40

Uklękłam z bronią gotową do strzału, tuż przy ciele. Mrok był gęsty jak aksamit. Nie widziałam własnej dłoni uniesionej na wysokości twarzy. Zamknęłam oczy, wytępiam słuch. I nagle szurnięcie podeszew butów o kamienie. Ruch powietrza, jakby ktoś się do mnie zbliżył. Miałam trzynaście srebrnych naboi. Już wkrótce przekonamy się, czy srebro może zranić lamię. Alejandro dostał już srebrną kulę w pierś i najwyraźniej nie uczyniła mu ona żadnej szkody. Wpakowałam się w niezłe szambo. Kroki były tuż-tuż. Czułam, że ktoś się zbliża.

Otworzyłam oczy. Miałam wrażenie, jakbym usiłowała przeniknąć wzrokiem czarną, nieprzejrzystą kulę. Czułam jednak, że ktoś nade mną stoi. Uniosłam broń na wysokość brzucha lub splotu słonecznego i nacisnęłam spust, nie dźwigając się z kolan. Błyski przypominały wyładowania piorunów, w ciemnościach buchnęły niebieskawe płomienie. Uśmiechnięty runął do tyłu w rozbłysku światła. Usłyszałam, jak osunął się poza krawędź, a potem zapadła cisza. I nie było już nic oprócz czerni.

Czyjeś dłonie schwyciły mnie za przedramiona, a ja nic nie usłyszałam. To był Alejandro. Krzyknęłam, gdy postawił mnie na nogi.

– Twój mały pistolecik nie może mi wyrządzić krzywdy – powiedział. Głos miał łagodny i cichy. Nie odebrał mi broni. Nie bał się jej. A powinien. – Zaproponowałem Melanie wolność, gdy tylko Oliver i obecny Mistrz Miasta zostaną unicestwieni. Tobie oferuję wieczne życie, wieczną młodość, będziesz mogła żyć.

– Nałożyłeś na mnie pierwszy znak.

– Dziś wieczorem otrzymasz drugi – powiedział. Głos miał cichy i zwyczajny w porównaniu z Jean-Claudem, ale ciemność i jego dotyk nadawały słowom nowego, bardziej intymnego znaczenia.

– A jeśli ja nie chcę być twoją ludzką służebnicą?

– I tak będę cię miał, Anito. Utrata ciebie osłabi Mistrza. Dzięki temu utraci swych popleczników oraz pozycję. O tak, Anito, będę cię miał. Przyłącz się do mnie i z własnej woli, a będzie to dla ciebie przyjemne. Staw mi opór, a poznasz, czym jest cierpienie.

Wycelowałam na słuch, starając się trafić w jego gardło. Gdybym zdołała uszkodzić mu kręgosłup, niezależnie czy miał tysiąc lat, czy więcej, mogłabym go unicestwić. Kto wie. Może. Błagam. Boże. Wypaliłam. Kula trafiła go w szyję. Targnął się do tyłu, ale nie puścił moich rąk. Jeszcze dwie kule, jedna w szyję, druga w żuchwę i odepchnął mnie od siebie, wyjąc. Wylądowałam na wznak w lodowatej wodzie.

Promień latarki przeciął mrok. Opodal stanął Blondas – idealny cel. Strzeliłam i latarka zgasła, ale nie usłyszałam krzyku. Wypaliłam zbyt szybko i chybiłam. Cholera. Po ciemku nie uda mi się ześlizgnąć z tej skały. Mogłabym spaść i złamać nogę. Pozostawało mi więc jedynie wejście jeszcze dalej w głąb jaskiń, jeśli zdołam tam dotrzeć.

Alejandro wciąż wydawał z siebie nieartykułowany skowyt wściekłości. Krzyki odbijały się echem od kamiennych ścian i wkrótce poza tym, że nic nie widziałam, niczego już także nie słyszałam.

Przebrnęłam przez wodę, niemal przywierając plecami do ściany. Skoro ja ich nie słyszałam, to może także oni mnie nie słyszeli.

– Odbierz jej tę pukawkę – rzekła lamia. Przemieściła się i chyba stanęła obok zranionego wampira.

Oczekiwałam w ciemnościach na jakiś znak świadczący, że zaczęli mnie szukać. Poczułam na twarzy powiew chłodnego powietrza. To nie była ich sprawka. Czyżbym zbliżyła się do otworu prowadzącego w głąb jaskiń? Czy mogłam się im wymknąć? Po ciemku, nie wiedząc, czy na mojej drodze pojawią się jamy albo woda tak głęboka, że mogłabym w niej utonąć? Pomysł nie wydawał się dobry. Może mogłabym po prostu ich wszystkich pozabijać. To też raczej wątpliwe.

Pośród echa wrzasków Alejandro rozległ się inny dźwięk, wysoki syk, jakby jakiegoś wielkiego węża. Lamia zmieniała kształt. Musiałam zwiać, zanim dopełni przemiany.

Rozbryzgi wody nieomal mnie dosięgły. Uniosłam wzrok, ale nie ujrzałam nic prócz nieprzeniknionej czerni. Nie poczułam nic więcej niż tylko krople wody, które znów na mnie prysnęły. Uniosłam broń i wypaliłam. W rozbłysku światła dostrzegłam twarz Ronalda. Ciemne okulary znikły. Miał żółte oczy o pionowych źrenicach. Ujrzałam to wszystko przy błysku towarzyszącym wystrzałowi. Wypaliłam jeszcze dwa razy w ten paskudny pysk o wężowych oczach. Ronald krzyknął i widziałam ostre kły wyłaniające się zza jego zwykłych zębów. Boże. Kim on był? Czym był? Czymkolwiek był, runął do tyłu. Usłyszałam, jak wylądował w wodzie z głośnym pluskiem. Na pewno nie było tam płytko. Odkąd upadł, nie usłyszałam, aby się poruszył. Czy był martwy?

Wrzaski Alejandro ucichły. Czy on także zginął? A może próbował się do mnie podkraść? Może był już blisko? Uniosłam pistolet przed sobą, usiłując przejrzeć ciemność.

Coś ciężkiego przepełzło po kamieniach. Poczułam nagły ucisk w dołku. Lamia. Cholera.

Tego było już nadto. Pokonałam załom muru i znalazłam się przy przejściu. Pełzłam na kolanach, podpierając się jedną ręką. Nie chciałam uciekać, dopóki to nie będzie absolutnie konieczne. Mogłam wyrżnąć w ciemnościach w ścianę albo nadziać się na stalaktyt, albo wpaść w jakąś bezdenną rozpadlinę. No, może nie bezdenną, ale jak dla mnie wystarczyłoby nawet drobne dziesięć metrów. Trup to trup. Niezależnie z jakiej spada się wysokości.

Lodowata woda przesączała się przez moje dżinsy i buty. Pod dłonią czułam śliską kamienną powierzchnię. Pełzłam najszybciej, jak tylko mogłam, macając ręką w poszukiwaniu rozpadlin czy innych niewidocznych zagrożeń.

Czerń wypełnił głośny szelest. To lamia. Dopełniła transformacji. Czy w nowej postaci będzie pełznąć po kamieniach szybciej ode mnie? Miałam ochotę podnieść się i zacząć biec ile sił. Pragnienie ucieczki było tak silne, że aż ścierpły mi ramiona.

Donośny plusk zwiastował, że wpełzła do wody. A wiec jednak poruszała się szybciej ode mnie. Tak jak przypuszczałam. Mogłam się o to założyć. A gdybym zaczęła biec… i wpadła z impetem na skalną ścianę? No cóż, lepiej zaryzykować, niż zwlekać i dać się złapać jak mysz brodząca w lodowatej wodzie.

Podniosłam się powoli i zaczęłam biec. Lewą rękę trzymałam przed sobą, aby osłonić twarz, ale resztę pozostawiłam swojemu szczęściu i przypadkowi. Było ciemno jak diabli. Nie widziałam zupełnie nic. Biegłam co sił, ślepa jak nietoperz, czując w żołądku lodowatą gulę wywołaną przeświadczeniem, że lada moment pod moimi stopami otworzy się podstępna szczelina.

Odgłos łusek prześlizgujących się po kamieniach z wolna się oddalał. Udało mi się ją prześcignąć. Doskonale. Zahaczyłam prawym barkiem w wystającą skałę. Impet zderzenia pchnął mnie na przeciwległą ścianę. Ramię zdrętwiało od barku po koniuszki palców. Upuściłam broń. Zostały mi tylko trzy naboje, ale to lepsze niż nic. Oparłam się o ścianę, przyciskając ręko do ciała, czekając, aż odzyskam czucie, zastanawiając się, czy odnajdę w tych ciemnościach moją broń i czy będę mieć na to czas.

W tunelu pojawiło się jakieś światło. Zbliżał się Blondas, sporo ryzykował. Gdybym miała broń, ma się rozumieć. Tylko że nie miałam już pistoletu. Gdybym walnęła w większy odłam skalny, mogłam złamać rękę. Powoli odzyskiwałam czucie. Ramię zaczęło mnie świerzbić i pulsować tępym bólem. Potrzebowałam latarki. A gdybym się gdzieś schowała i odebrała latarkę Blondasowi? Miałam dwa noże. O ile wiedziałam, Blondas nie był uzbrojony. Miałam więc pewną szansę.

Światło zbliżało się powoli, słaby snop przesuwał się z boku na bok. Może zdążę. Podniosłam się i zaczęłam macać dłonią w poszukiwaniu występu, który omal nie pozbawił mnie ręki. Była to skalna półka ze znajdującym się za nią otworem. Podmuch chłodnego powietrza owionął mi twarz. To był nieduży tunel. Znajdował się na wysokości mojego barku, czyli w przypadku Blondasa na poziomie głowy. Doskonale.

Oparłam dłonie na płask i podciągnęłam się. Prawe ramię próbowało protestować, ale nie zważałam na to. Wpełzłam do tunelu, wyciągając ręce przed siebie w poszukiwaniu stalaktytów czy innych półek skalnych. Nic prócz niedużej, pustej przestrzeni. Gdybym była większa, nie mieściłabym się wewnątrz. Niech żyją drobne, niskie osoby.

Wyjęłam nóż lewą ręką. Prawa wciąż drżała. Byłam lepsza w posługiwaniu się prawą, jak większość praworęcznych osób, ale ćwiczyłam też lewą. Zwłaszcza odkąd pewien wampir złamał mi prawe ramię i ocaliło mnie tylko to, że miałam sprawną drugą rękę. Sytuacja, w której stajesz w obliczu śmierci, często skłania ludzi do wytężonych ćwiczeń.

Przyklękłam w tunelu, zaciskając nóż w dłoni i przytrzymując się prawą ręką ściany. Miałam tylko jedną szansę. Nie łudziłam się. W normalnym starciu z atletycznym mężczyzną, cięższym ode mnie o pięćdziesiąt kilo, nie miałam żadnych szans. Gdybym nie załatwiła go za pierwszym razem, zrobi ze mnie miazgę albo odda lamii. Z dwojga złego wolałabym bicie.

Czekałam w ciemnościach z nożem w ręku, gotowa poderżnąć komuś gardło. Niezbyt to miłe, gdy się nad tym zastanowić. Ale konieczne, czyż nie? Był tuż-tuż. Cienki promień ołówkowej latarki wydawał się przeraźliwie jasny w ciemnościach. Gdyby poświecił w stronę mojej kryjówki, zanim się do niej zbliży, byłoby po mnie. Podobnie jeśli zdecyduje się przejść bliżej lewej ściany tunelu, a nie tuż pode mną… Przestań. Już dość.

Światło znalazło się tuż pode mną. Usłyszałam jego kroki, gdy przechodził przez wodę, zbliżał się. Trzymał się prawej ściany, tak jak tego chciałam. Jego jasne włosy pojawiły się w zasięgu mego wzroku i w tej samej chwili zaatakowałam. Wysunęłam się do przodu, a on się odwrócił. Rozdziawił usta ze zdziwienia, zaraz potem nóż pogrążył się z boku w jego szyi. Spoza zębów wysunęły się mu kły. Ostrze zgrzytnęło o kręgosłup. Prawą ręką schwyciłam go za długie włosy, odciągając głowę do tyłu i rozpłatałam mu gardło. Krew buchnęła szkarłatną fontanną. Nóż i moja lewa ręka były śliskie od posoki. Osunął się z głośnym plaśnięciem na dno tunelu.

Ześlizgnęłam się z półki i wylądowałam obok jego ciała. Latarka poturlała się do wody, ale wciąż się paliła. Wyłowiłam ją. Browning leżał niemal tuż przy dłoni Blondasa. Był wilgotny, ale to nie miało znaczenia. Nowoczesne pistolety są tak skonstruowane, że można z nich strzelać nawet pod wodą. To jedna z cech, które tak bardzo ułatwiają rozwój współczesnego terroryzmu.

Krew zabarwiła strumień na czerwono. Poświeciłam latarką w głąb tunelu. W słabym świetle dostrzegłam sylwetkę lamii. Jej długie czarne włosy spływały kaskadą na białą, górną część ciała. Miała wydatne, sterczące piersi i ciemnych, czerwonawych sutkach. Od pasa w dół była koloru kości słoniowej z bladozłotymi zygzakami. Długie łuski na brzuchu były białe, z czarnymi cętkami. Uniosła się na długim, twardym ogonie i wysunęła w moją stronę rozdwojony język.

Alejandro stanął za nią, cały we krwi, ale poruszał się, mógł chodzić. Miałam ochotę krzyknąć: „Dlaczego nie umierasz, łajzo!”, ale to nic by nie dało. Może już nic nie mogło mi pomóc.

Lamia zaczęła sunąć w głąb tunelu. Wystarczyło parę kul, abym załatwiła jej sługi, mimo ich kłów i Ronalda z jego wężowymi ślepiami. Jak dotąd nie próbowałam poczęstować Melanie paroma srebrnymi nabojami. Cóż miałam do stracenia? Skierowałam promień latarki na jej nagie piersi i uniosłam pistolet.

– Jestem nieśmiertelna. Twoje kule nic mi nie zrobią.

– Zbliż się, a postaram się zweryfikować twoją teorię – odparłam.

Podpełzła bliżej, poruszając rękoma jakby w rytm kroków. Całe jej ciało poruszało się silnymi pchnięciami mocno umięśnionego ogona. Wyglądało to nadzwyczaj naturalnie. Alejandro pozostał z tyłu, oparty o ścianę. Cierpiał. Ale ekstra!

Pozwoliłam jej zbliżyć się na trzy metry. Na tyle blisko, aby ją trafić i dość daleko, by mieć czas na ucieczkę, w razie gdyby jej słowa się potwierdziły.

Pierwsza kula trafiła ją tuż nad lewą piersią. Zachwiała się. Trafiłam ją, ale rana zamknęła się jak woda, gładko i natychmiastowo. Nie pozostał żaden ślad. Uśmiechnęła się. Uniosłam nieznacznie broń i wpakowałam kulę nieco powyżej jej doskonałego nosa. Znów się zachwiała, ale rana nawet nie zaczęła krwawić. Po prostu się zagoiła. Podobny efekt miały zwykłe kule w przypadku wampirów.

Włożyłam pistolet do kabury podramiennej, obróciłam się na pięcie i zaczęłam biec. Od głównego tunelu odchodziła w bok szeroka szczelina. Musiałabym zdjąć kurtkę, aby się w nią wcisnąć. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam, to ugrzęznąć w ciasnej dziurze, do której mogłaby też wpełznąć lamia. Pozostałam w tunelu głównym.

Jak okiem sięgnąć, korytarz był gładki i prosty. Tu i ówdzie ze ścian wystawały półki skalne, z niektórych spływała woda, ale pełzanie na brzuchu, gdy ścigała mnie wężopodobna istota, jakoś mi się nie uśmiechało. Mogłam ją prześcignąć. Biegłam szybciej, niż ona mogła pełznąć. Nawet wielkie węże nie są aż tak szybkie. Jeżeli tylko nie trafię w ślepą uliczkę, wszystko powinno być dobrze. Boże, jak bardzo pragnęłam w to uwierzyć.

Strumień sięgał mi teraz do kostek. Woda była tak zimna, że prawie nie czułam stóp. Bieg trochę mi pomógł. Musiałam skupić się na moim ciele, poruszać się, biec, starać się nie upaść i nie myśleć o tym, co mnie ścigało. Pytanie brzmiało, czy było stąd inne wyjście? Jeżeli nie mogłam ich zabić ani ominąć i jeśli było stąd tylko jedno wyjście, moje chwile były już policzone.

Wciąż biegłam przed siebie. Trzy razy w tygodniu pokonywałam dziesięć kilometrów, niekiedy nawet więcej. Mogłam biec długo. A miałam inny wybór?

W tunelu było coraz więcej wody. Jej poziom podnosił się. Teraz sięgała mi już do kolan. Spowalniała mnie. Czy lamia poruszała się w wodzie szybciej ode mnie? Nie wiedziałam. Po prostu nie wiedziałam.

Silny podmuch powietrza omiótł mi plecy. Odwróciłam się, ale nic nie dostrzegłam. Powietrze było ciepłe i przesycone słabym zapachem kwiatów. Czy to lamia? Czy poza pościgiem mogła mnie dopaść jeszcze w inny sposób? Nie, lamie mogą wykorzystywać swe iluzje wyłącznie w stosunku do mężczyzn. Na tym polegała ich moc. Nie byłam mężczyzną, a zatem nic mi nie groziło. Wiatr owiał moją twarz, delikatny, ciepły i wonny, ten zapach przywodził na myśl silną, żyzną woń świeżo wykopanych z ziemi korzeni. Co się działo?

– Anito.

Odwróciłam się, lecz nikogo tam nie było. W kręgu światła ujrzałam tylko tunel i wodę. Nie słyszałam nic prócz plusku wody. A jednak… ciepły wiatr musnął mój policzek, a zapach kwiatów przybrał na sile.

I nagle zorientowałam się, co to było. Przypomniałam sobie, jak na schodach ścigał mnie kiedyś widmowy wicher i jak ujrzałam w powietrzu płomyki niebieskiego ognia, przywodzące na myśl oczy. Drugi znak.

Wtedy było inaczej, nie czułam zapachu kwiatów, ale wiedziałam, że to było to. Alejandro nie musiał mnie dotknąć, aby nałożyć na mnie znak, podobnie jak Jean-Claude.

Poślizgnęłam się na wilgotnych kamieniach i zanurzyłam się po szyję w wodzie. Podniosłam się niezdarnie, poziom wody sięgał mi teraz do ud. Moje dżinsy stały się mokre i ciężkie. Zaczęłam brnąć przed siebie. Chciałam pobiec, ale woda była na to zbyt głęboka. Szybciej byłoby, gdybym zaczęła płynąć.

Zanurkowałam, ściskając w jednej dłoni latarkę. Skórzana kurtka zaczęła ściągać mnie w dół, spowalniała ruchy. Wstałam i zdjęłam ją, puszczając z prądem. Żal mi było rozstawać się z kurtką, ale przecież jeśli przeżyję, będę mogła kupić sobie nową. Cieszyłam się, że założyłam bluzkę z długimi rękawami, a nie sweter. Było za zimno, abym mogła zrzucić z siebie coś jeszcze.

Lamia poruszała się w wodzie znacznie szybciej. Ciepły wiatr owionął moją twarz, w porównaniu z lodowatą wodą wydał mi się gorący.

Nie wiem, co mnie skłoniło, abym się odwróciła, nazwijcie to przeczuciem. W powietrzu płynęły w moją stronę dwie plamy czerni. Gdyby czerń mogła płonąć, przyrównałabym tę do bliźniaczych ogników, czarnych płomyków zbliżających się do mnie w podmuchach ciepłego, wonnego wiatru.

W oddali przede mną zamajaczyła kamienna ściana. Strumień przepływał właśnie pod nią. Przytrzymałam się ściany i stwierdziłam, że pomiędzy taflą wody a sklepieniem tunelu pozostawało jakieś dwa i pół centymetra wolnej przestrzeni. Wyglądało na to, że byłam na najlepszej drodze do utonięcia. Zaczęłam brnąć przez wodę i oświetlać tunel światłem latarki. Jest. Wąska skalna półka prowadząca, miejmy nadzieję, do innego, suchego tunelu.

Wspięłam się na półkę, ale podmuch wiatru uderzył mnie niczym ciepła ręka. Towarzyszyło temu wrażenie spokoju i bezpieczeństwa, dodajmy, wrażenie z gruntu fałszywe. Odwróciłam się, a czarne płomyki zawisły nade mną jak demoniczne świetliki.

– Anito, przyjmij to.

– Idź do diabła! – Przywarłam plecami do ściany, otoczona ciepłym, tropikalnym wiatrem. – Błagam, nie rób mi tego – wyszeptałam.

Płomyki opadały coraz niżej. Zamachnęłam się na nie rękami. Przeniknęły przez moje dłonie jak zjawy. Zapach kwiatów był coraz bardziej słodki, duszący. Płomyki wniknęły do moich oczu i przez chwilę ujrzałam świat przez pryzmat barwnych ogni i czerni będącej swego rodzaju światłem. A potem nic. Odzyskałam wzrok. Ciepła bryza z wolna ustała. Zapach kwiatów spowijał mnie jak aromat drogich perfum.

Usłyszałam dźwięk czegoś dużego, poruszającego się w mroku. Powoli uniosłam latarkę i w jej świetle ujrzałam śniade oblicze rodem z najgorszego koszmaru. Proste czarne włosy były obcięte krótko, podkreślając pociągłe oblicze. Złote oczy o źrenicach jak szparki spoglądały na mnie, nie mrugając powiekami, nieruchome. Szczupła górna połowa ciała podciągała w moją stronę dolną, bezwładną część. Od pasa w dół jego skóra była przezroczysta. Wciąż widać było nogi i genitalia, ale połączyły się one na kształt topornego wężowego ogona. Skąd się biorą młode lamie, gdy w okolicy nie ma akurat ani jednego samca? Spojrzałam na to, co było kiedyś istotą ludzką i krzyknęłam przeraźliwie.

Otworzył usta i ujrzałam wysuwające się kły. Zasyczał i ślina pociekła mu po brodzie. W tych gadzich ślepiach nie pozostało już ani odrobiny człowieczeństwa. Lamia była bardziej ludzka niż on, ale gdybym zmieniła się w węża, może ja także straciłabym zmysły. Może szaleństwo było w tym przypadku błogosławieństwem.

Wyjęłam pistolet i strzeliłam mu z przyłożenia w usta. Odrzuciło go w tył. Zawył przeciągle, ale nie zaczął krwawic. I nie umarł. Cholera.

Z oddali dobiegło głośne wołanie, którego echo przetoczyło się w naszą stronę.

– Raju! – Lamia nawoływała swego partnera, a może próbowała go ostrzec.

– Anito, nie rób mu nic złego. – To był Alejandro. Przynajmniej musiał zawołać. Nie mógł już przemawiać do mnie w myślach.

Stwór zaczął pełznąć w moim kierunku, rozdziawiając paszczę i obnażając kły.

– Powiedz mu, żeby to on mnie nie skrzywdził! – odkrzyknęłam.

Browning wrócił do kabury, a zresztą i tak nie miałam już naboi. Czekałam z latarką w jednej i nożem w drugiej ręce. Jeżeli zdołają powstrzymać go na czas, to świetnie. Szczerze wątpiłam w moc srebrnych noży, skoro srebrna kula nie wyrządziła mu żadnej szkody, ale tak czy owak nie zamierzałam poddać się bez walki.

Dłonie miał całe we krwi od czołgania się po kamieniach. Nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę coś, co było gorsze od przemiany w wampira, a jednak miałam to przed sobą i, co gorsza, to pełzło w moją stronę. Znajdował się między mną a suchym tunelem, ale poruszał się przeraźliwie wolno. Przylgnęłam plecami do ściany i wstałam.

Przyspieszył i bez wątpienia usiłował mnie dopaść. Minęłam go, ale chwycił mnie za kostkę i silnym szarpnięciem przewrócił na ziemię. Złapał mnie za nogi i zaczął przyciągać ku sobie. Usiadłam i wbiłam nóż w jego ramię. Wrzasnął, krew spłynęła mu po ręce. Ostrze ugrzęzło w kości, a potwór wytrącił mi nóż z ręki. W chwilę potem dźwignął się w górę i zaatakował, zatapiając kły w mojej łydce. Krzyknęłam i wyciągnęłam drugi nóż. Stwór uniósł głowę, krew ciekła mu strużkami po twarzy, z kłów spływały gęste, żółte krople. Wbiłam nóż w żółte ślepie monstrum. Ryknął potwornie, a echo tego wrzasku zupełniej mnie ogłuszyło. Po chwili padł na wznak, dolną częścią ciała targnęły skurcze, palce zacisnęły się w szpony. Przetoczyłam się wraz z nim, wbijając nóż z całej siły, najgłębiej jak się dało. Poczułam, że czubek ostrza zgrzytnął o kości czaszki. Wciąż się miotał i walczył, ale nie ulegało wątpliwości, że go zraniłam. Pozostawiłam nóż w oczodole, ale wyrwałam ten, który tkwił w ramieniu.

– Raju, nie!

Oświetliłam latarką lamię. Jej górna, biała część ciała lśniła w świetle, jakby była wilgotna. Obok niej stał Alejandro. Wyglądało na to, że już całkiem ozdrowiał. Nigdy dotąd nie widziałam wampira, który tak szybko odzyskiwał siły.

– Zapłacisz życiem za to, że ich zabiłaś – wysyczała lamia.

– Nie, dziewczyna jest moja.

– Zabiła mi partnera. Musi umrzeć!

– Dzisiejszej nocy obdarzę ją trzecim znakiem. Będzie moją służebnicą. To wystarczająca zemsta.

– Nie – krzyknęła.

Czekałam, aż zadziała trucizna, ale jak dotąd ugryzienie tylko trochę bolało, nie czułam silnego pieczenia ani niczego niezwykłego. Spojrzałam na suchy tunel, ale wiedziałam, że i tak ruszyliby za mną w pościg, a ja nie mogłam ich zabić, nie dziś, nie taką bronią. Będą inne okazje.

Ześlizgnęłam się z powrotem do strumienia. Pomiędzy sklepieniem a taflą wody wciąż pozostawało dwa i pół centymetra wolnej przestrzeni. Ryzykowałam utonięcie, ale gdybym została, miałam w perspektywie zabicie przez lamię lub zniewolenie przez wampira. Nic tylko wybierać.

Wślizgnęłam się do tunelu, przytykając usta do wilgotnego sklepienia. Mogłam oddychać. Może jednak jeszcze trochę pożyję. Cuda się zdarzają. W tunelu pojawiły się drobne fale. Jedna z nich przetoczyła się po mojej twarzy i zachłysnęłam się wodą. Powoli, ostrożnie brnęłam naprzód. To moje ruchy wywoływały te fale. Byłam na najlepszej drodze do popełnienia samobójstwa przez utopienie. Znieruchomiałam, aż woda się uspokoiła, po czym po serii szybkich oddechów, aby powiększyć pojemność płuc i zaczerpnąć możliwie jak najwięcej powietrza, wzięłam jeden głęboki. Zanurzyłam się w wodzie i zaczęłam pracować nogami. Było za wąsko na pływanie żabką. Czułam ucisk w klatce piersiowej i w gardle. Brakowało mi powietrza. Wynurzyłam się i pocałowałam skałę. Nie było tu prawie wcale wolnej przestrzeni. Woda wlała mi się do nosa i zakasłałam. Łyknęłam tylko jeszcze więcej wody. Przywarłam twarzą do sklepienia, najlepiej jak tylko mogłam, zaczerpnęłam kilka szybkich, płytkich oddechów i znów zeszłam pod wodę, pracując nogami z wszystkich sił. Jeżeli tunel był w dalszej części całkowicie zalany, umrę. Wiedziałam, że nie zdołam go przepłynąć na tych resztkach powietrza, które miałam jeszcze w płucach. A jeśli tunel był za długi? Jeśli był całkowicie zalany? Ogarnęła mnie panika i zaczęłam płynąc jeszcze szybciej, gorączkowo oświetlając latarką ściany i bezgłośnie odmawiając w myślach zdrowaśki. Proszę cię, Boże, błagam, nie pozwól, abym tu umarła.

Moja pierś płonęła żywym ogniem, a gardło pękało z braku powietrza. Światło zaczęło przygasać, ja zaś uświadomiłam sobie, że zaczęło robić mi się ciemno przed oczami. Lada chwila zemdleję i utonę.

Zaczęłam płynąć ku powierzchni i natrafiłam na pustą przestrzeń. Pierwszy oddech okazał się szczególnie bolesny. Ujrzałam przed sobą skalisty brzeg i promienie światła słonecznego. W ścianie był otwór. Blask słońca tworzył w powietrzu rozrzedzoną mleczną mgiełkę. Wypełzłam na skałę, kaszląc i ponownie ucząc się oddychania. Wciąż miałam w rękach nóż i latarkę. Nie pamiętałam, że je trzymam. Skała pokryta była warstewką szarego błota.

Popełzłam po brzegu w stronę otworu w kamiennej ścianie. Skoro mnie udało się przepłynąć, może im także się uda. Nie czekałam, aż lepiej się poczuję. Włożyłam nóż do pochewki, wsunęłam latarkę do kieszeni i zaczęłam się czołgać, ale już wkrótce znalazłam się przy szczelinie. Była dość wąska, ale dostrzegłam przez nią drzewa i wzgórze. Boże, jaki to był cudny widok!

Z tyłu za mną coś się wynurzyło. Odwróciłam się. Alejandro wyłonił się z wody i padły na niego promienie słońca. Jego skóra stanęła w ogniu i wampir z przeraźliwym wrzaskiem ponownie zanurzył się w wodzie.

– Płoń, sukinsynu, płoń!

Na powierzchni pojawiła się lamia.

Próbowałam przecisnąć się przez szczelinę i utknęłam. Odpychałam się rękoma i nogami, ale nogi ślizgały mi się w błocie i nie mogłam dobrze się nimi zaprzeć.

– Zabiję cię.

Udało mi się przecisnąć górną połowę ciała i zaczęłam szamotać się z całej siły, aby całkiem przeleźć przez ten cholerny otwór. Podrapałam sobie plecy o szorstkie kamienie i wiedziałam, że zdarłam skórę do krwi. Ale opłaciło się. Wyślizgnęłam się ze szczeliny, wypadłam na zbocze wzgórza i toczyłam się po nim, aby wreszcie zatrzymać się na drzewie poniżej.

Lamia zbliżyła się do otworu. Promienie słońca nie czyniły jej szkody. Spróbowała przecisnąć się przez szczelinę, ale górna połowa jej ciała była zdecydowanie zbyt pulchna i krągła. Nawet próby poszerzenia otworu nic nie dały. Wężowe ciało mogłoby się przecisnąć przez szczelinę, ale ludzka połowa była za szeroka.

Mimo to podniosłam się czym prędzej i zaczęłam schodzić po stoku. Wolałam nie ryzykować. Było tak stromo, że musiałam lawirować od jednego drzewa do drugiego i nieźle się napocić, aby nie stracić równowagi. Z oddali, gdzieś przede mną, dobiegły odgłosy przejeżdżających samochodów. Dość ruchliwa szosa, sądząc po hałasie. Zaczęłam biec, biegłam coraz szybciej i szybciej w dół stoku, kierując się w stronę, skąd dobiegał warkot samochodów. Pomiędzy drzewami już było widać szosę.

Wypadłam na pobocze drogi, cała uwalana w szarym błocie, przemoczona do szpiku kości i dygocząca na jesiennym wietrze jak osika. Nigdy jednak nie czułam się lepiej. Minęły mnie dwa samochody, kierowcy zignorowali moje błagalne próby zatrzymania pojazdów. A może zniechęcił ich widok pistoletu w kaburze podramiennej. Zielona mazda podjechała i zatrzymała się. Kierowca wychylił się i otworzył drzwiczki po stronie pasażera.

– Wskakuj. – To był Edward. Spojrzałam w jego niebieskie oczy, zlustrowałam to nieodgadnione, zimne oblicze i przez chwilę miałam wrażenie, że dostrzegam na nim grymas cynicznego zadowolenia. Nie przejęłam się tym ani trochę. Zajęłam miejsce na fotelu i zatrzasnęłam drzwiczki. – Dokąd? – zapytał.

– Do domu – odparłam.

– Może powinienem odwieźć cię do szpitala?

Pokręciłam głową.

– Znów mnie śledziłeś.

Uśmiechnął się.

– Zgubiłem cię w lesie.

– Mieszczuch.

Rozpromienił się.

– Tylko bez epitetów. Wyglądasz jak adeptka szkoły przetrwania.

Już chciałam coś powiedzieć, ale dałam sobie spokój. Miał rację, a ja byłam zbyt zmęczona i nie miałam ochoty na kłótnie.

Загрузка...