Droga w górę do Boscarvy była długa i męcząca, tym bardziej że nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się wytrzymać w stanie silnego napięcia emocjonalnego dłużej niż dziesięć minut. Stopniowo, borykając się z fatalną pogodą, uspokoiłam się, otarłam łzy rękawiczką i wzięłam się w garść. Z sytuacji nie do zniesienia prawie zawsze jest jedno wyjście. Zdecydowałam się na nie, jeszcze zanim w końcu dotarłam do Boscarvy. Tym wyjściem był powrót do Londynu.
Postawiłam koszyk z zakupami na stole w kuchni i poszłam na górę do swojego pokoju. Tam zdjęłam wszystkie mokre rzeczy, zmieniłam obuwie, umyłam ręce, na nowo zaplotłam włosy i już spokojnie poszłam szukać Grenville’a. Zastałam go w gabinecie, jak siedział przy kominku i czytał poranną gazetę.
Opuścił ją na kolana i sponad niej patrzył, jak wchodziłam.
– O, Rebeka!
– Witam, jak się czujemy w taki wściekły poranek? – zaszczebiotałam celowo radosnym tonem jak jakaś zwariowana pielęgniarka.
– Och, boli mnie chyba wszystko i wszędzie. Taki wiatr wykańcza człowieka, nawet gdy nie wychodzi na dwór. Gdzie byłaś?
– W Porthkerris. Robiłam zakupy dla Mollie.
– Którą już mamy godzinę?
– Wpół do pierwszej.
– No to napijmy się sherry.
– A wolno ci pić?
– Mam to gdzieś, czy mi wolno czy nie. Wiesz, gdzie jest karafka.
Nalałam dwie szklanki, przyniosłam i ostrożnie ustawiłam na stoliku przy jego fotelu. Przysunęłam sobie taboret i usiadłam naprzeciw niego.
– Grenville – zaczęłam. – Muszę wracać do Londynu.
– Co?
– Muszę wracać do Londynu. – Jego niebieskie oczy zwęziły się, a potężna szczęka wysunęła się naprzód. Czym prędzej więc uczyniłam kozłem ofiarnym mojego szefa Stephena Forbesa. – Nie mogę opuszczać pracy na tak długo. Nie ma mnie tam już prawie dwa tygodnie. Stephen Forbes, u którego pracuję, był tak dobry, że dał mi urlop, ale nie mogę nadużywać jego uprzejmości i dobrego serca. Akurat zorientowałam się, że to już piątek, więc jeżeli przyjadę na weekend do Londynu, będę mogła w poniedziałek rano być w pracy.
– Ale przecież dopiero co przyjechałaś! – Grenville był najwyraźniej zgorszony.
– Jestem tu już od trzech dni. A gość i ryba po trzech dniach śmierdzą.
– Ty nie jesteś dla nas zwykłym gościem, ale córką Lizy.
– Tak, ale mam zobowiązania. Lubię swoją pracę i nie chciałabym jej stracić. – Uśmiechnęłam się, pragnąc zmienić temat. – Teraz, gdy już znam drogę do Boscarvy, kiedy tylko znajdę trochę wolnego czasu, będę mogła znów przyjechać i pobyć trochę z tobą.
Nie odpowiedział od razu, tylko siedział, nagle postarzały, ze złością wpatrując się w płomienie. W końcu odburknął ponuro:
– Wtedy może mnie już tu nie być.
– Ależ na pewno będziesz!
Grenville westchnął, powoli pociągnął łyk sherry, odstawił szklankę i z widoczną rezygnacją odwrócił się do mnie.
– Kiedy masz zamiar jechać?
Zaskoczyło mnie, lecz równocześnie ulżyło, że tak łatwo to zaakceptował.
– Może jutro wieczorem. Zarezerwuję sobie miejsce w wagonie sypialnym. Wtedy będę miała całą niedzielę na urządzenie się w mieszkaniu.
– Nie powinnaś mieszkać sama w Londynie. Nie jesteś stworzona do samotnego życia, tylko do męża, domu i dzieci. Gdybym był o dwadzieścia łat młodszy i mógł jeszcze malować, przedstawiałbym cię zawsze na łące lub w ogrodzie, po kolana w trawie z jaskrami i otoczoną dziećmi.
– Może kiedyś tak się stanie. Wtedy dam ci znać. Na jego twarzy odbiło się cierpienie. Nie patrząc mi w oczy powiedział:
– Chciałbym, żebyś została.
Bardzo pragnęłam powiedzieć mu, że też bym chciała, ale jest masa powodów, dla których nie mogę.
– Ja tu jeszcze wrócę – przyrzekłam.
Uczynił widoczny i rozdzierający serce wysiłek, aby zapanować nad sobą. Chrząknął dla oczyszczenia gardła, usadowił się lepiej w fotelu.
– Te twoje nefryty każę Pettiferowi zapakować w pudełko, żebyś mogła je zabrać. A lustro… czy nie jest za duże, abyś mogła je wieźć pociągiem? Powinnaś mieć samochód, wtedy nie byłoby problemów. Masz może jakiś?
– Nie, ale to nie ma znaczenia.
– No i myślę, że to biurko…
– Mniejsza o biurko! – Przerwałam mu z takim impetem, że spojrzał na mnie zaskoczony, nie spodziewając się widać tak złych manier. – Przepraszam – dodałam szybko – ale to naprawdę nie ma znaczenia. Nie zniosłabym, żeby znów wszyscy mieli się kłócić z tego powodu. Proszę, zrób to dla mnie i nie wspominaj o tym więcej, nawet nie myśl o tym!
Zamyślił się i obrzucił mnie długim, nieprzerwanym spojrzeniem, że aż musiałam spuścić oczy.
– Uważasz – spytał w końcu – że nie jestem w porządku wobec Eliota?
– Ja tylko myślę, że może nigdy ze sobą nie rozmawiacie ani nie zwierzacie się sobie.
– On byłby zupełnie inny, gdyby Roger nie zginął. Chłopiec potrzebował ojcowskiej ręki.
– A ty nie mogłeś zastąpić mu ojca?
– Mollie nie dawała mi zbliżyć się do niego. A on nigdy nie potrafił zająć się czymś na dłużej. Zmieniał zajęcia jak rękawiczki, aż w końcu jakieś trzy łata temu uchwycił się tego garażu.
– To chyba sukces?
– Używane samochody, też coś! – W jego głosie zabrzmiała nieuzasadniona pogarda. – Powinien był wstąpić do marynarki!
– A jeżeli mu to po prostu nie odpowiadało?
– Na pewno wstąpiłby, gdyby matka mu tego nie odradziła. Ona chciałaby go wiecznie trzymać przy swojej spódnicy.
– No wiesz, Grenville, myślę, że jesteś strasznie staroświecki i niesprawiedliwy.
– Czy pytałem cię o zdanie? – Od razu zrobił się weselszy. Dobra kłótnia działała na Grenville’a jak środek pobudzający.
– Nie obchodzi mnie, czy pytałeś. Powiedziałam ci, co o tym myślę.
Roześmiał się i lekko uszczypnął mnie w policzek.
– Jakże chciałbym jeszcze móc malować! – westchnął. – Czy nadal chciałabyś zabrać któryś z moich obrazów do Londynu?
Już zaczynałam się bać, że zapomniał o tym.
– Och, bardziej niż cokolwiek innego!
– Możesz wziąć od Pettifera klucz od pracowni. Powiedz mu, że pozwoliłem ci go wziąć. Poszperaj tam sobie, może coś dla siebie znajdziesz.
– Nie pójdziesz tam ze mną?
Ponownie skurcz cierpienia przemknął mu po twarzy.
– Nie! – odburknął opryskliwie i odwrócił się po swoją szklankę sherry. Usiadł, obracając szklankę w ręku i wpatrując się w powierzchnię bursztynowego napoju. – Nie – powtórzył. – Nie pójdę tam z tobą!
Podczas lunchu Pettifer podzielił się z innymi wiadomością o moich planach. Andrea aż zsiniała z zazdrości, że ja wracam do Londynu, a ona musi siedzieć w tej strasznej, nudnej Kornwalii. Natomiast inni, co mnie ucieszyło, byli raczej zmartwieni.
– Czy naprawdę musisz? – to był głos Mollie.
– Tak, naprawdę. Mam dużo pracy i nie mogę jej na tak długo opuszczać.
– Ale nam tu było z tobą tak miło! – Mollie potrafiła być urocza, jeśli tylko nie była agresywna ani zaborcza w stosunku do Eliota, a rozżalona na Grenville’a. Znów przypominała milutkiego, małego kotka, ale teraz wiedziałam, że w jej aksamitnych łapkach kryją się ostre pazury i jest gotowa użyć ich bez skrupułów.
– Mnie też było bardzo przyjemnie…
Pettifer był bardziej bezpośredni. Kiedy po lunchu poszłam do kuchni pomóc mu przy zmywaniu, bez ogródek wygarnął mi, co o tym myśli.
– Nie rozumiem, jak panienka może chcieć teraz odjeżdżać, kiedy już się tu trochę zadomowiła i pan komandor zaczął ją lepiej poznawać? Nie przypuszczałem, że panienka będzie taka…
– Ależ ja tu wrócę, powiedziałam przecież!
– Pan komandor ma już osiemdziesiąt lat i nie będzie żył wiecznie. Jakby panienka się poczuła, gdyby przyjechała tu znowu, a on już by wąchał kwiatki od spodu?
– Och, Pettifer, nie mów tak!
– Dobrze panience mówić „Nie mów tak”. A co ja mogę innego zrobić?
– Muszę wracać, bo mam pracę.
– Dla mnie to egoizm.
– Jesteś niesprawiedliwy, Pettifer.
– Przez te wszystkie lata nie widział ani razu własnej córki. Teraz panienka się zjawia i po trzech dniach chce już znikać. Czy tak postępuje dobra wnuczka?
Nie odpowiedziałam, bo nie było o czym mówić. Nie cierpiałam czuć się winną ani być o coś oskarżaną. W milczeniu kończyliśmy zmywanie. Kiedy talerze były już czyste i Pettifer wycierał suszarkę mokrą ścierką, spróbowałam wyciągnąć rękę do zgody.
– Naprawdę bardzo mi przykro. Mało tego, że muszę wyjeżdżać, to jeszcze przez ciebie czuję się jak ostatnia świnia. I naprawdę jeszcze tu wrócę. Może w lecie on będzie w dobrej formie. Wtedy będzie ciepło i zawieziesz nas gdzieś samochodem…
Mój głos zawisł w próżni. Pettifer starannie powiesił ścierkę na krawędzi zlewu. Mruknął niechętnie:
– Pan komandor mówił, żebym dał panience klucz od pracowni. Nie wiem, co tam można znaleźć, chyba masę kurzu i pająków.
– Dziadek powiedział, że mogę tam pójść i wybrać sobie jakiś jego obraz.
Powoli wytarł swoje zniszczone, sękate ręce.
– Muszę znaleźć ten klucz. Dla bezpieczeństwa wolałem go dobrze schować, żeby nie dostał się w niepowołane ręce. W pracowni jest dużo wartościowych rzeczy.
– Mogę tam pójść kiedykolwiek. – Nie byłam w stanie znieść jego widocznej dezaprobaty. – Och, Pettifer, nie gniewaj się na mnie!
W końcu zmiękł.
– Wcale się nie gniewam. Może to ja jestem egoistą. Może to ja nie chciałbym, żeby panienka stąd wyjechała?
Nagle ujrzałam go w innym wcieleniu, nie jako tego niezastąpionego Pettifera, wokół którego kręcił się cały dom, lecz po prostu jako starego człowieka, prawie tak starego jak mój dziadek i chyba równie samotnego. Poczułam dławiący ucisk w gardle i przez moment myślałam, że wybuchnę płaczem, co zdarzyłoby się już po raz drugi w dniu dzisiejszym. Ale wtedy Pettifer wystąpił z ostrzeżeniem: „Tylko niech panienka nie wybierze sobie jakiejś gołej baby, bo to nieprzyzwoite”. To rozładowało napięcie i znowu przyjaźnie uśmiechaliśmy się do siebie.
Tego popołudnia pożyczyłam od Mollie samochód i pojechałam pięć mil na stację kolejową, gdzie kupiłam sobie bilet powrotny do Londynu i miejsce w wagonie sypialnym na nocny pociąg w sobotę. Gwałtowność wiatru nieco się zmniejszyła, lecz pogoda wciąż była sztormowa. Wszędzie widoczne były szkody spowodowane przez burzę; przygięte drzewa, potłuczone inspekty, połamane gałęzie i zrównane z ziemią nasadzenia wczesnych roślin cebulkowych.
Kiedy wróciłam do Boscarvy, zastałam Mollie w ogrodzie, ciepło opatuloną od wiatru (w taką pogodę nawet Mollie nie mogła wyglądać elegancko). Próbowała podwiązywać i ratować co wrażliwsze krzewy rosnące wokół domu. Kiedy dostrzegła samochód, zdecydowała, że na dziś dosyć. Toteż gdy odstawiłam wóz i szłam w kierunku domu, wyszła mi naprzeciw, ściągając rękawice i wpychając kosmyk włosów pod chustkę na głowie.
– Nie mogę już dłużej wytrzymać – oznajmiła. – Ten piekielny wiatr odbiera mi siły. Ale musiałam coś zrobić z tym ślicznym małym wawrzynkiem, bo porwałoby go na strzępy. A wszystkie kamelie są jak ugotowane, zrobiły się całkiem brązowe. Chodźmy do środka, napijemy się herbaty.
Podczas gdy poszła się przebrać, postawiłam czajnik na gaz i ustawiłam filiżanki na tacy.
– Gdzie jest reszta? – spytałam, kiedy wróciła, jak zawsze nienagannie elegancka, z perłami na szyi i dobranymi do nich kolczykami.
– Grenville uciął sobie drzemkę, a Andrea jest na górze w swoim pokoju… – westchnęła. – Mogę powiedzieć, że ta dziewczyna jest szalenie trudna do prowadzenia. Żeby choć mogła zająć się czymś, zamiast tylko w ten męczący sposób snuć się po kątach! Obawiam się, że pobyt tutaj nic jej nie pomoże. Prawdę mówiąc, od początku tak mi się wydawało, ale moja biedna siostra była tak zrozpaczona… – Rozejrzała się po swojej komfortowo urządzonej kuchni. – Tu jest tak przytulnie. Zjedzmy tutaj podwieczorek! W salonie jest straszny przeciąg, kiedy wieje wiatr od morza, ciężko jest już od wpół do piątej zaciągać zasłony.
Mollie miała rację, w kuchni było znacznie przytulniej. Znalazła serwetę i nakryła do podwieczorku, stawiając na stole ciastka, herbatniki, cukierniczkę i dzbanuszek do mleka. Najwidoczniej nawet przy podwieczorku w kuchni dbała o szczegóły. Wyciągnęła jeszcze dwa fotele na kółkach i już sięgała po czajniczek, gdy w drzwiach stanęła Andrea.
– Andrea, kochanie, przyszłaś w samą porę. Dziś jemy podwieczorek w kuchni. Napijesz się herbaty?
– Przepraszam, ale nie mam czasu.
Ta niespodziewanie uprzejma odpowiedź wyostrzyła uwagę Mollie.
– Wychodzisz gdzieś? – spytała.
– Tak – odpowiedziała Andrea. – Idę do kina.
Spojrzałyśmy na nią ze zdumieniem, bowiem zdarzyła się rzecz niemożliwa: Andrea nagle postanowiła popracować trochę nad swoim wyglądem! Umyła włosy i związała je z tyłu. Znalazła czystą bluzkę, a nawet, co stwierdziłam z zachwytem, założyła pod nią stanik. Jak zawsze, nosiła na szyi swój celtycki krzyż na rzemyku, ale czarne dżinsy miała odprasowane, a niezgrabne buty wyczyszczone. Przez ramię przewiesiła płaszcz od deszczu i skórzaną torebkę z frędzlami. Nigdy jeszcze nie widziałam jej tak dobrze wyglądającej. Najważniejsze jednak było, że wyraz jej twarzy nie był nadąsany ani nieżyczliwy, lecz… poważny. Czy w ogóle było możliwe, aby Andrea wyglądała skromnie i poważnie?
– Czy ciocia nie ma nic przeciwko temu? – kontynuowała Andrea.
– Ależ skąd. Na jaki film się wybierasz?
– W kinie „Plaża” grają „Marię królową Szkocji”.
– Idziesz tam sama?
– Nie, z Jossem. Zadzwonił, kiedy ciocia pracowała w ogrodzie. Potem zaprasza mnie na kolację.
– No dobrze – słabym głosem wyszeptała Mollie. Ponieważ czuła, że oczekuje się od niej bardziej wyczerpującego komentarza, dokończyła: – A jak chcesz się tam dostać?
– Na dół zejdę piechotą, a z powrotem liczę na to, że Joss mnie odwiezie.
– Masz jakieś pieniądze?
– Mam pięćdziesiąt pensów. To wystarczy.
– No to… – Mollie skapitulowała ostatecznie – baw się dobrze!
– Dziękuję! – Obdarzyła nas obie uśmiechem.
– Do widzenia!
Drzwi zakołysały się za nią.
– Do widzenia! – odkrzyknęła Mollie i spojrzała na mnie. – Coś nadzwyczajnego! – skomentowała.
Skupiłam się nad swoją filiżanką herbaty.
– Co jest takie nadzwyczajne? – spytałam z pozorną obojętnością.
– Andrea i… Joss? To znaczy, on zawsze był dla niej miły, ale żeby… umawiać się z nią?
– Nie ma w tym nic dziwnego. Kiedy się umyje i zada sobie trud, żeby się uśmiechnąć, jest całkiem sympatyczna. A do Jossa pewnie uśmiecha się przez cały czas.
– Myślisz, że dobrze zrobiłam, pozwalając jej iść? Jestem w końcu za nią odpowiedzialna…
– Naprawdę nie widzę powodu, żebyśmy jej miały tego zabraniać. W końcu ma siedemnaście lat, nie jest już dzieckiem. Na pewno potrafi dać sobie radę.
– W tym właśnie problem – podsumowała Mollie.
– Na tym zawsze polegały trudności z Andrea.
– Ale wszystko będzie w porządku. Wiedziałam na pewno, że nie będzie w porządku, ale nie chciałam rozwiewać złudzeń Mollie. Zresztą, czy to miało jakieś znaczenie? Jeśli Joss chciał spędzać wieczory, uprawiając miłość przy kominku z tą młodocianą nimfomanką, nie moja to sprawa. Warci byli siebie nawzajem. Można powiedzieć, że dobrali się w korcu maku. Kiedy wypiłyśmy herbatę, Mollie założyła schludny fartuszek i zabrała się do szykowania kolacji. Ja sprzątnęłam ze stołu filiżanki i spodeczki, po czym pozmywałam. Wtedy zjawił się Pettifer, dźwigając ogromny klucz, który wyglądał, jakby otwierano nim jakieś lochy.
– Wiedziałem, że schowałem go w bezpieczne miejsce. Znalazłem go na spodzie szuflady w biurku pana komandora – oświadczył.
– Ależ Pettifer, co to jest? – spytała Mollie.
– Klucz do pracowni, proszę pani.
– Na miłość boską, komu to potrzebne?
– Mnie – wtrąciłam się. – Grenville powiedział, że mogę tam pójść i wybrać sobie jakiś obraz, aby go zabrać do Londynu.
– Ależ dziecko, za co się bierzesz. Tam musi być ogromny bałagan, przez dziesięć lat nikt tam nie wchodził.
– Mnie to nie przeszkadza! – Wzięłam klucz, który wydał mi się ciężki jak ołów.
– Chcesz tam iść już teraz? Robi się ciemno i zimno.
– A czy tam nie ma światła?
– Jest, ale raczej ponure. Lepiej poczekaj do jutra rana.
Chciałam jednak iść tam już teraz.
– Nic mi się nie stanie. Założę płaszcz.
– W hallu na stole leży latarka. Weź ją z sobą, bo ścieżka w dół ogrodu jest stroma i śliska.
Zapięłam więc szczelnie swój skórzany płaszcz i uzbrojona w latarkę i klucz wyszłam z domu przez drzwi wychodzące na ogród. Wciąż wiał porywisty wiatr od morza, przynosząc ze sobą cienkie strugi zimnego deszczu, tak że miałam trudności z zamknięciem drzwi za sobą. W tak pochmurne popołudnie wcześnie zaczęło się ściemniać, ale było jeszcze wystarczająco jasno, aby ostrożnie zejść w dół bez pomocy latarki. Włączyłam ją dopiero przy drzwiach pracowni, aby móc znaleźć dziurkę od klucza.
Włożyłam klucz do zamka. Przekręcił się z oporami. Przydałoby się go nasmarować. Drzwi ze skrzypem otwarły się do wewnątrz. W środku zalatywało stęchlizną i wilgocią, co wskazywało na obecność pajęczyn i pleśni. Szybko namacałam wyłącznik i zapaliłam światło. Naga żarówka wisząca wysoko u sufitu wniosła trochę życia, ale natychmiast otoczyły mnie pełzające cienie, gdyż przeciąg poruszał długim kablem od żarówki w tę i z powrotem jak wahadłem.
Kiedy weszłam do środka i zamknęłam drzwi za sobą, cienie powoli się uspokoiły. Wokół mnie, w półmroku, majaczyły jakieś zakurzone kształty, ale po przeciwnej stronie pokoju znajdowała się stojąca lampa z powyginanym i popękanym abażurem. Dobrałam się zaraz do niej, znalazłam kontakt i włączyłam ją, przez co od razu wszystko zaczęło wyglądać na trochę mniej opuszczone.
Teraz było widać, że pracownia była dwupoziomowa. Na południowej stronie urządzono sypialnię na galerii, do której prowadziły schodki w kształcie okrętowego trapu.
Weszłam do połowy schodków, skąd zobaczyłam kanapę przykrytą pasiastą narzutą. Nad nią znajdowało się szczelnie zasłonięte okno. Z poduszki wysypywały się pióra, co zapewne było dziełem buszującej tu myszy. W rogu galerii leżały wysuszone zwłoki małego ptaszka. Na ten widok lekko mną wstrząsnęło, toteż zeszłam z powrotem do pracowni.
Wiatr tłukł w wielkie okno od strony północnej. Próbowałam uporać się ze skomplikowanym systemem sznurków służących do podnoszenia zasłon, ale nie dałam rady i okno pozostało zasłonięte.
Na środku pomieszczenia znajdowało się podium dla modeli. Na nim stało coś przykrytego płachtą, co okazało się ozdobnym, pozłacanym krzesłem. Myszy zajęły się już jego siedzeniem – wokół leżały porozrzucane strzępki czerwonego aksamitu, końskie włosie wymieszane z mysimi kupkami i masą kurzu.
Pod inną płachtą odkryłam stół roboczy Grenville’a. Były tam pędzle, tuby z farbami, palety, nożyki, butelki oleju lnianego i stosy czystych blejtramów, zabrudzonych wskutek upływu czasu. Była tam też mała kolekcja drobnych przedmiotów, które prawdopodobnie zbierał dla zabawy. A więc wypolerowany przez wodę morską kamyk, jakieś pół tuzina muszli i pęczek piór mewich, które przypuszczalnie przechowywał w praktycznym celu czyszczenia fajki. Leżały tam jeszcze poskręcane, wyblakłe zdjęcia, na których nie można było nikogo rozpoznać, błękitno-biała chińska puszka z ołówkami, buteleczki ze skamieniałym tuszem i kawałek laku…
Poczułam się jak wścibska osoba czytająca cudzy pamiętnik, toteż zakryłam to wszystko z powrotem płachtą i wróciłam do właściwego celu mojej wizyty. Była nim masa nie oprawionych płócien stojących wzdłuż ścian, każde stroną pomalowaną do wewnątrz. Kiedyś też były zasłonięte przed kurzem, ale płachty się z nich ześlizgnęły i leżały pozwijane na podłodze. Kiedy odłożyłam pierwszą kupkę, moje palce natrafiły na pajęczynę, a wielki i obrzydliwy pająk przemknął przez podłogę i znikł gdzieś w cieniu.
Trochę to potrwało. Musiało być około piątej lub szóstej, gdy powyciągałam wszystkie obrazy, odkurzyłam je i ustawiłam w rzędach, opierając o podwyższenie dla modeli. Skierowałam światło koślawej lampy tak, aby je oświetlało. Niektóre miały datę, lecz nie były poukładane w żadnym porządku chronologicznym. Natomiast co do większości nie mogłabym powiedzieć, kiedy ani gdzie zostały namalowane. Wiedziałam tylko, że odzwierciedlały przebieg całej kariery zawodowej Grenville’a, jak też wszystkie jego zainteresowania.
Były wśród nich pejzaże lądowe i morskie, wszystkie możliwe kaprysy oceanu, urocze wnętrza, kilka szkiców z Paryża, kilka wyglądających na wykonane we Włoszech. Można było na nich znaleźć łodzie i rybaków, sceny uliczne z Porthkerris i pewną liczbę nakreślonych węglem podobizn dwojga dzieci, w których rozpoznałam Rogera i Lizę. Nie było natomiast żadnych portretów.
Zaczęłam już wybierać, odstawiając na bok te obrazy, które wydawały mi się szczególnie interesujące. W momencie kiedy dotarłam do ostatniego stosiku, około pół tuzina stało już opartych o siedzenie uginającej się kanapy, a ja byłam zakurzona i zmarznięta, z brudnymi rękoma i pajęczynami przyczepionymi do ubrania. Z poczuciem prawie spełnionego obowiązku zabrałam się do sortowania ostatniej kupki płócien. Znalazłam w niej trzy rysunki piórkiem i widok portu z jachtami stojącymi na kotwicy. A potem…
Ostatnie płótno było zarazem największe. Musiałam użyć obu rąk i całej swojej siły, aby wyciągnąć je z ciemnego kąta i odwrócić stroną pomalowaną do światła. Trzymając obraz pionowo jedną ręką, stanęłam z tyłu,, a wtedy ukazała mi się twarz dziewczyny z ciemnymi, lekko skośnymi oczami, śmiejącymi się i pełnymi życia mimo patyny upływających lat. Ujrzałam czarne włosy, wystające kości policzkowe i zmysłowe usta, nie uśmiechnięte, lecz jakby drżące od powstrzymywanego uśmiechu. Dziewczyna miała na sobie powiewną, białą sukienkę, tę samą, co na portrecie wiszącym nad kominkiem w salonie Boscarvy.
To była Zofia.
Odkąd moja matka wymieniła jej imię, zafascynowała mnie ta postać. Złość z powodu niemożności dowiedzenia się, jak wyglądała, przerodziła się u mnie wręcz w obsesję. Ale teraz, kiedy znalazłam jej portret i mogłam spojrzeć jej w twarz, poczułam się jak Pandora. Otworzyłam puszkę, z której wydostały się tajemnice. Teraz nie było już sposobu, aby wepchnąć je tam z powrotem i zamknąć wieczko.
Znałam tę twarz. Rozmawiałam z jej właścicielem i kłóciłam się z nim, widziałam ją kwaśną i uśmiechniętą. Te same ciemne oczy widziałam zwężone złością lub błyszczące rozbawieniem.
To był także Joss Gardner.