwała się po chwili. – Proszę jeszcze moment poczekać. Wezmę teczkę firmy.
Lou rozparł się wygodnie w fotelu, nogi położył na stole; czuł nieprzepartą chęć zapalenia, ale powstrzymał się.
– Już jestem – usłyszał głos Brendy. – Co chciałby pan o nich wiedzieć?
– A co pani ma?
– Mam akt rejestracji. – Brenda czytała w milczeniu i po kilkunastu sekundach powiedziała: – To spółka komandytowa, głównym udziałowcem jest Alpha Management.
– Co to oznacza w normalnym języku? – spytał Lou. – Nie jestem ani biznesmenem, ani prawnikiem.
– To oznacza, że Alpha Management jest korporacją, która utworzyła spółkę komandytową, więc odpowiada w pełni za jej finansowe zobowiązania – wyjaśniła cierpliwie Brenda.
– Ma pani jakieś nazwiska?
– Oczywiście. Akt rejestracji musi zawierać nazwiska i adresy dyrektorów, radcy prawnego firmy i urzędników odpowiedzialnych za realizację zadań wynikających z aktu rejestracji.
– To brzmi zachęcająco. Może mi pani podać te nazwiska?
Lou słyszał szelest przewracanych stron.
– Hmmm – dobiegł go w końcu zaskoczony głos kobiety. – Okazuje się, że w tym dokumencie figuruje tylko jedno nazwisko i adres.
– Jeden człowiek nosi na głowie te wszystkie kapelusze?
– Tyle mówią dokumenty – potwierdziła Brenda.
– Proszę mi podać te dane – poprosił Lou. Sięgnął po kartkę.
– Samuel Hartman z firmy Wheeler, Hartman, Gottlieb i Sawyer. Ich adres: Ósma Rodeo Drive, Reno.
– To brzmi jak nazwa firmy prawniczej – stwierdził Lou.
– Bo tak jest. Poznaję tę nazwę – potwierdziła Brenda.
– To nie na wiele się zda! – skwitował Lou. Wiedział, że wyciągnięcie jakichkolwiek informacji od biura prawnego jest mało prawdopodobne.
– Mnóstwo korporacji w Nevadzie istnieje na tej zasadzie. Ale sprawdzę, czy są jeszcze jakieś dokumenty.
Lou myślał już o kolejnym telefonie do Paula Herseya z prośbą o pomoc w uzyskaniu informacji od Samuela Hartmana, kiedy usłyszał pomruk Brendy zwiastujący jakieś nowe odkrycie.
– Mam tu aneks. Na pierwszym posiedzeniu Alpha Management pan Hartman zrezygnował z funkcji prezydenta i sekretarza. W jego miejsce powołano pana Fredericka Rouse'a.
– Czy zapisano adres pana Rouse'a?
– Jest. Jego stanowisko to główny dyrektor finansowy korporacji GenSys. Siedziba: 150 Kendal Square, Cambridge, Massachusetts.
Lou zapisał wszystko i podziękował Brendzie. Był naprawdę wdzięczny, gdyż nie potrafił sobie wyobrazić, aby te same informacje mógł zdobyć w Biurze Sekretarza Stanu Nowy Jork w Albany.
Lou chciał teraz zadzwonić do Jacka i podzielić się z nim zdobytymi informacjami, gdy dosłownie pod ręką zadzwonił mu telefon. To był Mark Servert.
– Masz szczęście – powiedział Mark. – Człowiek, który zna ludzi z Centralnego Zarządu Ruchu Lotniczego jest w pracy. Okazało się, że właściwie pracuje w twojej okolicy. Ma biuro na lotnisku Kennedy'ego i zajmuje się ruchem lotniczym nad północnym Atlantykiem. Jest w stałym kontakcie z CZRL w Europie, więc natychmiast zadzwonił do nich z pytaniem o lot N69SU z dwudziestego dziewiątego stycznia. Informacja niemal natychmiast ukazała się na monitorze. N69SU przyleciał do Lyonu z Bata w Gwinei Równikowej.
– Cholera! Gdzie to jest? – zapytał Lou.
– Zabij mnie. Bez mapy mogę się domyślać jedynie, że gdzieś w Afryce Zachodniej.
– Zadziwiające.
– Dziwne jest i to, że ledwie wylądowali w Lyonie, natychmiast poprosili drogą radiową o rychły termin odlotu na Teterboro. Jakby czekali tylko na wolną drogę.
– Może wylądowali, żeby uzupełnić paliwo – powiedział Lou.
– Być może – zgodził się Mark. – Mimo wszystko miałbym prawo oczekiwać od nich raczej jednego planu lotu z przystankiem w Lyonie, a nie dwóch oddzielnych planów. Tak mógłbym sądzić, że w Lyonie zatrzymali się na wiele godzin.
– Może zmienili zamiary – domyślał się Lou.
– To też możliwe.
– A może nie chcieli, by ktoś niepowołany wiedział, że lecą z Gwinei Równikowej – zasugerował w końcu Lou.
– Wiesz, że o tym nie pomyślałem – przyznał Mark. – Pewnie dlatego ty jesteś zafascynowanym swoją robotą detektywem, a ja znudzonym urzędnikiem FZL.
Lou roześmiał się.
– Zafascynowany nie jestem, obawiam się, że raczej zrobiłem się cyniczny i podejrzliwy.
– To i tak lepiej niż być znudzonym.
Lou podziękował za pomoc i po wymianie normalnych grzecznościowych obietnic, że pozostaną w kontakcie, rozłączyli się.
Przez kilka minut Lou siedział nieruchomo i zastanawiał się, dlaczego samolot wart dwadzieścia milionów dolarów wiezie z Afryki, z kraju, o którym nigdy nie słyszał, nowojorskiego kryminalistę z Queensu. Trudno sobie wyobrazić, aby podobne zaułki Trzeciego Świata były mekką nowoczesnej medycyny, gdzie potrzebujący człowiek może pojechać na tak skomplikowany zabieg chirurgiczny jak przeszczep wątroby.
Po wywołaniu numeru sprawy Franka Gleasona, Laurie siedziała, zastanawiając się, co może oznaczać owa niezgodność. Starała się znaleźć jakieś możliwe powiązanie ze zniknięciem Franconiego. Powoli fakty zaczęły się składać w pewną hipotetyczną całość.
Nagle odepchnęła krzesło od biurka, wstała i skierowała się do kostnicy, aby zamienić znowu kilka zdań z Marvinem. Nie zastała go w biurze, więc poszła w stronę chłodni. Przygotowywał wózki do wywiezienia ciał. W chwili kiedy otworzyła drzwi do chłodni, w pamięci błysnęło jej okropne wspomnienie sprawy Cerina. Poczuła się nieswojo i zdecydowała, że nie będzie rozmawiać w środku. Zamiast tego poprosiła Marvina, żeby spotkali się u niego w biurze, gdy skończy swoją pracę.
Pięć minut później zjawił się Marvin. Rzucił papiery na biurko i podszedł do zainstalowanej w kącie umywalki, żeby umyć ręce.
– Wszystko w porządku? – zapytała Laurie, chcąc jakoś nawiązać konwersację.
– Tak sądzę – odparł Marvin. Wrócił do biurka i usiadł. Zaczął układać dokumenty według kolejności odbioru zwłok.
– Po naszej wcześniejszej rozmowie odkryłam coś zaskakującego – przeszła do powodu swojej kolejnej wizyty.
– Na przykład? – Zakończył porządkowanie papierów i oparł się wygodnie.
– Wywołałam w komputerze numer sprawy Franka Gleasona i dowiedziałam się, że przyjęto go ponad dwa tygodnie temu. Przy numerze nie było nazwiska. Ciało nie zostało zidentyfikowane!
– Pieprzysz! – zawołał Marvin i w tej samej chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. – To znaczy, chcę powiedzieć, że jestem zaskoczony.
– To tak jak i ja. Próbowałam zadzwonić do doktora Bessermana, który robił autopsję. Chciałam się dowiedzieć, czy ciało później zostało zidentyfikowane jako Frank Gleason, ale nie było go akurat w biurze. Jak sądzisz, czy nie jest zaskakujące, że Mike Passano nie wiedział, iż ciało ciągle figuruje w komputerze jako nie zidentyfikowane?
– Nie dziwi mnie to. Nie jestem pewny, czy sam bym wiedział. Żeby się dowiedzieć, czy ciało zostało wywiezione, wystarczy wybrać tylko numer. Zupełnie nie przejmować się nazwiskiem.
– O tym już rozmawialiśmy. Ale jest jeszcze coś, o czym mówiłeś, a co mnie zastanawia. Powiedziałeś, że czasami nie wydajesz ciała osobiście, ale ktoś z domu pogrzebowego odbiera je sam.
– Czasami – przytaknął Marvin. – Ale tak się dzieje tylko wtedy, kiedy przyjeżdża dwóch ludzi i dobrze znają się na procedurze. Jeden idzie odebrać z chłodni przygotowane ciało, a drugi załatwia dokumenty. To przyspiesza robotę.
– Jak dobrze znasz Mike'a Passana?
– Tak jak pozostałych techników.
– My się znamy od sześciu lat – powiedziała Laurie. – Można chyba uznać nas za dobrych kolegów.
– Tak, chyba tak – odparł ostrożnie Marvin.
– Chciałabym, żebyś zrobił dla mnie coś jak dobry kolega. Ale tylko jeśli nie wprawi cię to w złe samopoczucie.
– A co konkretnie?
– Zadzwoń do Mike'a Passana i powiedz mu, że odkryłam, iż jedno z ciał, które wydał w noc zniknięcia zwłok Franconiego, należało do nie zidentyfikowanego człowieka.
– To dziwny facet – zauważył Marvin. – Po co dzwonić, skoro można poczekać, aż przyjdzie na swoją zmianę?
– Możesz przedstawić sprawę tak, jakbyś o niej tylko słyszał, co właściwie jest prawdą. Powiesz mu, że uznałeś, iż powinien o tym wiedzieć, skoro pełnił wtedy służbę.
– No, nie wiem – zastanawiał się Marvin.
– Chodzi o to, że gdy usłyszy to od ciebie, nie poczuje się zaatakowany. Jeśli ja zadzwonię, uzna, że go oskarżam, a chciałabym usłyszeć jego reakcję nie zabarwioną uczuciem zagrożenia. Ale co jeszcze ważniejsze, to chciałabym dowiedzieć się, czy ze Spoletto przyjechało dwóch ludzi, a jeśli tak, to czy pamięta, kto poszedł zabrać ciało z chłodni.
– Bo ja wiem, to jakby go podpuszczać.
– Ja tego tak nie widzę. Jeżeli już, to będzie to dla niego szansa oczyszczenia się z podejrzeń. Widzisz, moim zdaniem to ludzie od Spoletta zabrali ciało Franconiego.
– Nie bardzo mam ochotę do niego dzwonić. Zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Dlaczego sama nie zadzwonisz?
– Już ci mówiłam. Poczuje się oskarżony i przyjmie agresywną postawę. Już ostatnio, kiedy zadawałam zwykłe pytania, stał się nieprzyjemny. Ale oczywiście, jeśli nie masz na to ochoty, nie chcę cię zmuszać. Zamiast tego chciałabym, żebyś poszedł ze mną na małe polowanie.
– Co znowu? – Cierpliwość Marvina była na wyczerpaniu.
– Czy możesz podać listę wszystkich zajętych w tej chwili lodówek? – spytała Laurie.
– Oczywiście, to proste.
– Proszę – powiedziała, wskazując na komputer Marvina. – Jeśli już przy tym jesteś, zrób dwie kopie, dobrze?
Marvin wzruszył ramionami i usiadł. Dość szybko poradził sobie z wydaniem polecenia i po chwili wręczył Laurie dwie kartki zadrukowane danymi.
– Znakomicie – powiedziała, spoglądając na nie. – Chodźmy! – Wychodząc z biura, podniosła rękę i odwrócona tyłem do Marvina skinęła. Marvin poszedł za nią.
Poszli w dół zaplamionym, cementowym korytarzem. Po drugiej stronie przejścia były ściany z lodówkami, w których przechowywano zmarłych. Laurie wręczyła jedną z list Marvinowi.
– Chcę sprawdzić każdy przedział, który powinien być teraz pusty. Ty zaczniesz z tej strony, ja z tamtej.
Marvin wywrócił oczami, ale wziął listę. Zaczął otwierać lodówki, zaglądał do środka i z trzaskiem zamykał drzwiczki. Laurie przeszła na drugą stronę i zaczęła robić to samo.
– Uch! – stęknął Marvin po pięciu minutach.
Laurie przerwała sprawdzanie.
– Co się stało?
– Lepiej żebyś tu sama przyszła.
Laurie obeszła gruby mur mieszczący przedziały dla zmarłych. Marvin stał przy końcu muru i spoglądając na listę, drapał się w głowę.
– Ta lodówka powinna być pusta – powiedział.
Laurie zerknęła mu przez ramię i serce mocniej jej zabiło. W środku leżało ciało nagiego mężczyzny bez karteczki przy dużym palcu. Lodówka miała numer dziewięćdziesiąt cztery. Nie znajdowała się bardzo daleko od sto jedenastej, w której pierwotnie umieszczono Franconiego.
Marvin wysunął platformę. Ciszę kostnicy przerwał zgrzyt kółek w szynach. Zobaczyli ciało mężczyzny w średnim wieku z poważnymi urazami nóg i tułowia.
– No tak, to wiele wyjaśnia – stwierdziła Laurie. W jej głosie można było usłyszeć nuty triumfu, złości i strachu. – To ciało tego nie zidentyfikowanego mężczyzny. Został potrącony w wypadku na Franklin Delano Roosevelt Drive.
Jack wyszedł z windy i usłyszał dzwonek telefonu. Kiedy szedł korytarzem, coraz bardziej nabierał przekonania, że to musi być telefon w jego pokoju, tym bardziej że tylko te drzwi były otwarte.
Przyspieszył i omal nie wywrócił się, ślizgając na linoleum, którym wyłożono podłogę. Złapał za słuchawkę w ostatniej chwili. Dzwonił Lou.
– Gdzież się, u licha, podziewałeś? – zaczął od narzekań.
– Miałem sprawę w szpitalu akademickim. – Po rozmowie z Lou w sekretariacie pojawił się doktor Malovar i postanowił pokazać Jackowi kilka preparatów. Skoro prosił profesora o konsultację, czuł, że nie wypada mu teraz odmówić.
– Dzwoniłem co piętnaście minut – oznajmił Lou.
– Przepraszam.
– Mam trochę zaskakujących informacji, które bardzo chciałem ci przekazać. To niezwykle zagmatwana sprawa.
– No to nie powiedziałeś nic, czego bym już wcześniej nie wiedział – skomentował Jack. – Czego się dowiedziałeś?
Kątem oka zauważył jakiś ruch. Natychmiast zwrócił się w tę stronę i zauważył stojącą w drzwiach Laurie. Nie wyglądała normalnie. Oczy jej płonęły, usta miała zaciśnięte w grymasie złości, a blada była jak kość słoniowa.
– Poczekaj sekundę! – Jack przerwał rozmowę. – Laurie, na miłość boską, o co chodzi?
– Muszę z tobą porozmawiać – wyrzuciła z siebie.
– Jasne. A możesz poczekać dwie minuty? – Wskazał na telefon, dając do zrozumienia, że musi dokończyć rozmowę.
– Zaraz! – odparła z determinacją.
– Dobrze, już dobrze – uspokoił ją. Widział, że jest napięta jak struna, do granic wytrzymałości. – Posłuchaj, Lou. Właśnie przyszła do mnie Laurie i jest bardzo zdenerwowana. Pozwól, że oddzwonię do ciebie za chwilę.
– Poczekaj! – zawołała Laurie. – Rozmawiasz z Lou Soldano?
– Tak. – Z jakiegoś irracjonalnego powodu Jack pomyślał, że Laurie jest podenerwowana, bo rozmawiał właśnie z Lou.
– Gdzie on jest? – zapytała.
Jack wzruszył ramionami.
– Myślę, że w swoim biurze.
– Zapytaj go – poleciła.
Jack przekazał pytanie i uzyskał potwierdzającą jego przypuszczenia odpowiedź. Skinął w stronę Laurie.
– Jest u siebie.
– Powiedz mu, że przyjedziemy.
Jack zawahał się. Był zakłopotany.
– No powiedz! Powiedz, że w tej chwili wychodzimy.
– Słyszałeś? – Jack zapytał swego rozmówcę. Laurie tymczasem zniknęła. Poszła do swojego pokoju.
– Tak. Co tam się dzieje?
– Cholera wie. Jest nieźle podładowana. Jeżeli nie oddzwonię zaraz, to znaczy, że jedziemy do ciebie.
– Dobra. Czekam.
Jack odłożył słuchawkę i wyszedł na korytarz. Laurie już wracała, wkładając po drodze płaszcz. Spojrzała na niego, mijając go w drodze do windy. Jack pospieszył za nią.
– Co się stało? – zapytał ostrożnie. Bał się rozdrażnić ją jeszcze bardziej.
– Jestem na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, w jaki sposób zostało wyniesione ciało Franconiego – odpowiedziała zła. – I dwie sprawy stały się jasne. Pierwsza, że wmieszany jest Dom Pogrzebowy Spoletto, druga, że w uprowadzeniu ciała współdziałał jeden z naszych pracowników. I żeby powiedzieć prawdę, nie wiem, który z tych faktów przeraża mnie bardziej.
– Jezu, jakie korki – rzucił Franco Ponti w stronę Angela Facciola. – Cholera, dobrze, że jedziemy na Manhattan, a nie z powrotem.
Obaj wyelegantowani jak na wytworny obiad siedzieli w czarnym cadillacu Franca i kierowali się na zachód w stronę Queensborough Bridge. Była siedemnasta trzydzieści, szczytowa godzina dla ruchu samochodowego.
– W jakiej kolejności chciałbyś to załatwić? – zapytał Franco.
Angelo wzruszył ramionami.
– Może najpierw dziewczynę. – Wykrzywił twarz w lekkim uśmiechu.
– Czekałeś na taką okazję, co?
Angelo uniósł brwi na tyle, na ile pozwalały mu blizny.
– Pięć lat czekałem, żeby zająć się tym profesjonalnie. Już myślałem, że nigdy nie dostanę takiej szansy.
– Wiem, że nie muszę ci przypominać o trzymaniu się rozkazów. Co do słowa.
– Cerino nigdy nie był tak skrupulatny. Mówił po prostu, żeby wykonać robotę. Nie mówił, jak ją to zrobić.
– Dlatego właśnie Cerino siedzi w pudle, a interesem kieruje Vinnie.
– Coś ci powiem. Może najpierw pojechalibyśmy pod ten drugi adres. Byłem już u tej Montgomery w mieszkaniu i wiem, jak możemy tam wejść. Ale trochę mnie dziwi ta Zachodnia Sto Szósta. To nie jest dzielnica, w której można by szukać mieszkania lekarza.
– Tak, objazd terenu nie jest głupim pomysłem – zgodził się Franco.
Kiedy wjechali na Manhattan, Franco jechał dalej na zachód Pięćdziesiątą Dziewiątą Ulicą. Okrążył od południa Central Park i skręcił na północ w Central Park West.
Angelo wrócił pamięcią do fatalnego dnia na przystani American Fresh Fruit Company, kiedy Laurie wywołała eksplozję. Miał pozostałości po ospie i trądziku, ale dopiero poparzenia po tamtym wybuchu zrobiły z niego "potwora", jak sam siebie nazywał.
Franco zapytał o coś, ale Angelo zagłębiony w okropnych, budzących złość wspomnieniach nie dosłyszał. Musiał prosić o powtórzenie.
– Założę się, że chciałbyś dołożyć tej Laurie Montgomery – powiedział Franco. – Gdybym był tobą, na pewno bym chciał.
Angelo zaśmiał się. Mimowolnie poruszył lewym ramieniem i poczuł pod nim ciężkiego waltera TPH, automatyczny pistolet wsunięty do ukrytej pod marynarką kabury.
Franco skręcił w lewo w Sto Szóstą. Po prawej minęli zatłoczone boiska, szczególnie wiele osób zebrało się wokół boiska koszykarskiego.
– To musi być po lewej – zauważył Franco.
Angelo spojrzał na kartkę z adresem Jacka.
– To tutaj. Ten budynek z kolorowym dachem. – Franco zatrzymał się po drugiej stronie ulicy tuż przy innym aucie. W samochodzie za nimi zniecierpliwiony kierowca zatrąbił. Franco otworzył okno i machnął, żeby wóz przejechał. Kiedy oba auta się zrównały, dobiegło ich siarczyste przekleństwo. – Słyszałeś tego gówniarza? W tym mieście nikt już nie dba o dobre maniery.
– Dlaczego ten doktor tu mieszka? – zastanawiał się Angelo. Obserwował budynek przez oszklone wejście.
Franco pokręcił głową.
– Dla mnie nie ma to żadnego sensu. Chata wygląda jak wielki śmietnik.
– Amendola uprzedzał, że to trochę dziwak. Podobno codziennie jeździ na rowerze stąd do kostnicy na rogu Pierwszej Avenue i Trzydziestej.
– Daj spokój! – skomentował z niedowierzaniem Franco.
– Tak twierdzi Amendola.
Franco obserwował okolicę.
– Wszystko tutaj to jeden wielki śmietnik. Może robi w prochach.
Angelo otworzył drzwi i wysiadł z wozu.
– Co zamierzasz? – zapytał Franco.
– Chcę się upewnić, że on tu naprawdę mieszka. Amendola mówił, że to trzecie piętro od tyłu. Zaraz wracam.
Angelo obszedł samochód i poczekał na przerwę w ruchu. Przeszedł na drugą stronę i skierował się ku wejściu do budynku. Lekko uchylił drzwi wejściowe i zerknął w stronę skrzynek na listy. Wiele z nich zostało wyłamanych, żadna nie była zamknięta.
Szybko przeleciał wzrokiem po spisie lokatorów. Kiedy znalazł adres Jacka, natychmiast sprawdził, czy drzwi wewnętrzne także się otwierają. Okazało się, że bez problemu. Wszedł na klatkę schodową i pociągnął nosem. Czuć było nieprzyjemny zapach stęchlizny. Spojrzał na śmieci na schodach, obdrapaną farbę na ścianie i stłuczoną żarówkę w niegdyś eleganckiej lampie. Na pierwszym piętrze usłyszał stłumione odgłosy domowej awantury. Uśmiechnął się. Sprawa z Jackiem Stapletonem wyglądała na prostą. Kamienica robiła wrażenie ruiny.
Zszedł na parter i wyszedł przed dom. Stanął i przyjrzał się, które z przejść podziemnych może należeć do budynku Jacka. Każdy dom miał taki korytarz, którym wychodziło się na podwórko.
Zdecydował, który będzie właściwy, i ostrożnie ruszył nim. Liczne kałuże i walające się odpadki stanowiły poważne zagrożenie dla jego butów od Bruna Magliego.
Podwórko zawalone było zepsutymi i gnijącymi sprzętami, materacami, zdartymi oponami i mnóstwem innych śmieci. Idąc ostrożnie metr od ściany budynku, dokładnie obejrzał drogę przeciwpożarową. Na trzecim piętrze aż dwa okna łączyły się ze schodami awaryjnymi. W oknach było ciemno. Doktora nie było więc w mieszkaniu.
Angelo wycofał się i wrócił do samochodu.
– No i? – spytał krótko Franco.
– Mieszka tam. Nie uwierzysz, ale dom wewnątrz wygląda jeszcze gorzej. Nie jest zamknięty. Na pierwszym piętrze słyszałem jakąś domową bójkę, a w innym mieszkaniu ktoś włączył telewizor na całą parę. Miejsce nie jest ładne, ale do naszej roboty idealne. To będzie proste.
– Oto, co chciałem usłyszeć. Nadal uważasz, że powinniśmy zacząć od kobiety?
Angelo uśmiechnął się tak, jak tylko potrafił.
– Dlaczego sobie odmawiać?
Franco wrzucił bieg. Ruszyli na południe Columbus Avenue, przecięli miasto do Drugiej Avenue i dość szybko dotarli do Dziewiętnastej Ulicy. Angelo nie musiał sprawdzać adresu. Bez trudności wskazał dom Laurie. Franco poszukał odpowiedniego miejsca z zakazem parkowania i tam się zatrzymał.
– Jak sądzisz, powinniśmy wejść od tyłu? – zapytał Franco, obserwując uważnie budynek.
– Z kilku powodów. Mieszka na czwartym piętrze, ale okna wychodzą na tył. Żeby stwierdzić, czy w ogóle jest u siebie, i tak musimy pójść na tyły. Ma także wścibską sąsiadkę naprzeciwko. Widać u niej zapalone światło. Ta kobieta dwukrotnie widziała mnie, kiedy stałem przed drzwiami mieszkania Montgomery. Poza tym z tego mieszkania jest wyjście na schody przeciwpożarowe, a te prowadzą dokładnie na podwórze z tyłu budynku. Wiem, bo tamtędy ją wynosiliśmy.
– Przekonałeś mnie. Bierzmy się do roboty – powiedział Franco.
Wysiedli z samochodu. Angelo otworzył tylne drzwi i wyjął torbę z narzędziami do otwierania drzwi oraz łom, jakiego często używają strażacy do wyważania drzwi.
Obaj skierowali się do przejścia prowadzącego na tyły budynku.
– Słyszałem, że zwiała tobie i Tony'emu Ruggeriowi – odezwał się Franco. – Przynajmniej na chwilę. Musi być z niej niezły numer.
– Nie przypominaj mi. No, ale praca z Tonym była jak noszenie wody sitem.
Okazało się, że na tyłach domu znajdują się zaniedbane ogródki. Odeszli na tyle, aby móc zobaczyć okna na czwartym piętrze. Było w nich ciemno.
– Wygląda na to, że zdążymy przygotować miłe powitanie – powiedział Franco.
Angelo nie odpowiedział. Zamiast rozmawiać, podszedł z narzędziami do metalowych drzwi, które prowadziły na tylne schody. Nałożył skórkowe rękawiczki, a Franco przygotował latarkę.
Na początku na samo wspomnienie długo oczekiwanego spotkania z Laurie Montgomery ręce Angela drżały. Gdy zamek w drzwiach nie chciał ustąpić, Angelo wziął się w garść i skupił całą uwagę na pracy. Zamek puścił i drzwi stanęły otworem.
Nie kłopotał się wnoszeniem narzędzi na czwarte piętro. Wiedział, że Laurie ma kilka zasuw. Użył łomu. Po dwudziestu sekundach wysiłku, któremu towarzyszył szczęk wyłamywanych blokad, znaleźli się w środku.
Przez kilka chwil stali nieruchomo w małym korytarzyku przerobionym na pomieszczenie gospodarcze i nasłuchiwali. Chcieli mieć zupełną pewność, że odgłosy włamania nie zwróciły niczyjej uwagi.
– Jezu Chryste! – szepnął z przerażeniem Franco. – Coś dotknęło mnie w nogę.
– Co jest? – spytał Angelo. Nie spodziewał się takiego wybuchu i serce nagle mocniej mu zabiło.
– Och, to tylko cholerny kot! – odparł Franco z ulgą. W tej samej chwili obaj mężczyźni usłyszeli mruczenie zwierzaka.
– Mamy szczęście – powiedział Angelo. – To będzie miłe spotkanie. Zabierz go ze sobą.
Powoli wyszli z pomieszczenia i w ciemnościach, teraz nieco rozproszonych światłem wpadającym przez okna, przeszli z kuchni do pokoju dziennego.
– Jak na razie dobrze – stwierdził Angelo.
– Teraz musimy poczekać. Może pójdę do lodówki i sprawdzę, czy nie ma piwa albo wina. Masz ochotę?
– Piwo byłoby niezłe – odparł Angelo.
W komendzie Laurie i Jack musieli przypiąć identyfikatory, przejść przez bramkę z wykrywaczem metalu i dopiero potem pozwolono im pojechać na piętro, gdzie urzędował Lou. Czekał już na nich przed windą i serdecznie powitał.
Przede wszystkim stanął przed Laurie, wziął ją za ramiona, spojrzał głęboko w oczy i zapytał, co się stało.
– Wszystko z nią w porządku – odparł Jack i klepnął Lou w plecy. – Jest już racjonalna i zrównoważona, jak zawsze.
– Naprawdę? – spytał Lou, ciągle bacznie przyglądając się Laurie.
Pod badawczym wzrokiem przyjaciela nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.
– Jack ma rację. Czuję się dobrze. Prawdę mówiąc, jestem zawstydzona, że ciągnęłam go aż tutaj.
Lou odetchnął z ulgą.
– Cieszę się, że was widzę. Zapraszam do mojego pałacu. – Poszedł przodem, wskazując drogę. – Mogę wam zaproponować kawę, ale z całego serca odradzam – powiedział Lou. – O tej porze robią tak mocną, że można nią przeczyścić odpływ umywalki.
– Dziękujemy – odparła Laurie i usiadła.
Jack zrobił to samo. Z nieprzyjemnym dreszczem rozejrzał się po spartańsko urządzonym pokoju. Ostatnim razem był tu rok temu, kiedy ledwo zdołał ujść z życiem przed zamachowcami.
– Myślę, że wiem, w jaki sposób wykradziono ciało Franconiego – zaczęła Laurie. – Dogadywałeś mi, że podejrzewam Dom Pogrzebowy Spoletto, sądzę jednak, że będziesz musiał zweryfikować swoje zdanie. Właściwie mogę powiedzieć, że wtedy poważnie się pomyliłeś.
Następnie Laurie wyjaśniła, co według niej się wydarzyło. Stwierdziła też, iż jej zdaniem któryś z pracowników kostnicy podał ludziom od Spoletta numer stosunkowo niedawnej sprawy nie zidentyfikowanego mężczyzny, który w dodatku leżał niedaleko zwłok Franconiego.
– Często, kiedy po ciało przyjeżdża dwóch ludzi, jeden idzie do chłodni po zwłoki, a drugi zajmuje się dokumentacją. W takim wypadku technik z kostnicy przygotowuje ciało przykryte prześcieradłem na wózku przy wyjeździe z chłodni. Myślę, że wyglądało to tak: Kierowca od Spoletta wziął ciało, którego numer otrzymał wcześniej, zdjął z niego kartkę z oznaczeniem, umieścił zwłoki w jednej z wolnych lodówek, zamienił kartkę Franconiego na tę pierwszą i po cichu opuścił kostnicę ze zwłokami Franconiego oznaczonymi już innym numerem. A pracownik kostnicy sprawdził właśnie ten numer.
– To niezły scenariusz – stwierdził Lou. – Mogę zapytać, czy masz na to jakiś dowód, czy też są to tylko twoje domysły?
– Znalazłam ciało, którego numer znalazł się w dokumentach jako numer ciała zabranego przez ludzi Spoletta. Znajdowało się w lodówce figurującej w komputerze kostnicy jako pusta. Nazwisko Gleason zostało wymyślone.
– Ach! – Zainteresowanie Lou wyraźnie wzrosło. Pochylił się do przodu i oparł łokciami na biurku. – Zaczyna mi się to coraz bardziej podobać, szczególnie te wzajemne oznaki miłości między Spolettem a rodziną Lucia. To może okazać się ważne. Przypomina mi to uchybienia podatkowe Ala Capone. Chodzi mi o to, że byłoby świetnie, gdybyśmy mogli któregoś z ludzi Lucia przymknąć za wykradzenie zwłok!
– To oczywiście wzmacnia widmo powiązań zorganizowanej przestępczości z nielegalną transplantacją wątroby – zauważył Jack. – To może okazać się związkiem przerażającym.
– I niebezpiecznym – dodał Lou. – Dlatego muszę nalegać, abyście ze swej strony zaprzestali amatorskiego dochodzenia. Zrobimy to sami. Czy mam na to wasze słowo?
– Cieszę się, że weźmiesz się za to – powiedziała Laurie. – Ale pozostaje jeszcze nie rozwiązana kwestia wtyczki w naszym zakładzie.
– Najlepiej będzie, jak tym także się zajmę. Skoro mamy do czynienia ze zorganizowaną przestępczością, można oczekiwać jakiejś formy wymuszenia czy przemocy. Ale skontaktuję się niezwłocznie z Binghamem. Nie muszę was chyba ostrzegać, że to niebezpieczni ludzie.
– Aż za dobrze pamiętam tę lekcję – powiedziała Laurie.
– Jestem zbyt zaintrygowany wyjaśnieniem tajemnicy, aby przeszkadzać – dodał Jack. – Ale czego dowiedziałeś się dla mnie?
– Wielu rzeczy. – Lou sięgnął po leżącą na brzegu biurka sporą książkę i z tajemniczym chrząknięciem wręczył ją Jackowi.
Jack otworzył ją ze zdziwieniem i zapytał: – Co, u diabła? Po co mi ten atlas?
– Będziesz go potrzebował. Nie powiem ci, ile czasu zabrało mi znalezienie tego w komendzie policji.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – stwierdził Jack.
– Mój kontakt w FZL znalazł kogoś, kto zna kogoś z europejskiej organizacji rejestrującej czas startu i lądowania każdego samolotu w całej Europie. Przechowują dane przez ponad sześćdziesiąt dni. G4 Franconiego przyleciał do Francji z Gwinei Równikowej.
– Skąd? – zapytał Jack i kompletnie zaskoczony uniósł brwi. – Nigdy nie słyszałem o Gwinei Równikowej. To jakiś kraj?
– Otwórz na stronie sto pięćdziesiątej drugiej! – powiedział Lou.
– Co to za historia z Franconim i tym G4? – wtrąciła Laurie.
– G4 to prywatny samolot – wyjaśnił Lou. – Udało mi się odkryć, że Franconi opuszczał kraj. Do czasu, aż otrzymałem te dane, sądziliśmy, że był we Francji.
Jack otworzył atlas na wskazanej stronie. Znalazł tam mapę zatytułowaną "Zachodni basen Kongo". Obejmowała spory obszar Afryki Zachodniej.
– Dobra, gdzie mam szukać?
Lou wskazał mu odpowiednie miejsce.
– To ten maleńki kraj między Kamerunem a Gabonem. Samolot wystartował z Bata, na wybrzeżu. – Wskazał maleńką kropkę. Na mapie kraj wyglądał na jednolitą, zieloną plamę.
Laurie wstała i spojrzała Jackowi przez ramię.
– Zdaje mi się, że słyszałam o tym kraju. Chyba tam pojechał Frederick Forsyth, żeby napisać Psy wojny.
Lou złapał się za głowę.
– Jak ty to robisz, że pamiętasz takie drobiazgi? Ja nie pamiętam, gdzie jadłem lunch w zeszły wtorek.
Laurie wzruszyła obojętnie ramionami.
– Czytam sporo powieści. Interesują mnie pisarze.
– To i tak nie ma sensu – uznał Jack. – To najsłabiej rozwinięta część Afryki. W tym kraju pewnie nie można znaleźć nic poza dżunglą. Franconi nie mógł tam przejść operacji przeszczepu.
– Tak samo i ja pomyślałem – przyznał Lou. – Ale inne informacje mają trochę więcej sensu. Idąc tropem Alpha Aviation z Nevady, dotarłem do prawdziwego właściciela G4. To korporacja GenSys z Cambridge w Massachusetts.
– Słyszałam o GenSys. To firma biotechnologiczna znana ze swych osiągnięć w dziedzinie szczepionek i limfokinezy. Zapamiętałam to, bo moja przyjaciółka, która jest brokerem w Chicago, polecała mi kiedyś udziały w tej firmie. Ciągle daje mi znać o dobrych lokatach, jakby sądziła, że leżę na pieniądzach gotowych do inwestowania.
– Przedsiębiorstwo zajmujące się biotechnologią! – powtórzył zaskoczony Jack. – Hmmm. To nowy zwrot. Musi być ważny, chociaż nie wiem dlaczego. Nie mam też pojęcia, co firma biotechnologiczna może robić w Gwinei Równikowej.
– A co może oznaczać ten kamuflaż w Nevadzie? – spytała Laurie. – Czyżby tak duża korporacja chciała ukryć posiadanie samolotu?
– Wątpię. Zbyt łatwo odkryłem powiązanie. Gdyby GenSys chciało ukryć swą własność, to prawnicy z Nevady nadal figurowaliby w dokumentach jako właściciele Alpha Aviation. Tymczasem już na pierwszym posiedzeniu zarządu dyrektor finansowy GenSys przejął obowiązki prezydenta i sekretarza spółki.
– To dlaczego przedsiębiorstwo z Massachusetts zakłada firmę w Nevadzie, aby ta zajmowała się samolotem? – dociekała Laurie.
– Nie jestem prawnikiem – powiedział Lou. – Ale na pewno ma to związek z podatkami i innymi obciążeniami finansowymi. Massachusetts to okropny stan do procesowania się. Myślę, że GenSys wynajmuje samolot wtedy, kiedy samo go nie używa, a opłaty dla firmy zarejestrowanej w Nevadzie są znacznie niższe.
– Jak dobrze znasz tę brokerkę? – zapytał Jack.
– Bardzo dobrze. Razem studiowałyśmy w Wesleyan University.
– To może zadzwonisz do niej i zapytasz, czy wie o jakichś powiązaniach GenSys z Gwineą Równikową. Skoro rekomendowała ich akcje, na pewno zapoznała się dokładnie z działalnością przedsiębiorstwa.
– Bez wątpienia. Była jedną z najbardziej obowiązkowych studentek, jakie znałam. W porównaniu z nią wyglądaliśmy jak początkujący studenci kursów przygotowawczych.
– Czy Laurie może skorzystać z twojego telefonu? – Jack zwrócił się do Lou.
– Jasne.
– Chcesz, żebym dzwoniła teraz? – spytała zaskoczona.
– Łap ją w pracy. Mamy szansę dowiedzieć się czegoś, jeżeli posiada akta na ich temat, a te może mieć tylko w pracy.
– Chyba masz rację – przyznała Laurie. Usiadła za biurkiem Lou i zadzwoniła do informacji telefonicznej w Chicago.
Kiedy Laurie siedziała przy telefonie, Jack wypytywał Lou, w jaki sposób udało mu się uzyskać te wszystkie informacje. Szczególnie zaimponowało mu to, w jaki sposób dotarł do Gwinei Równikowej. Obaj przyjrzeli się bacznie mapie i dostrzegli bliskość równika. Zauważyli też, że największe miasto, zapewne stolica, leży nie na stałym lądzie, lecz na wyspie o nazwie Bioko.
– Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, jak może wyglądać takie miejsce – wyznał Lou.
– Ja mogę. Jest gorąco, pełno robactwa, deszczowo i parno.
– Brzmi uroczo – stęknął Lou.
– W każdym razie nie bardzo się nadaje na miejsce do wypoczynku wakacyjnego, chociaż z drugiej strony leży poza uczęszczanymi szlakami.
Laurie odłożyła słuchawkę i zakręciła się na krześle, zwracając się twarzą w stronę kolegów.
– Jean jest tak zorganizowana, jak przypuszczałam. W sekundę znalazła materiały o GenSys. Oczywiście zapytała mnie, ile udziałów kupiłam, i załamała ręce, kiedy powiedziałam, że w ogóle nie kupowałam ich akcji. Potroiły swoją wartość i zatrzymały się.
– Czy to dobrze? – zażartował Lou.
– Na tyle dobrze, że być może straciłam szansę na wycofanie się z życia zawodowego. Powiedziała, że to druga firma biotechnologiczna z takim sukcesem prowadzona przez głównego dyrektora Taylora Cabota.
– Miała coś do powiedzenia o Gwinei Równikowej? – spytał Jack.
– Owszem. Powiedziała, że jedną z głównych przyczyn sukcesu firmy jest założenie potężnej farmy hodowlanej dla naczelnych. Wykonują tam jakieś badania dla GenSys. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, żeby inne kompanie i firmy biotechnologiczne i farmaceutyczne mogły korzystać z ich badań na naczelnych. Okazało się, że popyt na te usługi przeszedł najśmielsze oczekiwania.
– I ta farma jest w Gwinei Równikowej – domyślił się Jack.
– Zgadza się.
– Czy podała jakieś powody, dlaczego tam?
– Z opracowania, które otrzymała od analityka, wynika, że GenSys wybrało Gwineę Równikową ze względu na bardzo przyjazny stosunek miejscowych władz do projektu. Podobno nawet zmienili prawo, żeby ułatwić działalność farmie. Z drugiej strony GenSys stało się głównym źródłem walut wymienialnych, tak potrzebnych tamtejszemu rządowi.
– Możecie sobie wyobrazić, jak wielkie łapówki musiały wchodzić w grę, żeby osiągnięcie tego celu stało się możliwe? – zauważył Jack.
Lou tylko gwizdnął.
– Opracowanie mówi także, że większość naczelnych, których używają, jest miejscowego pochodzenia. To pozwala im obejść wszystkie międzynarodowe utrudnienia w eksporcie i imporcie takich zagrożonych gatunków, jak szympansy.
– Małpia farma – powtórzył Jack, kręcąc głową. – To otwiera nawet najbardziej dziwaczne możliwości. Czyżbyśmy mieli do czynienia z przeszczepem ksenogenicznym?
– Tylko nie zaczynajcie z tym medycznym żargonem – zaprotestował Lou. – Co to znowu jest ten przeszczep ksenogeniczny?
– Niemożliwe – odparła Laurie. – Przeszczep ksenogeniczny powoduje niezwykle ostre reakcje. Z tego, co mi pokazywałeś, wynika, że nie było śladu zapalenia w okolicach wątroby, żadnych śródkomórkowych reakcji humoralnych.
– Prawda – przyznał Jack. – Nie dostawał nawet środków immunosupresyjnych.
– No co wy. Nie każcie się prosić. Co to jest przeszczep ksenogeniczny? – niecierpliwił się Lou.
– To przeszczep, w którym przeszczepiany organ pochodzi od zwierzęcia albo innego gatunku – wyjaśniła Laurie.
– Jak w tej nieudanej operacji z sercem pawiana dziesięć, dwanaście lat temu? – spytał Lou.
– No właśnie.
– Nowe środki immunosupresyjne przywołały na powrót problem przeszczepów ksenogenicznych – stwierdził Jack. – I to ze znacznie lepszymi rezultatami niż w tamtej próbie sprzed lat.
– W szczególności dotyczy do zastawek ze świńskiego serca – dodała Laurie.
– Rzecz jasna wywołuje to wiele etycznych kontrowersji, no i pobudza do działania osoby walczące o prawa zwierząt – powiedział Jack.
– Tym bardziej teraz, gdy próbuje się wszczepiać zwierzętom ludzkie geny, aby osłabić niektóre z reakcji odrzucania – przypomniała Laurie.
– Czy Franconi mógł otrzymać wątrobę jakiejś małpy, gdy przebywał w Afryce? – spytał Lou.
– Trudno mi w to uwierzyć – stwierdził Jack. – Uwaga Laurie była jak najbardziej trafna. Nie zauważyliśmy śladów żadnej reakcji. Nie słyszałem nawet o tak idealnym dopasowaniu wśród ludzkich bliźniąt.
– Ale Franconi był w Afryce – stwierdził Lou.
– Prawda. A matka powiedziała, że wrócił jak nowy człowiek. – Jack wstał i rozłożył ręce. – Nie rozumiem tego wszystkiego. To jakaś paskudna zagadka. I do tego jeszcze wmieszali się w nią gangsterzy.
Laurie także wstała.
– Wychodzicie? – zapytał Lou.
Jack skinął twierdząco głową.
– Jestem wyczerpany i gubię się już w tym. Niewiele spałem zeszłej nocy. Po tym, jak zidentyfikowaliśmy zwłoki, przez kilka godzin wisiałem na telefonie. Dzwoniłem do wszystkich instytucji w Europie zajmujących się koordynacją wszelkich działań związanych z przeszczepami, do których miałem numer.
– To może poszlibyśmy do "Little Italy" na szybki obiad? To tuż za rogiem – zaproponował Lou.
– Beze mnie – odparł Jack. – Mam przed sobą jeszcze jazdę rowerem do domu. Po obiedzie nie dałbym rady.
– Ja też dziękuję. Marzę tylko, żeby dostać się do domu i wziąć prysznic. To był długi i wyczerpujący dzień. Konam ze zmęczenia.
Lou uznał więc, że jeszcze z pół godziny popracuje, i dwójka przyjaciół pożegnała się i zjechała na parter. Oddali identyfikatory i opuścili komendę policji. Tuż pod ratuszem złapali taksówkę.
– Lepiej się czujesz? – zapytał Jack, kiedy ruszyli na północ aleją Bowery. Przed oczami mieli prawdziwy kalejdoskop świateł.
– O wiele. Nie wyobrażasz sobie, jak mi ulżyło, że złożyliśmy całą sprawę w kompetentne ręce Lou. Przepraszam, że tak mnie poniosło.
– Nie ma potrzeby przepraszać. To oburzające, najłagodniej mówiąc, że mamy wśród nas potencjalnego szpiega i do tego kryminaliści zaczynają się interesować przeszczepami wątroby.
– Jak ty to znosisz? Włożyłeś szalenie dużo pracy w ten przypadek.
– Bo i przypadek jest szalony, ale także intrygujący. Najbardziej to powiązanie z takim gigantem w biotechnologii jak GenSys. Najbardziej przeraża mnie to, że ich badania zostały w całości utajnione. Ten sposób działania przypomina czasy zimnej wojny. Nie wiadomo, czego oczekują w zamian za swoje inwestycje. To wielka różnica w porównaniu z sytuacją sprzed ponad dziesięciu lat, kiedy Państwowy Instytut Zdrowia prowadził większość eksperymentów biomedycznych przy drzwiach otwartych. W tamtych dniach nadzór przez dokładne przyglądanie się badaniom był normą, teraz tak nie jest.
– Szkoda, że nie ma kogoś takiego jak Lou, komu mógłbyś przekazać sprawę – zauważyła ze śmiechem Laurie.
– To nie byłoby takie fajne.
– Jaki będzie twój następny krok? – spytała Laurie.
Jack westchnął.
– Skończyły mi się pomysły. W planie mam jeszcze tylko zbadanie preparatu wątroby przez patologa weterynarii.
– A więc już myślałeś o przeszczepie ksenogenicznym? – spytała zaskoczona Laurie.
– Nie, nie myślałem – przyznał uczciwie. – Pomysł, żeby preparat zbadał weterynarz patolog, nie pochodzi ode mnie. To pomysł parazytologa ze szpitala. Podejrzewa, że ziarniak powstał z powodu pasożyta, ale nie potrafił rozpoznać którego.
– Może powinieneś podzielić się sugestią o przeszczepie ksenogenicznym z Tedem Lynchem – zaproponowała Laurie. – Jako ekspert od DNA może ma w swoim worku ze sztuczkami coś, co pozwoli definitywnie powiedzieć tak albo nie.
– Znakomity pomysł! – powiedział Jack z zachwytem. – Jak możesz wpadać na takie rozwiązania, znajdując się na skraju wyczerpania? Zadziwiasz mnie. Mój umysł zapadł już w nocną śpiączkę.
– Komplementy zawsze mile widziane. Szczególnie w ciemnościach, kiedy nie widać moich rumieńców.
– Zaczynam podejrzewać, że jedynym sposobem rozwiązania sprawy Franconiego będzie szybka podróż do Gwinei Równikowej.
Laurie błyskawicznie odwróciła się na siedzeniu, tak że mogła spojrzeć prosto w twarz Jacka. W półmroku nie widziała jego oczu.
– Nie mówisz poważnie. Żartujesz, prawda?
– No cóż, chyba nie ma co dzwonić do GenSys ani jechać do Cambridge, wejść do ich biura i zapytać: "Cześć, kochani, to co wy tam robicie w tej Gwinei Równikowej?"
– Ale przecież rozmawiamy o Afryce. To szaleństwo. Trzeba przelecieć pół świata. Poza tym, jeżeli sądzisz, że nie dowiesz się niczego w Cambridge, to dlaczego wydaje ci się, że dowiesz się w Afryce?
– Może dlatego, że nie spodziewają się mnie tam. Chyba nieczęsto odwiedzają ich goście.
– To szalone – rzuciła Laurie, unosząc gwałtownie ręce i wywracając oczyma.
– Hej, spasuj nieco – odparł Jack. – Nie powiedziałem, że jadę. Mówiłem tylko, że zaczynam o tym myśleć.
– Dobra, to przestań o tym myśleć. Mam dość zmartwień na głowie.
Jack uśmiechnął się.
– Ty się naprawdę niepokoisz, jestem wzruszony.
– Och, pewnie! – odpowiedziała z przekąsem. – Nie bardzo cię wzruszały wszystkie moje prośby o rezygnację z jazdy na rowerze po mieście.
Taksówka podjechała pod budynek, w którym mieszkała Laurie, i zatrzymała się. Laurie sięgnęła po portmonetkę, ale Jack położył dłoń na jej ręce i powiedział:
– Ja stawiam.
– Dobrze, następnym razem moja kolej. – Wystawiła nogę za drzwi i zatrzymała się. – Gdybyś obiecał, że pojedziesz taksówką do domu, moglibyśmy zakrzątnąć się koło jakiejś kolacji u mnie.
– Dzięki, ale nie dzisiaj. Pojadę jednak do domu rowerem. Z pełnym żołądkiem pewnie natychmiast bym usnął.
– Gorsze rzeczy się zdarzają.
– Odłóżmy to na inną okazję – Jack pozostał przy swoim.
Laurie wysiadła z taksówki, lecz jeszcze odwróciła się i pochyliła.
– Obiecaj mi w takim razie tylko jedno: dzisiaj wieczorem nie wyjedziesz do Afryki.
Jack przygotował się już na kuksańca, ale w ostatniej chwili machnęła ręką.
– Dobranoc, Jack – powiedziała, uśmiechając się ciepło.
– Dobranoc, Laurie. Porozmawiam z Warrenem i zadzwonię do ciebie.
– Och, świetnie – ucieszyła się. – Z tego wszystkiego zapomniałam o nich. Będę czekać na telefon.
Laurie zatrzasnęła drzwi taksówki, odprowadziła ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za rogiem Pierwszej Avenue, dopiero wtedy odwróciła się w stronę domu. Jack jest czarującym, ale i skomplikowanym mężczyzną, pomyślała.
Jadąc w górę windą, wyobrażała sobie przyjemny prysznic i ciepło aksamitnego szlafroka. Solennie sobie obiecała, że pójdzie wcześnie spać.
Obdarowała Debrę Engler kwaśnym uśmiechem i zaczęła otwierać liczne zamki. Zatrzasnęła za sobą drzwi, przekazując sąsiadce w ten sposób jeszcze jedną wiadomość. Zdejmując płaszcz, przekładała listy z ręki do ręki. Po omacku znalazła wieszak w szafie i powiesiła na nim okrycie. Dopiero kiedy weszła do pokoju dziennego, przekręciła przełącznik i zapaliła lampę stojącą. Skierowała się do kuchni. Zrobiła ledwie dwa kroki i z okrzykiem wypuściła z ręki pocztę. W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden siedział na fotelu art déco, drugi na kanapie. Ten na kanapie głaskał Toma, który zasnął na jego kolanach.
Inną rzeczą, którą zauważyła, był potężny pistolet z dokręcanym tłumikiem spoczywający na oparciu fotela.
– Witamy w domu, doktor Montgomery – odezwał się Franco. – Dziękujemy za piwo i wino.
Laurie spojrzała na stolik. Stała na nim pusta butelka po piwie i kieliszek z winem.
– Prosimy do nas, niech pani usiądzie – zaprosił Franco. Wskazał na krzesełko, które ustawili na środku pokoju.
Laurie nie ruszyła się. Nie mogła. Przyszło jej na myśl, żeby pobiec do kuchni do telefonu, ale szybko porzuciła pomysł jako absurdalny. Pomyślała także o drzwiach wyjściowych, jednak przy takiej liczbie zamków byłby to odruch daremny.
– Proszę! – powtórzył Franco z fałszywą uprzejmością, która jedynie wzmocniła w Laurie poczucie zagrożenia.
Angelo przełożył kota na bok i wstał. Zrobił krok w stronę Laurie i bez ostrzeżenia uderzył ją wierzchem dłoni w twarz. Siła ciosu rzuciła ją na ścianę, nogi odmówiły posłuszeństwa. Upadła na kolana i podparła się rękoma. Kilka kropel jasnoczerwonej krwi z rozciętej górnej wargi spadło na drewnianą podłogę.
Angelo złapał ją za ramię i gwałtownie postawił na nogi. Pociągnął Laurie w stronę krzesła i popchnięciem posadził ją na nim. Przerażenie nie pozwalało jej oponować.
– Tak lepiej – stwierdził Franco.
Angelo pochylił się i z bliska spojrzał Laurie prosto w oczy.
– Poznajesz mnie?
Laurie zmusiła się i podniosła wzrok na strasznie okaleczoną twarz napastnika. Wyglądał jak postać z horroru. Z trudem przełknęła ślinę. W gardle jej wyschło. Nie mogła wypowiedzieć słowa, jedynie pokręciła przecząco głową.
– Nie? – spytał Franco. – Pani doktor, obawiam się, że rani pani uczucia Angela, a w obecnych okolicznościach to raczej nieroztropne.
– Przykro mi – wykrztusiła w końcu. Ledwie wypowiedziała te słowa, a skojarzyła imię mężczyzny z poparzoną twarzą, na którą cały czas patrzyła. To był Angelo Facciolo, główny zabijaka Cerina, najwyraźniej wyszedł już na wolność.
– Czekałem pięć lat – warknął Angelo. Znowu wymierzył cios, który niemal zrzucił ją z krzesła. Głowa Laurie opadła. Pojawiło się więcej krwi. Tym razem kapała z nosa na dywan.
– Dobra, Angelo! Pamiętaj! Przyszliśmy tylko porozmawiać – powiedział Franco.
Angelo zatrząsł się nad Laurie, jakby siłą powstrzymywał się od dalszego działania. W końcu wrócił na kanapę. Podniósł kota i zaczął go dość brutalnie tarmosić. Tomowi się to nie podobało i zaczął miauczeć.
Laurie zdołała się wyprostować. Ręką zasłoniła zranioną wargę i rozbity nos. Warga już zaczęła puchnąć. Ścisnęła nos, żeby powstrzymać krwawienie.
– Słuchaj, doktorko – zaczął Franco. – Jak się zapewne domyślasz, przyjście tu nie sprawiło nam kłopotu. Mówię to, żeby ci uświadomić, jak bardzo narażona jesteś na kłopoty. Widzisz, mamy problem, który możesz nam pomóc rozwiązać. Jesteśmy tu, żeby cię ładnie poprosić o pozostawienie sprawy Franconiego w spokoju. Czy wyrażam się jasno?
Skinęła głową. Bała się zrobić cokolwiek innego.
– Dobrze. Jesteśmy bardzo umiarkowanymi ludźmi. Uznamy to za przysługę i w zamian odwdzięczymy się tym samym. Wiemy, kto zabił Franconiego, i postanowiliśmy podzielić się z tobą tą wiedzą. Wiesz, pan Franconi nie był miłym facetem, więc został zastrzelony. I to cała historia. Ubijemy interes?
Laurie ponownie kiwnęła głową. Zerknęła na Angela, ale szybko uciekła wzrokiem.
– Zabójca nazywa się Vido Delbario – kontynuował Franco. – On też nie jest miłym facetem, chociaż likwidując Franconiego, wyświadczył światu przysługę. Pofatygowałem się nawet i zapisałem ci nazwisko. – Pochylił się i położył na stoliku karteczkę. – Tak więc przysługa za przysługę.
Zamilkł i spojrzał wyczekująco na Laurie.
– Zrozumiałaś, co powiedziałem? – zapytał po chwili milczenia.
Laurie skinęła trzeci raz.
– Sądzę, że nie prosimy o zbyt wiele. Mówiąc bez osłonek, Franconi był gnojkiem. Zabił wielu ludzi i zasłużył sobie na śmierć. Teraz, skoro zostałaś ostrzeżona, okażesz dość rozsądku i zrozumiesz, że w tak wielkim mieście jak to nie ma sposobu zapewnić sobie ochrony, a obecny tu Angelo marzy o tym, żeby wasze drogi się skrzyżowały. Szczęśliwie dla ciebie nasz szef nie ma ciężkiej ręki. Jasne?
Franco znowu zamilkł. Laurie poczuła się zmuszona do odpowiedzi. Z trudnością udało jej się wykrztusić, że zrozumiała.
– Cudownie! – zawołał Franco. Uderzył dłońmi w uda i wstał. – Kiedy usłyszałem, jak inteligentną i rezolutną jest pani osobą, ucieszyłem się z naszego spotkania oko w oko.
Franco wsunął broń do kabury pod marynarką i włożył płaszcz.
– Chodź, Angelo – powiedział. – Jestem pewny, że pani doktor chciałaby wziąć prysznic i zjeść kolację. Na moje oko wygląda na bardzo zmęczoną.
Angelo wstał, ruszył w stronę Laurie i w tej chwili niespodziewanie skręcił kotu kark. Rozległ się chrzęst i łapy Toma bezwiednie opadły. Położył martwego kota na kolanach Laurie i wyszedł za Frankiem przez drzwi frontowe.
– Ach, nie! – szepnęła Laurie, przytulając swego sześcioletniego przyjaciela. Wiedziała, że jego kręgosłup został złamany. Wstała. Nogi miała jak z waty. Usłyszała dochodzący z klatki schodowej odgłos windy, która najpierw zatrzymała się, a po chwili ruszyła w dół.
W nagłym przypływie paniki pobiegła do drzwi frontowych i zamknęła je na wszystkie zamki. Kota cały czas trzymała w rękach. Wtedy uświadomiła sobie, że napastnicy weszli tylnymi drzwiami, i rzuciła się do kuchni. Znalazła je szeroko otwarte, wyważone. Naparła na nie i zamknęła najlepiej, jak potrafiła.
Weszła do kuchni i drżącymi rękoma sięgnęła do telefonu. W pierwszym odruchu chciała zadzwonić na policję, ale zawahała się, słysząc w duchu ostrzeżenie Franca o poważnych kłopotach, na jakie jest narażona. Przypomniała jej się także przerażająca twarz Angela i intensywność jego spojrzenia.
Zdając sobie sprawę, że jest w szoku, i walcząc z cisnącymi się do oczu łzami, odłożyła słuchawkę. Postanowiła zadzwonić do Jacka, ale wiedziała, że jeszcze nie będzie go w domu. Zamiast więc gdziekolwiek dzwonić w tym momencie, poszukała styropianowego pudełka, włożyła do niego kota i obłożyła kostkami lodu. Teraz dopiero poszła do łazienki, aby sprawdzić własne obrażenia.
Jazda rowerem z kostnicy do domu wcale nie okazała się takim dopustem bożym, jak Jack sądził. W rzeczywistości, kiedy tylko ruszył, natychmiast poczuł się lepiej niż czuł się przez cały dzień. Pozwolił sobie nawet na skrót przez Central Park. Po raz pierwszy od roku znalazł się w parku po zmroku. Chociaż czuł się nieco nieswój, podniecała go szybka jazda w ciemności po krętych alejkach.
Przez większą część drogi rozmyślał o GenSys i Gwinei Równikowej. Ciekawiło go, jak w tej części Afryki jest naprawdę. Żartował, mówiąc Lou, że jest tam pełno robactwa, wilgotno i gorąco, ale do końca nie był pewny.
Myślami wracał też do Teda Lyncha. Był ciekaw, co też Ted zdoła odkryć następnego dnia. Zanim Jack opuścił kostnicę, zadzwonił do domu Teda i naszkicował mu nieprawdopodobny scenariusz z przeszczepem ksenogenicznym. Ted odpowiedział, że wydaje mu się, iż zdoła powiedzieć coś więcej po sprawdzeniu tej części DNA, która pozwoli określić białka rybosomalne. Wyjaśnił, że ten fragment DNA różni się znacznie u każdego z gatunków i dodał, że informacje pozwalające na identyfikację gatunków znaleźć można na CD-ROM-ie.
Skręcił w swoją ulicę z postanowieniem, że uda się do pobliskiej księgarni i poszuka, czy mają jakieś materiały na temat Gwinei Równikowej. Kiedy jednak podjechał do boiska i zobaczył, że popołudniowe i wieczorne rozgrywki w kosza są w toku, zmienił decyzję. Doszedł do wniosku, że w Nowym Jorku może uda się znaleźć wygnańców z tego afrykańskiego kraju. Przecież miasto przygarniało ludzi dosłownie z całego świata.
Zatrzymał się przy furtce w ogrodzeniu boiska, zsiadł z roweru i oparł go o siatkę. Nie założył ani jednego zabezpieczenia, chociaż większość ludzi mogłaby pomyśleć, że zostawianie roweru wartego tysiąc dolarów jest ryzykowne. Paradoksalnie boisko było jedynym miejscem w całym Nowym Jorku, gdzie Jack czuł, że może spokojnie zostawić rower bez dozoru.
Podszedł do bocznej linii boiska i skinął Spitowi i Flashowi, którzy czekali wśród kibiców na swoją kolejkę. Gra przenosiła się raz pod jeden, raz pod drugi kosz. Jak zwykle na boisku dominował Warren. Przed każdym z rzutów mówił "dziura", co bardzo złościło przeciwników, bo aż dziewięćdziesiąt procent rzutów przelatywało przez ich kosz.
Kwadrans później wynik gry został przesądzony kolejnym "dziurawym" rzutem Warrena i pokonani zeszli z boiska. Warren dostrzegł Jacka i zbliżył się do linii.
– Cześć, człowieku, wbiegasz, czy jak? – spytał Warren.
– Zastanawiam się. Ale póki co, mam kilka pytań. Po pierwsze, co ty na to, żebyśmy ty, Natalie, Laurie i ja spotkali się w jakiejś knajpce w weekend?
– Może być. Wszystko, żeby tę moją małą uciszyć. Żyć mi nie daje przez was.
– Po drugie, znasz jakiegoś brata z małego afrykańskiego kraju, który nazywa się Gwinea Równikowa?
– Człowieku, nigdy nie wiem, z czym ty znowu wyskoczysz. Niech pomyślę.
– Leży na zachodnim wybrzeżu Afryki. Pomiędzy Kamerunem a Gabonem.
– Wiem, gdzie to jest – przerwał zniecierpliwiony Warren. – Prawdopodobnie odkryta przez Portugalczyków i skolonizowana przez Hiszpanów. Naprawdę odkryta znacznie wcześniej przez czarnych ludzi.
– Jestem pod wrażeniem twojej wiedzy – przyznał Jack. – Ja nigdy nie słyszałem o tym kraju.
– Nie dziwi mnie to – zauważył Warren. – Jestem pewny, że nigdy nie wybrałeś żadnego kursu czarnej historii. Ale wracając do pytania, tak, znam paru ludzi stamtąd, a szczególnie jedną rodzinę. Nazywają się Ndeme. Mieszkają dwa budynki od ciebie w stronę parku.
Jack spojrzał w kierunku domu i znowu na Warrena.
– Znasz ich dostatecznie dobrze, żeby mnie przedstawić? Poczułem nagle głębokie zainteresowanie Gwineą Równikową.
– Tak, pewnie. Ojciec nazywa się Esteban. Jest właścicielem sklepu "Mercado" na Columbus. Tam jest jego syn, ten w pomarańczowych butach.
Wzrok Jacka powędrował za palcem wskazującym Warrena aż trafił na pomarańczowe trampki. W ich właścicielu rozpoznał chłopaka, który regularnie grywał w koszykówkę. Był cichym dzieciakiem i dobrym graczem.
– Dlaczego nie zejdziesz i nie zagrasz paru meczy? – spytał Warren. – Przedstawię cię potem Estebanowi. To miły gość.
– Zgoda – powiedział Jack. Jazda na rowerze tchnęła w niego nowe życie i szukał jakiegoś usprawiedliwienia dla rozegrania kilku meczy. Wydarzenia dnia zmęczyły go psychicznie.
Wsiadł na rower. Podjechał szybko do domu, ponieważ pilno mu było do gry, biegł po schodach z rowerem na ramieniu. W mieszkaniu bez zwłoki wpadł do sypialni i przebrał się w strój sportowy.
Po pięciu minutach był gotowy. Kiedy znalazł się przy drzwiach, zadzwonił telefon. Przez chwilę rozważał, czy odebrać, ale pomyślał, że może to Ted Lynch z jakimiś uwagami na temat DNA i wrócił, aby podnieść słuchawkę. Dzwoniła Laurie. Nie była sobą.
Jack wcisnął kilka banknotów w wąską szczelinę w pleksiglasowej ochronie siedzenia kierowcy. Było tego dość za kurs taksówki i jeszcze zostało na sporą górkę. Stał przed domem Laurie. Nie dalej jak godzinę temu żegnał się z nią w tym samym miejscu. Ubrany w sportowy strój wyskoczył z wozu, podbiegł do drzwi i nacisnął przycisk domofonu. Laurie czekała na niego przed windą.
– Mój Boże! – zawołał. – Twoja warga!
– Zagoi się – powiedziała ze stoickim spokojem. W tym momencie dostrzegła oko Debry Engler w szparze uchylonych drzwi. Laurie podskoczyła do kobiety i wrzasnęła, żeby zajęła się swoimi sprawami. Drzwi natychmiast trzasnęły.
Jack objął Laurie, by ją uspokoić, i wprowadził do mieszkania.
– Dobra – powiedział, kiedy usiadła na kanapie. – Opowiedz, co się stało.
– Zabili Toma – zaszlochała. Po pierwszym szoku rozpłakała się z powodu śmierci ulubieńca, ale łzy wyschły, zanim Jack zadał pytanie.
– Kto?
Odczekała, aż zaczęła panować nad swoimi emocjami.
– Było ich dwóch, ale znam tylko jednego. To ten mnie uderzył i zabił Toma. Ma na imię Angelo. To on śni mi się we wszystkich koszmarach. Miałam z nim okropną przeprawę w sprawie Cerina. Sądziłam, że nadal siedzi w więzieniu. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak i dlaczego wyszedł. Wygląda okropnie. Twarz ma strasznie zniekształconą przez oparzenia i jestem pewna, że mnie za to wini.
– Więc to była wizyta z zemsty – uznał Jack.
– Nie – zaprzeczyła. – To było ostrzeżenie dla mnie. Mam zostawić w spokoju sprawę Franconiego.
– Nie wierzę. Przecież to ja węszę w tej sprawie, nie ty.
– Ostrzegałeś mnie. Najwidoczniej zirytowałam pewnych ludzi, próbując wyjaśnić, jak zniknęło z kostnicy ciało Franconiego. Domyślam się, że to moja wizyta w Domu Pogrzebowym Spoletto ostatecznie ich rozzłościła.
– Nie cieszy mnie uznanie za moje przewidywania. Mówiąc to, myślałem, że popadniesz w kłopoty z powodu Binghama, nie gangsterów.
– Angelo przystroił swoje ostrzeżenie w piórka wzajemnie wyświadczonej sobie przysługi. Za moje posłuszeństwo zdradzili nazwisko zabójcy Franconiego. Nawet je napisali. – Laurie podniosła karteczkę ze stolika i podała ją Jackowi.
– Vido Delbario – przeczytał na głos. Popatrzył na pobitą twarz Laurie. Nos i warga spuchły. Miała też siniec pod okiem. – Ten przypadek był szalony od samego początku, teraz zupełnie wymyka się z rąk. Lepiej opowiedz mi wszystko dokładnie.
Opowiedziała z detalami wszystko od chwili przekroczenia progu aż do momentu, kiedy zadzwoniła do Jacka. Powiedziała nawet, dlaczego zrezygnowała z zawiadomienia policji.
Skinął głową.
– Rozumiem. Lokalny komisariat niewiele będzie mógł w tej chwili zrobić.
– Co mam począć? – spytała, choć nie oczekiwała odpowiedzi. Było to raczej pytanie retoryczne.
– Pozwól, że spojrzę na tylne drzwi – zaproponował Jack.
Laurie poprowadziła go przez kuchnię do pomieszczenia gospodarczego.
– Cholera! – zawołał, widząc wyłamane zamki. – Coś ci powiem, nie powinnaś dzisiaj spać w domu.
– Myślałam już, żeby pójść do rodziców.
– Pojedziesz ze mną. Prześpię się na kanapie.
Laurie spojrzała Jackowi głęboko w oczy. Nie potrafiła w nich odczytać, czy w nieoczekiwanym zaproszeniu było coś więcej niż troska o jej bezpieczeństwo.
– Spakuj swoje drobiazgi – polecił Jack. – Przygotuj się na kilka dni. Trochę potrwa, zanim uda się solidnie naprawić drzwi.
– Trudno mi do tego wracać, ale muszę coś zrobić z biednym Tomem.
Jack podrapał się po głowie.
– Masz jakąś łopatkę?
– Mam motykę ogrodniczą. A o czym myślisz?
– Pochowamy go na podwórku.
– Jesteś sentymentalny, co?
– Wiem, co znaczy stracić tych, których się kocha – odpowiedział. Głos mu się załamał. Przypomniał mu się tamten telefon, informujący o śmierci żony i córek w katastrofie lotniczej.
Laurie pakowała się, a Jack chodził w tę i z powrotem po sypialni. Starał się skoncentrować na bieżących sprawach.
– Musimy powiadomić o wszystkim Lou i podać mu nazwisko Vida Delbaria – powiedział.
– Ja też o tym myślałam – odparła z garderoby. – Sądzisz, że powinniśmy to zrobić jeszcze dzisiaj?
– Raczej tak. Niech sam zdecyduje, jak i kiedy będzie chciał to wykorzystać. Zadzwonimy ode mnie. Masz jego numer domowy?
– Mam.
– Wiesz, ta historia niepokoi z wielu powodów, nie tylko dlatego, że zagrożone jest twoje bezpieczeństwo. Potwierdza moje obawy, że zorganizowany świat przestępczy wmieszał się jakoś w sprawy transplantacji organów. Może mamy do czynienia z jakimś czarnym rynkiem zabiegów operacyjnych.
Laurie wyszła z garderoby z torbą przewieszoną przez ramię.
– Ale jak można mówić o transplantacji, skoro Franconi nie dostawał środków immunosupresyjnych? No i nie zapominaj o dziwnych wynikach testów DNA, uzyskanych przez Teda Lyncha – powiedziała Laurie.
Jack westchnął.
– Masz rację. Wszystko razem nie trzyma się kupy.
– Może Lou odnajdzie w tym jakiś sens – zastanowiła się Laurie.
– Nie mogłoby być lepiej. Tymczasem wydarzenia czynią podróż do Afryki coraz bardziej sensowną.
Laurie szła do łazienki, lecz słysząc słowa Jacka, zatrzymała się.
– O czym ty znowu mówisz?
– Osobiście nie miałem żadnego kontaktu ze zorganizowaną przestępczością, ale zetknąłem się z gangiem ulicznym i jak sądzę, istnieje między nimi bolesne podobieństwo. Jeżeli któraś z tych band zaczęła rozmyślać o tym, żeby się ciebie pozbyć, to policja nie ochrom cię, chyba że roztoczą nad tobą całodobową opiekę. Problem w tym, że nie mają na to dość ludzi. Może oboje powinniśmy wyjechać na jakiś czas z miasta. Może to pozwoli Lou uporządkować sprawy.
– Ja także miałabym pojechać? – spytała. Nagle pomysł wyjazdu do Afryki nabrał zupełnie innego wyrazu. Nigdy nie była w Afryce, więc podróż mogła okazać się interesująca. Właściwie mogła być nawet przyjemna.
– Uznamy to za wymuszone wakacje. Oczywiście Gwinea Równikowa nie jest wymarzonym celem, ale może to być coś… innego. No i może przy okazji uda nam się wyświetlić, co GenSys tam robi i dlaczego Franconi zdecydował się na tę podróż.
– Hmmm. Ten pomysł zaczyna mi się podobać.
Po spakowaniu rzeczy zabrali styropianowe pudełko z Tomem i poszli na podwórko na tyłach domu. W kącie ogrodu, gdzie było trochę wolnej ziemi, wykopali głęboki dół. Znaleźli zardzewiały szpadel, więc nie sprawiło im to większych kłopotów. Zakopali Toma.
– Niech mnie! – stęknął Jack, chwytając za torbę Laurie. – Coś ty tam włożyła?
– Kazałeś się spakować na kilka dni – odparła usprawiedliwiająco.
– Ale to nie znaczy, żeby zabierać kulę do gry w kręgle.
– To kosmetyki. Nie są w opakowaniach turystycznych.
Na Pierwszej Avenue złapali taksówkę. Po drodze zatrzymali się na Piątej Avenue przy księgarni. Jack poczekał w samochodzie, a Laurie poszła kupić jakieś materiały o Gwinei Równikowej. Niestety niczego nie mieli i musiała kupić przewodnik po całej Afryce Środkowej.
– Sprzedawca roześmiał się, kiedy poprosiłam o książkę o Gwinei Równikowej – powiedziała, gdy wsiadła do auta.
– To tylko kolejne potwierdzenie, że nie jest to miejsce na wymarzone wakacje – stwierdził Jack.
Laurie też się uśmiechnęła i serdecznie uścisnęła przyjaciela za rękę.
– Jeszcze ci nie podziękowałam za to, że tak szybko przyjechałeś. Naprawdę doceniam to i czuję się już znacznie lepiej.
– Cieszę się.
Zanim znaleźli się w mieszkaniu, Jack musiał jeszcze pokonać schody, obciążony bagażem Laurie. Po serii ciężkich westchnień i jęków Laurie zapytała, czy chciałby może, aby sama wniosła torbę. Odparł, że właśnie wysłuchiwanie jego narzekań jest karą za zabranie tak wielu rzeczy.
Wreszcie dotarł do drzwi i postawił walizkę. Wybrał właściwy klucz, włożył do zamka i przekręcił. Zasuwa odskoczyła, ale drzwi pozostały zamknięte.
– Hmmm – zastanowił się. – Nie pamiętam, żebym zamykał na dwa razy. – Przekręcił klucz jeszcze raz i pchnął otwarte już teraz drzwi. Było ciemno, więc wszedł przed Laurie do pokoju, by zapalić światło. Ona szła tuż za nim i nagle wpadła na Jacka, bo ten niespodziewanie zatrzymał się w miejscu.
– No dalej, włącz je – odezwał się jakiś głos.
Jack zastosował się do polecenia. Sylwetki, które chwilę wcześniej zauważył, okazały się dwoma mężczyznami ubranymi w długie płaszcze. Siedzieli na kanapie zwróceni twarzami w stronę pokoju.
– O mój Boże! – zawołała Laurie. – To oni!
Franco i Angelo rozgościli się w mieszkaniu Jacka tak jak wcześniej u Laurie. Do połowy opróżnione butelki stały na stoliku, obok leżał pistolet z tłumikiem. Na środku pokoju stało krzesło przodem zwrócone do kanapy.
– Domyślam się, że pan doktor Stapleton – odezwał się Franco.
Jack potwierdził skinieniem, a jego umysł zaczął gwałtownie poszukiwać sposobu wyjścia z sytuacji. Wiedział, że drzwi wejściowe za nim są nadal otwarte. Zwymyślał siebie w duchu, że nie nabrał podejrzeń, otwierając drzwi. Problem w tym, że wybiegł tak szybko z domu, iż nie był pewny, jak zamknął mieszkanie.
– Nie rób nic głupiego – poradził Franco, jakby czytał w myślach Jacka. – Nie zostaniemy długo. Gdybyśmy wiedzieli, że zastaniemy tu doktor Montgomery, oszczędzilibyśmy sobie drogi do jej mieszkania, nie mówiąc już o powtarzaniu po raz drugi tej samej wiadomości.
– Czego się, ludzie, tak przeraziliście, że przychodzicie i straszycie nas? – zapytał Jack.
Franco uśmiechnął się i spojrzał na Angela.
– Słyszałeś tego faceta? Wydaje mu się, że zawracaliśmy sobie głowę, żeby tu przyjść i odpowiadać na jego pytania.
– Brak szacunku – skomentował Angelo.
– Doktorku, może by tak jeszcze jedno krzesełko dla panizaproponował Franco. – Porozmawiamy wtedy troszeczkę i będziemy mogli się pożegnać.
Jack nie ruszył się. Patrząc na pistolet na stoliku, zastanawiał się, który z mężczyzn ma broń przy sobie. Spróbował ocenić ich siłę. Obaj byli raczej szczupli. Nie imponowali posturami.
– Przepraszam, doktorze – zawołał Franco. – Jest pan tu, czy co?
Zanim Jack zdołał odpowiedzieć, za nim coś się nagle poruszyło i ktoś zdecydowanym ruchem odepchnął go na bok. Przybysz krzyknął:
– Nikt się nie rusza!
Jack szybko wrócił do siebie po chwilowej stracie orientacji i zauważył, że do pokoju wpadło trzech czarnych mężczyzn, wszyscy uzbrojeni w broń automatyczną. Lufy wycelowane we Franca i Angela nawet nie drgnęły. Cała trójka ubrana była w koszykarskie stroje i Jack błyskawicznie ich rozpoznał. W pokoju stali Flash, David i Spit. Wszyscy dopiero co przerwali grę i pot ściekał im po czołach.
Franco i Angelo byli kompletnie zbici z tropu. Siedzieli z szeroko otwartymi oczami. Zwykle znajdowali się raczej po drugiej stronie wymierzonej broni i wiedzieli, że nie należy się ruszać.
Przez chwilę panowała zupełna cisza. Do pokoju wszedł Warren.
– Człowieku, trzymanie cię przy życiu staje się pełnoetatową robotą, wiesz, o czym mówię? – zagaił nowy gość. – No i muszę powiedzieć, że wkurzasz sąsiadów, sprowadzając tu te białe śmieci.
Warren wziął z ręki Spita broń i kazał mu przeszukać obcych. Spit bez słowa rozbroił Angela z automatycznego waltera. Obmacawszy Franca, zabrał pistolet ze stolika.
Jack głośno i z ulgą odetchnął.
– Warren, chłopie, nie wiem, jak ci się udało wejść w najbardziej odpowiednim dla mnie momencie, ale to warte uznania – odezwał się Jack.
– Te szumowiny już wcześniej tu przyjechały i obejrzały teren – wyjaśnił Warren. – Zupełnie jakby myśleli, że są niewidzialni pomimo drogich ciuchów i tego wielkiego, czarnego, błyszczącego cadillaca. To jakieś cholerne żarty.
Jack aż zatarł ręce z wrażenia, widząc nagłą zmianę sytuacji. Zapytał Franca i Angela o nazwiska, ale w odpowiedzi dostał tylko zimne spojrzenia.
– Ten to Angelo Facciolo – wskazała Laurie z wyraźnym gniewem w tonie.
– Spit, weź im dokumenty – polecił Warren.
Spit wykonał polecenie i przeczytał nazwiska oraz adresy.
– Uff. A to co? – zapytał, gdy otworzył portfel w miejscu, w którym schowana była odznaka policyjna z posterunku w Ozone Park. Podniósł tak, żeby Warren mógł zobaczyć.
– To nie są policjanci – stwierdził, machając z lekceważeniem ręką. – Nie ma się czego obawiać.
– Laurie – odezwał się Jack. – Myślę, że to najwyższa pora, aby zadzwonić do Lou. Podejrzewam, że z wielką ochotą porozmawia sobie z tymi dżentelmenami. I powiedz mu, żeby zabrał ze sobą furgonetkę, na wypadek gdyby chciał zaoferować panom noc na rachunek miasta.
Laurie zniknęła w kuchni.
Jack podszedł do Angela i stanął nad nim.
– Wstawaj – powiedział.
Angelo wstał i patrzył bezczelnie na Jacka. Ku zaskoczeniu wszystkich, łącznie z Angelem, Jack z całej siły zdzielił go w twarz. Rozległ się jęk i Angelo poleciał do tyłu, przekoziołkował przez oparcie kanapy i upadł ciężko na podłogę.
Jack wykrzywił się, zaklął i złapał za rękę, ale zaraz potrząsnął nią z bólu i zawołał:
– Jezu! Nigdy jeszcze nikogo tak nie walnąłem. To boli!
– Powstrzymaj się – ostrzegł go Warren. – Nie lubię bicia tego psiego łajna. To nie w moim stylu.
– Już zrobiłem swoje – powiedział Jack i usiadł, ciągle potrząsając dłonią. – Ale widzisz, to psie łajno leżące za kanapą uderzyło dzisiaj Laurie po tym, jak włamało się do jej mieszkania. Jestem pewny, że zauważyłeś jej twarz.
Angelo pozbierał się i usiadł. Nos miał rozbity. Jack zaprosił go gestem na kanapę. Angelo ruszał się powoli. Dłonią zakrył nos, jakby chciał zebrać w dłoń kapiącą krew.
– No a teraz, zanim przyjedzie policja, chciałbym was jeszcze raz zapytać, czego się tak wystraszyliście. Co Laurie i ja możemy odkryć? O co chodzi'w tej bezsensownej sprawie Franconiego?
Franco i Angelo patrzyli na Jacka jak na powietrze. Jack zapytał jeszcze, co im wiadomo o wątrobie Franconiego, ale milczeli jak kamienie.
Laurie wróciła z kuchni.
– Złapałam Lou. Już jedzie. Muszę powiedzieć, że jest podniecony, szczególnie tą wiadomością o Delbariu.
Godzinę później Jack siedział wygodnie usadowiony w fotelu w mieszkaniu Estebana Ndeme. Byli z nim Laurie i Warren.
– Pewnie, chętnie wypiję jeszcze jedno piwo – odpowiedział na propozycję Estebana. Jack czuł w głowie przyjemny szum po pierwszym piwie i narastającą euforię, że wieczór, który zaczął się tak źle, ma tak nieoczekiwanie pomyślne zakończenie.
Lou zjawił się u Jacka z kilkoma policjantami mundurowymi w niecałe dwadzieścia minut po telefonie Laurie. Nie posiadał się z radości, gdy okazało się, że może zatrzymać Angela i Franca za włamanie, nielegalne posiadanie broni, naruszenie nietykalności osobistej, wymuszenie i podawanie się za oficera policji. Miał nadzieję, że zdoła ich przytrzymać dostatecznie długo, aby wyciągnąć cenne informacje o zorganizowanym świecie przestępczym w Nowym Jorku, a szczególnie o organizacji rodziny Lucia.
Lou był zaniepokojony ostrzeżeniami, jakie otrzymali Laurie i Jack, więc kiedy Jack stwierdził, że oboje mają zamiar wyjechać z miasta na tydzień lub dwa, całym sercem poparł pomysł. Postanowił jednocześnie, że do wyjazdu załatwi im ochronę, a oni, aby ułatwić policji zadanie, zdecydowali się pozostać przez ten czas razem.
Na naleganie Jacka, Warren zabrał jego i Laurie do "Mercado Market", aby spotkać się z Estebanem Ndeme. Tak jak Warren utrzymywał, Esteban był człowiekiem przyjaznym i gościnnym. Był mniej więcej w wieku Jacka, miał więc około czterdziestu dwu lat, jednak z budowy ciała stanowił jego przeciwieństwo. Jack był krępy, Esteban smukły. Nawet rysy twarzy wydawały się delikatne. Skóra miała kolor głębokiego brązu, była o wiele ciemniejsza od skóry Warrena. Ale najbardziej rzucającą się w oczy cechą fizyczną Estebana było wysoko sklepione czoło. Lekko wyłysiał nad czołem, więc linia włosów ciągnęła się od ucha do ucha niemal przez czubek głowy.
Gdy tylko dowiedział się, że Jack planuje podróż do Gwinei Równikowej, natychmiast zaprosił całą trójkę do mieszkania.
Teodora Ndeme bardzo przypominała swego męża. Ledwie znaleźli się w mieszkaniu, a już zaprosiła wszystkich na kolację.
Wobec aromatycznych zapachów płynących z kuchni, Jack rozsiadł się ukontentowany z drugim piwem.
– Co sprowadziło państwa do Nowego Jorku? – zapytał Estebana.
– Musieliśmy opuścić nasz kraj – odparł gospodarz. Zaczął opisywać rządy terroru bezlitosnego dyktatora Nguemy, który zmusił jedną trzecią ludności, wliczając w to wszystkich spadkobierców kolonistów hiszpańskich, do opuszczenia państwa. – Pięćdziesiąt tysięcy ludzi zostało zamordowanych. To było straszne. Byliśmy szczęściarzami, że udało nam się wyjechać. Pracowałem jako nauczyciel hiszpańskiego i z tego powodu byłem podejrzany.
– Mam nadzieję, że sprawy uległy zmianie – powiedział Jack.
– Och, tak – odparł Esteban. – Zamach z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku wiele zmienił. Ale to nadal biedny kraj, chociaż zaczęto coś mówić o wydobyciu ropy z dna oceanu u wybrzeży kraju, kiedy odkryto jej złoża w Gabonie. Gabon jest teraz najbogatszym państwem regionu.
– Myślał pan o powrocie? – spytał Jack.
– Wiele razy. Ostatnio kilka lat temu. Teodora i ja nadal mamy tam krewnych. Jej brat ma nawet na stałym lądzie, w Bata, to większe miasto, mały hotel.
– Słyszałem o Bata. Rozumiem, że jest tam również lotnisko.
– Jedyne na stałym lądzie. Zbudowali je w latach osiemdziesiątych z okazji Kongresu Afryki Środkowej. Oczywiście, Gwinea Równikowa nie mogła sobie na to pozwolić, ale to już inna historia.
– Słyszał pan o kompanii GenSys? – zapytał Jack.
– Bardzo dobrze – stwierdził Esteban. – To główne źródło waluty wymienialnej dla rządu, szczególnie po tym jak spadły ceny na kakao i kawę.
– Tak, słyszałem. Słyszałem także, że GenSys prowadzi małpią farmę. Czy ona mieści się może w Bata?
– Nie, to jest na południu. Zbudowali ją w samej dżungli, w pobliżu starego hiszpańskiego miasta Cogo. Odbudowali większą część miasta dla swoich ludzi z Ameryki i Europy, a dla tubylców, którzy dla nich pracują, zbudowali całkiem nowe miasteczko. Zatrudniają wielu Gwinejczyków.
– Wie pan, czy GenSys zbudowało też szpital?
– Tak. W starym mieście. Szpital i laboratorium. Naprzeciwko ratusza.
– Skąd pan tyle o tym wie?
– Bo pracował tam mój kuzyn. Ale zrezygnował, kiedy żołnierze zabili jego przyjaciela za polowanie. Wielu ludzi lubi GenSys, bo dobrze płacą, ale inni ich nie lubią, bo mają zbyt wiele wspólnego z rządem. Mają tam władzę.
– Dzięki pieniądzom – stwierdził Jack.
– Tak, oczywiście – zgodził się Esteban. – Płacą ministrom wielkie pieniądze. Utrzymują nawet część armii.
– To bardzo wygodne – skomentowała Laurie.
– Gdybyśmy polecieli do Bata, czy moglibyśmy odwiedzić też Cogo? – spytał Jack.
– Tak sądzę. Dwadzieścia pięć lat temu Hiszpanie opuścili kraj i droga do Cogo zarosła, stała się nieprzejezdna. Ale GenSys odbudowało ją, tak że w tę i z powrotem mogą jeździć ciężarówki. Może pan wynająć samochód.
– Czy to możliwe?
– W Gwinei Równikowej wszystko jest możliwe, jeżeli ma pan pieniądze. Kiedy planuje pan podróż? No bo najlepiej jechać w porze suchej.
– A kiedy to jest?
– Luty i marzec.
– To się dobrze składa, bo Laurie i ja planujemy wyruszyć jutro wieczorem.
– Co? – Warren odezwał się pierwszy raz, odkąd znaleźli się w mieszkaniu Estebana. Nie był wtajemniczony w całą sprawę. – Myślałem, że w ten weekend Natalie i ja mamy się z wami spotkać? Już uprzedziłem Natalie.
– Oj – stęknął Jack. – Zapomniałem o tym.
– Człowieku, musisz zaczekać do sobotniego wieczoru, inaczej będę miał wielki problem, wiesz, o czym mówię. Już ci mówiłem, jak mi truła, żeby się z wami zobaczyć.
Jack był w tak doskonałym nastroju, że przyszło mu do głowy inne rozwiązanie.
– Mam lepszy pomysł. Dlaczego ty i Natalie nie moglibyście polecieć z nami do Gwinei Równikowej? My zapraszamy.
Laurie zamrugała. Nie była pewna, czy dobrze usłyszała.
– Człowieku, o czym ty mówisz? – zapytał Warren. – Postradałeś resztki tego swojego pokręconego rozumu. Mówimy o Afryce.
– Tak, Afryka – powtórzył Jack. – Skoro Laurie i ja musimy jechać, moglibyśmy uczynić tę wyprawę tak przyjemną, jak tylko się da. A właściwie, panie Esteban, może pan z małżonką również pojechalibyście z nami? Zrobimy sobie wycieczkę.
– Mówi pan poważnie? – zapytał Esteban.
Twarz Laurie wyrażała zupełne niedowierzanie.
– Pewnie, że mówię poważnie – zapewnił Jack. – Najlepiej odwiedzić nieznany kraj z kimś, kto kiedyś tam mieszkał. Przecież to nie tajemnica. Ale powiedzcie mi, czy wszyscy będziemy potrzebowali wiz?
– Tak, ale ambasada Gwinei Równikowej znajduje się tutaj, w Nowym Jorku – poinformował Esteban. – Dwa zdjęcia, dwadzieścia pięć dolarów i informacja z banku, że nie jest się biedakiem, wystarczą, by otrzymać wizę.
– Jak można się dostać do Gwinei Równikowej?
– Do Bata najłatwiej przez Paryż. Z Paryża kursuje codziennie samolot do Douala w Kamerunie. Z Douala zaś jest codzienne połączenie z Bata. Można też lecieć przez Madryt, ale z Hiszpanii są tylko dwa loty w tygodniu, do Malabo na wyspie Bioko.
– Wygląda więc na to, że Paryż wygrał – rozstrzygnął Jack.
– Teodora! – Esteban zawołał żonę z kuchni. – Lepiej, żebyś tu przyszła.
– Jesteś szalonym człowiekiem – powiedział Warren do Jacka. – Wiedziałem o tym od pierwszego dnia, kiedy zobaczyłem cię na boisku. Ale coś ci powiem, zaczyna mi się to podobać.