42

Zaczął się sen. Siedziałam pośrodku ogromnego łoża z baldachimem. Aksamitne zasłony były ciemnogranatowe, barwy nocnego nieba. Narzuta pod dłońmi wydawała się nadzwyczaj miękka. Miałam na sobie długą, białą suknię z koronkami pod szyją i przy rękawach. Nigdy nie miałam takiego ciucha. Ani ja, ani nikt w tym stuleciu.

Ściany pokryto niebiesko-złotą tapetą. W olbrzymim kominku radośnie buzował ogień, rzucając tańczące cienie po całym pokoju. Jean-Claude stał w kącie, skąpany wśród pomarańczowoczarnych cieni. Nosił tę samą koszulę, w której widziałam go ostatnio, tę z przezroczystym przodem. Podszedł do mnie, cienie rzucane przez ogień z kominka rozjaśniały jego włosy, twarz, migotały w źrenicach.

– Czemu w snach nigdy nie ubierzesz mnie w coś zwyczajnego?

Zawahał się.

– Nie podoba ci się suknia?

– Ani trochę.

Uśmiechnął się półgębkiem.

– Zawsze mówisz prosto z mostu, ma petite.

– Przestań mnie tak nazywać, do cholery.

– Jak sobie życzysz, Anito.

Wypowiedział moje imię w taki sposób, że nie przypadło mi to do gustu.

– Co ty kombinujesz, Jenn-Claude? – Stanął przy łóżku i rozpiął pierwszy guzik przy koszuli. – Co robisz?

Kolejny guzik, i jeszcze jeden, aż w końcu wyciągnął koszulę ze spodni i rzucił na podłogę.

Jego tors był tylko nieznacznie ciemniejszy od mojej sukni. Sutki miał blade i twarde. Zafascynowało mnie pasemko ciemnych włosów, które zaczynało się na jego brzuchu i znikało pod spodniami. Wpełzł na łóżko.

Cofnęłam się, krzyżując ramiona na piersiach niczym bohaterka kiepskiego wiktoriańskiego romansu.

– Nie tak łatwo mnie uwieść.

– Czuję na języku smak twego pożądania, Anito. Chciałabyś wiedzieć, jakie to uczucie, gdy moja skóra dotknie twego nagiego ciała.

Wygramoliłam się z łóżka.

– Zostaw mnie w spokoju, do cholery. Mówię serio.

– To tylko sen. Czy nawet we śnie nie możesz pozwolić sobie na odrobinę pożądania?

– Gdy chodzi o ciebie, to nigdy nie jest tylko sen.

Nagle pojawił się tuż przede mną. Nie zauważyłam tego ruchu. Oplótł mnie ramionami i nagle znaleźliśmy się na podłodze przed kominkiem. Cienie płomieni tańczyły na nagiej skórze jego ramion. Skórę miał delikatną, gładką, nieskazitelną, tak miękką, że mogłabym dotykać jej w nieskończoność. Położył się na mnie, poczułam jego ciężar wciskający mnie w podłogę. Czułam, jak jego ciało przywiera do mojego.

– Jeden pocałunek i pozwolę ci wstać.

Spojrzałam w jego oczy, granatowe jak nocne niebo, z odległości kilku centymetrów. Odwróciłam głowę, aby nie kontemplować jego doskonałego oblicza. Na dłuższą metę to było nie do zniesienia.

– Jeden pocałunek?

– Masz moje słowo – zapewnił szeptem.

Odwróciłam się do niego.

– Twoje słowo nie jest warte funta kłaków.

Nachylił się nade mną, nasze usta niemal się zetknęły.

– Jeden pocałunek.

Wargi miał miękkie, delikatne. Pocałował mnie w policzek, jego usta musnęły moją żuchwę i dotknęły szyi. Poczułam na twarzy dotyk jego włosów. Ponieważ są kręcone, sądziłam, że będą szorstkie i sztywne, ale były bardzo miękkie, wręcz jedwabiste.

– Jeden pocałunek – wyszeptał, wtulając usta w skórę mojej szyi, muskając językiem puls.

– Przestań.

– Przecież chcesz tego.

– Przestań natychmiast!

Schwycił mnie za włosy i odchylił mi głowę do tyłu, odsłaniając szyję. Jego usta lekko się rozchyliły, obnażając kły. Oczy były całkiem ciemne, pozbawione białek.

– Nie!

– Będę cię miał, ma petite, choćby nawet po to, aby ocalić ci życie. – Opuścił głowę, uderzając jak wąż.

Obudziłam się. Wpatrywałam się w sufit, którego nie rozpoznawałam. Zwieszały się z niego fantazyjnie upięte czarne i białe zasłony. Łóżko było przykryte czarną satyną i zarzucone mnóstwem poduszek. Poduszki były czarne i białe. Miałam na sobie czarną suknię na ramiączkach. Wydawała się być z prawdziwego jedwabiu i leżała na mnie jak ulał.

Podłogę wyłożono grubym na parę centymetrów, mechatym dywanem. W kącie pokoju stała czarna, lakierowana toaletka i komódka. Usiadłam i przejrzałam się w lustrze. Szyję miałam gładką, nietkniętą, bez śladów ukąszeń. Sypialnia wydawała się być urządzona wedle gustu Jean-Claude’a.

Umierałam od trucizny. Jak się tu dostałam? Czy znajdowałam się pod Cyrkiem Potępieńców, czy w jakimś zupełnie innym miejscu? Bolał mnie prawy nadgarstek. Miałam na nim biały bandaż. Nie pamiętałam, abym w jaskini zrobiła coś sobie w rękę.

Przejrzałam się w lustrze przy toaletce. Moja skóra na tle czarnego negliżu była śnieżnobiała, a długie włosy miały ten sam odcień co negliż. Zaśmiałam się. Pasowałam do wystroju sypialni. To ci dopiero.

Za białą kotarą otworzyły się drzwi. Dostrzegłam wyzierającą spoza niej kamienną ścianę. Podszedł do mnie, mając na sobie tylko dół od męskiej, jedwabnej piżamy. Szedł boso. Jego tors wyglądał identycznie jak w moim śnie, z wyjątkiem blizny w kształcie krzyża – we śnie jej nie było. Ta blizna kalała jego posągową doskonałość, czyniąc go bardziej rzeczywistym.

– Piekło – mruknęłam. – Ani chybi piekło.

– Co takiego, ma petite?

– Zastanawiałam się, gdzie jestem. Skoro i ty tu jesteś, to musi to być piekło.

Uśmiechnął się. Wydawał się przesadnie zadowolony z siebie, jak dobrze odżywiony, syty wąż.

– Jak się tu znalazłam?

– Richard cię przyniósł.

– A zatem naprawdę zostałam otruta. To nie było częścią snu?

Usiadł na skraju łóżka, możliwie jak najdalej ode mnie, abym nie poczuła się skrępowana. Prócz łóżka nie było tu gdzie usiąść.

– Obawiam się, że trucizna była aż nazbyt prawdziwa.

– Nie, żebym miała coś przeciw temu, ale dlaczego jeszcze żyję?

Podciągnął kolana do piersi, był to dziwnie wrażliwy gest.

– Ocaliłem cię.

– Wyjaśnij to.

– Przecież wiesz.

Pokręciłam głową.

– Powiedz to.

– Trzeci znak.

– Nie mam żadnych śladów ukąszeń.

– Ale masz skaleczony i zabandażowany nadgarstek.

– Ty draniu.

– Ocaliłem ci życie.

– Piłeś moją krew, gdy byłam nieprzytomna. – Nieznacznie skinął głową. – Ty sukinsynu. – Drzwi znów się otworzyły i stanął w nich Richard. – Ty łajdaku, jak mogłeś przynieść mnie do niego.

– Nie wydaje się szczególnie wdzięczna za uratowanie życia, nie uważasz, Richardzie?

– Powiedziałaś, że wolałabyś raczej umrzeć, niż stać się lykantropem.

– Wolałabym też umrzeć, niż stać się wampirem.

– On cię nie ugryzł. Nie staniesz się wampirem.

– Będę za to po wsze czasy jego ludzką służebnicą. To ci dopiero perspektywa.

– To zaledwie trzeci znak, Anito. Nie jesteś jeszcze jego służebnicą.

– Nie w tym rzecz. – Spojrzałam na niego. – Czy ty nic nie rozumiesz? Wolałabym, abyś raczej pozwolił mi umrzeć, niż skazał mnie na taki los.

– Nie jest to bez wątpienia los gorszy od śmierci – wtrącił Jean-Claude.

– Krwawiłaś z nosa i z oczu. Wykrwawiałaś się na śmierć w moich ramionach. – Richard postąpił kilka kroków w stronę łóżka i zatrzymał się. – Nie mogłem pozwolić, abyś umarła. – Rozłożył szeroko ręce w geście bezradności.

Wstałam w zwiewnym, jedwabnym negliżu i spojrzałam na nich obu.

– Może Richard tego nie rozumie, ale ty dobrze znasz moje poglądy, Jean-Claude. Wiesz, co czuję. Nie wykręcisz się.

– Może ja także nie chciałem, abyś umarła? Czy o tym pomyślałaś?

Pokręciłam głową.

– Co oznacza trzeci znak? Jakie nadzwyczajne zdolności zapewnia? W jaki sposób pozwoli ci mnie kontrolować?

– Mogę teraz przemawiać do ciebie w myślach, nie tylko we śnie. Zresztą ty również zyskasz pewne nowe właściwości, ma petite. Odtąd będzie cię bardzo trudno zabić. Niestraszne ci będą wszelkie trucizny.

Wciąż kręciłam głową.

– Nie chcę o tym słyszeć. Nie wybaczę ci, Jean-Claude.

– Niczego innego nie oczekiwałem – odparł.

Wydawał się smutny i zadumany.

– Chcę się przebrać i wrócić do domu. Niech mnie ktoś odwiezie. Muszę iść dziś wieczorem do pracy.

– Anito, dziś dwukrotnie omal nie zginęłaś. Jak możesz…

– Mogę, Richardzie. Muszę iść dziś do pracy. Potrzebuję czegoś, co jest wyłącznie moje i nie wiąże się z jego osobą. Ty władczy draniu!

– Znajdź dla niej jakieś rzeczy i odwieź ją do domu, Richardzie. Potrzeba jej czasu, aby przywykła do zmiany, która w niej nastąpiła.

Spojrzałam na Jean-Claude’a, który wciąż siedział skulony w rogu łóżka. Wyglądał olśniewająco i gdybym tylko miała pistolet, zastrzeliłabym go bez chwili wahania. W moich trzewiach zagnieździła się nieprzyjemna, lodowata gula strachu. Jean-Claude, nie zważając na moje zdanie, postanowił uczynić mnie swoją służebnicą. Mogłam krzyczeć i protestować, a on i tak zignorowałby moją opinię.

– Zbliż się do mnie raz jeszcze, Jean-Claude, niezależnie z jakiego powodu, a zabiję cię.

– Teraz łączą nas trzy znaki. Ty również byś ucierpiała.

Wybuchnęłam śmiechem; był zgryźliwy i gorzki.

– Naprawdę sądzisz, że to mogłoby mnie powstrzymać?

Spojrzał na mnie, jego oblicze było spokojne, nieodgadnione, cudne.

– Nie. – Odwrócił się tyłem do mnie i Richarda. – Odwieź ją do domu, Richardzie – powiedział. – Wiesz, w gruncie rzeczy nie zazdroszczę ci tej przejażdżki. – Obejrzał się przez ramię i lekko się uśmiechnął. – Gdy jest zła, nasza Anita bywa wyjątkowo złośliwa.

Miałam ochotę splunąć na niego, ale to by mi nie wystarczyło. Nie mogłam go zabić, a przynajmniej nie tu, nie w tej chwili, więc odpuściłam. Pod naciskiem bywam łaskawa. Wyszłam za Richardem, nie oglądając się ani razu za siebie. Nie chciałam dostrzec odbicia tego doskonałego profilu w lustrze przy toaletce.

Wampiry nie powinny odbijać się w lustrze ani posiadać duszy. On odbijał się w lustrze. Czy miał także duszę? Czy to ważne? Uznałam, że nie. To nie było istotne. Postanowiłam, że wydam Jean-Claude’a panu Oliverowi. Wystawię Mistrza Miasta, aby mógł zostać zgładzony. Jeszcze jeden znak i byłabym na zawsze w jego mocy. Nic z tego. Taki numer nie przejdzie. Prędzej on umrze, niż ja stanę się jego służebnicą. Choćbym nawet miała to przypłacić życiem. Nikt mnie do niczego nie zmusi, nawet jeśli propozycja gwarantowała mi potencjalną nieśmiertelność.

Загрузка...