5

W ciągu nocy wiatr nie ustał. Jednak po przebudzeniu zobaczyłam przez małe okienko mojego pokoju u pani Kernów kwadrat bladoniebieskiego nieba, po którym pędziły białe wydęte obłoki. W pokoju było bardzo zimno, lecz odważnie wstałam, ubrałam się i zeszłam na dół w poszukiwaniu pani Kernów. Znalazłam ją na małym podwórku za domem, gdzie wieszała pranie na sznurze. Początkowo, zajęta walką z trzepoczącymi prześcieradłami i ręcznikami, nie zauważyła mnie. Moje pojawienie się między koszulą a skromną dzianą halką mocno ją zaskoczyło. Rozbawiona zaniosła się piskliwym śmiechem, jakbyśmy razem odgrywały jakąś scenkę.

– Aleś mnie zaskoczyła! Myślałam, że jeszcze śpisz. Było ci wygodnie? Ten przeklęty wiatr wciąż dmucha, ale chwała Bogu, że już nie pada. Zjesz śniadanie?

– Napiłabym się herbaty.

Pomogłam jej rozwiesić resztę bielizny, potem starsza pani wzięła pusty koszyk i przodem poszła do domu. Usiadłam przy kuchennym stole, a ona zapaliła gaz pod czajnikiem i zaczęła smażyć bekon.

– Zjedliście wczoraj dobrą kolację? Byliście „Pod Kotwicą”, prawda? Tommy Williams świetnie to prowadzi, czy lato, czy zima. Słyszałam, jak Joss cię odwoził. To uroczy chłopak. Tęskniłam za nim, kiedy się wyprowadził. Jeszcze i teraz czasem chodzę do niego, żeby mu posprzątać i zabrać brudną bieliznę do uprania. To przykre, że taki młody człowiek musi mieszkać sam i nie ma nikogo, kto by się o niego troszczył.

– Wydaje mi się, że Joss sam może zadbać o siebie.

– To nie jest w porządku, kiedy mężczyzna musi robić babską robotę. – Pani Kernów najwyraźniej nie była zwolenniczką równouprawnienia kobiet.

– Poza tym ma wystarczająco dużo roboty u pana Baylissa.

– Pani zna pana Baylissa?

– A któż go nie zna? Mieszka tu już od prawie pięćdziesięciu lat. To jeden z najstarszych mieszkańców naszego miasteczka. Zanim się rozchorował, był świetnym malarzem. Co roku urządzał wystawę swoich prac, na którą przyjeżdżali różni ludzie, nawet bardzo ważne osoby z Londynu. No, ostatnio to już go tak często nie widujemy. Już nie może tak chodzić pod górę i z góry jak kiedyś, a Pettiferowi trudno jest prowadzić taki wielki samochód przez te wąziutkie uliczki. W lecie jest tu taki ruch i tylu turystów, że człowiek nie może ruszyć się krokiem. Aż się od nich roi. Czasem wydaje ci się, że połowa ludności naszego kraju upchnęła się w tym miasteczku.

Zrzuciła usmażony bekon na ogrzany talerz i postawiła go przede mną.

– Jedz, zanim wystygnie.

– Pani Kernów, pan Bayliss jest moim dziadkiem – powiedziałam.

Spojrzała na mnie, wysoko unosząc brwi.

– Twoim dziadkiem? – spytała, a potem dodała:

– To czyją jesteś córką?

– Lizy.

– Dziecko Lizy! – przyciągnęła do siebie krzesło i powoli usiadła. Widać było, że jest wstrząśnięta. – Czy Joss wie o tym?

– Tak, powiedziałam mu o tym wczoraj. – Wydawało mi się to bez związku ze sprawą.

– Liza była śliczną dziewczynką! – Tu przyjrzała się mojej twarzy. – Jakbym ją widziała… tylko że ona miała ciemne włosy, a ty jasne. Było nam jej brak, kiedy wyjechała i już nie wróciła. Gdzie ona jest teraz?

Opowiedziałam jej, co się stało. Kiedy skończyłam, zapytała:

– A czy pan Bayliss wie, że tu jesteś?

– Nie.

– To musisz iść tam zaraz. Chciałabym być tam i zobaczyć wtedy jego twarz. Jak on uwielbiał twoją matkę…

W jej oku zabłysła łza. Toteż szybko, zanim obie pogrążyłybyśmy się w sentymentalnych rozważaniach, zmieniłam temat:

– Nie wiem, jak tam trafić…

Kiedy próbowała mi to wyjaśnić, zaplątała się całkiem, aż w końcu znalazła starą kopertę i ogryzkiem ołówka narysowała na niej rodzaj mapy. Pamiętałam, że Joss obiecał o jedenastej przyjechać po mnie swoim rozklekotanym mikrobusem, ale naraz wydało mi się lepszym pomysłem, aby pójść tam samej, i to już. Wczoraj wieczorem byłam zbyt potulna i uległa, a tak bezgranicznemu egoiście jak Joss nic się nie stanie, jeżeli przyjedzie po mnie i pocałuje klamkę. Ta myśl bardzo mnie podniosła na duchu, toteż poszłam na górę po płaszcz.

Na dworze od razu uderzył we mnie podmuch wiatru, który dął przez wąską uliczkę jak „cug” w przewodzie kominowym. Był to zimny wiatr o zapachu morza, ale gdy słońce rozbłysło zza pędzących chmur, naraz jego światło stało się oślepiająco jaskrawe. Nad moją głową przelatywały z piskiem mewy, których skrzydła na tle nieba przypominały białe żagle.

Szłam, a wkrótce zaczęłam się wspinać pod górę wąskimi, brukowanymi uliczkami wśród przypadkowo rozrzuconych domków. Czasem prowadziły do nich ciągi schodów, czasem strome podjazdy. Im wyżej, tym większa była siła wiatru. Miasteczko zostawało coraz niżej, a ja coraz lepiej widziałam morze, którego ciemnoniebieską taflę przecinały fioletowe i malachitowe pasma oraz białe grzywy fal. Szeroka przestrzeń oceanu rozciągała się aż do linii horyzontu, podczas gdy miasto i port wyglądały z góry jak zabawki.

Kiedy tak przyglądałam się temu łapiąc oddech, stało się coś zabawnego. Z jakiejś przyczyny to nowe miejsce nie wydawało mi się wcale nowe, lecz dziwnie znajome. Czułam się tu jak w domu, jakbym wróciła do miejsca, które przez całe życie dobrze znałam. I chociaż od czasu podjęcia decyzji o wyjeździe do Porthkerris prawie nie myślałam o matce, nagle poczułam jej obecność obok siebie. To ona razem ze mną wdrapywała się po tych stromych uliczkach na swoich długich nogach, tak samo zgrzana z wysiłku i łapiąca oddech jak ja.

Złudzenie powtórnego przeżywania zjawisk widzianych po raz pierwszy przyniosło mi pewną ulgę, gdyż wydałam się sobie mniej samotna i bardziej odważna. Szłam dalej i byłam zadowolona, że nie czekałam na Jossa. Jego obecność tylko by mi przeszkadzała, choć za nic w świecie nie byłabym w stanie stwierdzić dlaczego. Przecież był ze mną szczery, odpowiadał na moje pytania i podawał bardzo wiarygodne powody wszystkich swoich posunięć.

Było jasne, że niezbyt lubili się z Eliotem Baylissem, co można było zrozumieć. Tych dwóch młodych ludzi nic nie łączyło. Eliot, choć nie dobrowolnie, mieszkał w Boscarvie. Był jednym z Baylissów i, póki co, tu był jego dom. Z kolei rodzaj pracy wykonywanej przez Jossa w tym domu dawał mu swobodę przychodzenia i wychodzenia o dowolnych porach. W związku z tym mógł znajdować się tam także w takich momentach, kiedy jego obecność nie była ani wygodna, ani mile widziana. Mogłam sobie wyobrazić, że był tam w swobodnych stosunkach ze wszystkimi, nieraz wchodząc komuś w drogę, a co gorsza, beztrosko nie zdając sobie sprawy z kłopotów, jakie powodował. Ktoś taki jak Eliot mógł czuć się tym urażony, a Joss mógł tę urazę odwzajemniać.

Pochłonięta tymi myślami oraz wysiłkiem wspinaczki nie obserwowałam otoczenia. Tymczasem droga pod moimi stopami przestała się wznosić, toteż zatrzymałam się, aby się rozejrzeć i ustalić, gdzie jestem. Pewne było, że znajdowałam się na szczycie wzgórza. Za mną i pode mną leżało miasteczko; z przodu rozciągała się poszarpana linia wybrzeża. Graniczyły z nią tereny zielone nakrapiane farmami i polami, pocięte głębokimi dolinami, gęsto porośniętymi krzakami głogu i karłowatymi wiązami, z wąskimi strumykami spływającymi do morza.

Rozejrzałam się wokół siebie. Tu także były tereny rolnicze, czy raczej były tu może przed rokiem. Od tamtej pory gospodarstwo, które tu było, musiało zostać wykupione, wjechały spychacze, ogrodzenia zostały zdemolowane, żyzna ziemia przekopana i splantowana i powstawała tu nowa budowa. Wszystko było rozbabrane, smutne i brzydkie. Warczały betoniarki, ciężarówka buksowała w błocie, wokół piętrzyły się sterty cegieł i elementów betonowych. Na samym przodzie, jak sztandar, pysznił się szyld obwieszczający, kto jest odpowiedzialny za tę dewastację:


ERNEST PADLOW

SPRZEDAŻ WOLNO STOJĄCYCH DOMÓW

Wiadomość: Morski Zaułek, Porthkerris

Telefon: Porthkerris 873


Te domy z pewnością były wolno stojące, ale raczej teoretycznie. Odległość pomiędzy nimi nie była większa niż trzy stopy, a jedno okno wychodziło wprost na drugie.

Zrobiło mi się żal zniszczonych pól i utraconych możliwości. Podczas gdy w myślach przeprojektowywałam zupełnie inaczej całe to przedsięwzięcie, pod górę podjechał samochód i zatrzymał się za mną. Był to stary granatowy jaguar, a człowiek, który wysiadł z niego i z łoskotem zatrzasnął drzwi, miał na sobie roboczy kitel i trzymał przed sobą plik spiętych papierów, które trzepotały na wietrze. Gdy obrócił się i zobaczył mnie, zawahał się tylko na chwilę i poszedł w moją stronę, próbując po drodze przygładzić „pożyczkę” z włosów na łysinie.

– Dzień dobry! – uśmiechał się tak, jakbyśmy byli starymi znajomymi.

– Dzień dobry.

Już go kiedyś widziałam. Dokładnie wczoraj, „Pod Kotwicą”, jak rozmawiał z Eliotem Baylissem. Rzucił okiem na szyld.

– Czy ma pani zamiar kupić dom? – Nie.

– A powinna pani. Proszę dobrze się rozejrzeć. Zmarszczyłam brwi.

– Nie potrzebuję domu.

– To dobra inwestycja.

– Czy pan jest tu nadzorcą?

– Nie. – Jeszcze raz, z dumą, spojrzał na wznoszący się nad nami szyld. – Jestem Ernest Padlow.

– Ach, tak.

– To jest piękne miejsce – rozejrzał się z satysfakcją po zdewastowanym terenie. – Było na nie dużo chętnych, ale starsza pani, do której to należało, była wdową i udało mi sieją oczarować na tyle, aby sprzedała mi tę posiadłość.

Byłam zaskoczona. Kiedy to mówił, wyciągnął papierosa, ale tylko dla siebie, mnie nie poczęstował. Palce miał poplamione nikotyną i wydał mi się najbardziej antypatycznym osobnikiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam.

Ponownie skierował swoją uwagę na mnie.

– Chyba jeszcze tu pani nie widziałem.

– Nie.

– Pani tu z wizytą?

– Coś w tym rodzaju.

– Poza sezonem jest lepiej, bo nie ma tłoku. Przeszłam do rzeczy.

– Szukam Boscarvy.

Na skutek zaskoczenia z jego rumianej twarzy zniknęła dobroduszność. Jego oczy stały się ostre jak rzeczny żwir, – Boscarva? Pani ma na myśli posiadłość starego Baylissa?

– Tak.

Przybrał teraz chytry wyraz twarzy.

– Chodzi o Eliota?

– Nie.

Czekał, aż rozwinę ten temat. Gdy jednak tego nie zrobiłam, spróbował obrócić wszystko w żart.

– No tak, lepiej nie mówić za dużo. Jeśli chce pani trafić do Boscarvy, proszę iść tą uliczką, to jakieś pół mili. Dom stoi od strony morza, ma łupkowy dach, a wokół niego jest duży ogród. Na pewno pani go zauważy.

– Dziękuję – uśmiechnęłam się uprzejmie. – Do widzenia!

Odwróciłam się i poszłam, czując jego oczy na swoich plecach. Wtedy zawołał za mną, tak że spojrzałam za siebie. Był uśmiechnięty i znów bardzo przyjazny.

– Jeśliby pani chciała jednak kupić dom, proszę się szybko decydować. Idą jak ciepłe bułeczki.

– O, na pewno, ale na razie nie mam ochoty na coś takiego. Dziękuję bardzo.

Droga prowadziła w dół wzgórza, w stronę błękitnej misy morza. Teraz naprawdę byłam na wsi, wśród łąk, na których pasły się krowy rasy guernsey o łagodnych pyskach. W trawie rosły fiołki i pierwiosnki, a słońce nadawało tej trawie odcień szmaragdu. Doszłam do zakrętu i dostrzegłam białą bramę osadzoną w niskim kamiennym murku, podjazd kończący się poza zasięgiem wzroku oraz wysoki żywopłot z wiązów powykręcanych przez bezlitosny wiatr w nienaturalne kształty.

Jeszcze nie widziałam samego domu, a już kiedy stałam przy otwartej bramce i patrzyłam na podjazd, odwaga wyciekała ze mnie jak woda z wanny po wyjęciu korka. Nie byłam w stanie myśleć ani o tym, co mam zamiar zrobić, ani co mam zamiar powiedzieć, gdy już to zrobię.

Na szczęście całkiem nieoczekiwanie zdecydowano o tym za mnie. W dole, poza zasięgiem wzroku, usłyszałam warkot ruszającego samochodu, który szybko podjeżdżał w górę w moim kierunku. Kiedy zbliżył się, widać było, że jest to podłużny, aerodynamiczny samochód sportowy, nie najnowszy, lecz mający swój styl. Stanęłam z boku, aby mógł swobodnie przejechać między słupkami bramy ku wierzchołkowi wzgórza, z którego właśnie zeszłam. Zdążyłam jednak dostrzec kierowcę i wielkiego rudego setera rozłożonego na tylnym siedzeniu z wyrazem takiej obłędnej radości, jaką przejawiałby każdy pies wieziony na spacer otwartym samochodem.

Sądziłam, że nie zostałam zauważona, ale byłam w błędzie. Po chwili wóz zatrzymał się z piskiem hamulców, aż spod tylnych kół bryznął deszcz małych kamyczków. Potem zakręcił i zawrócił z niewiele mniejszą prędkością do miejsca, gdzie stałam. Tam zahamował, silnik został wyłączony i Eliot Bayliss, zjedna ręką na kierownicy, przyglądał mi się z wnętrza samochodu. Był z odkrytą głową i miał na sobie krótki kożuszek, odpowiedni do prowadzenia samochodu. Wyraz twarzy miał na poły rozbawiony, na poły zaintrygowany.

– Dzień dobry – powiedział.

– Dzień dobry. – Czułam się głupio w moim starym płaszczu, z kosmykami włosów rozwianych wokół twarzy. Próbowałam odgarnąć je do tyłu.

– Chyba pani zabłądziła.

– Nic podobnego.

Nadal przyglądał mi się ze ściągniętymi brwiami.

– Czy ja czasem wczoraj nie widziałem pani „Pod Kotwicą” w towarzystwie Jossa Gardnera?

– Tak.

– Pani może go szuka? Z tego, co wiem, jeszcze nie przyjechał. Jeśli w ogóle ma zamiar dziś przyjechać.

– Nie szukam go.

– A więc kogo pani szuka? – zapytał uprzejmie Eliot Bayliss.

– Chciałabym widzieć się ze starszym panem Baylissem.

– Trochę na to za wcześnie. Dziadek na ogół wstaje około południa.

– Och…

O tym nie pomyślałam. Na mojej twarzy musiało się odbić rozczarowanie, gdyż tym samym uprzejmym i przyjaznym tonem pytał dalej:

– Może mógłbym w czymś pomóc? Jestem Eliot Bayliss.

– Wiem… To znaczy… Joss mi wczoraj powiedział. Między jego brwiami pojawiła się mała zmarszczka.

Najwidoczniej był zaskoczony moją znajomością z Jossem.

– A dlaczego chce pani widzieć się z moim dziadkiem? – Nie usłyszawszy odpowiedzi, przechylił się przez siedzenie obok, otworzył drzwi wozu i chłodnym, rozkazującym tonem polecił: – Proszę wsiadać!

Wsiadłam, zamykając drzwi za sobą. Czułam jego spojrzenie na moim zdefasonowanym płaszczu i połatanych dżinsach. Pies zbliżył pysk i powąchał moje ucho. Nos miał zimny. Sięgnęłam ręką ponad swoim ramieniem, aby podrapać go w długie jedwabiste ucho.

– Jak on ma na imię? – spytałam.

– Rufus albo Rudy Rufus. Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Z tej sytuacji uratował mnie niespodziewany zbieg okoliczności. Drogą w naszym kierunku nadjechał inny samochód, ale to był furgon pocztowy. Zatrzymał się i listonosz otworzył okno, mówiąc do Eliota dobrodusznym tonem:

– Jak mam wjechać i oddać listy, jeśli pan zaparkował na samym podjeździe?

– Przepraszam – odparł niespeszony Eliot. Wysiadł z samochodu i wziął od listonosza gazetę oraz naręcze poczty. – Ja to wezmę, zaoszczędzi pan sobie drogi.

– Cudownie! – odparł listonosz. – Żeby tak każdy odwalał robotę za mnie!

Z uśmiechem pomachał ręką i odjechał w swoją drogę, pewnie na jakąś oddaloną farmę. Eliot wsiadł z powrotem do wozu.

– No dobrze – powiedział z uśmiechem – i co teraz mam z panią zrobić?

Ledwie go słyszałam, gdyż sterta listów leżała na jego kolanach, a na samym wierzchu znajdowała się lotnicza koperta ze stemplem Ibizy, zaadresowana do Grenville’a Baylissa. Co do autora charakterystycznie zaostrzonego pisma nie można było mieć wątpliwości.

Samochód jest dobrym miejscem do zwierzeń. Na ogół nie ma w nim telefonu i nikt nie może nam niespodziewanie przeszkodzić. Zaczęłam więc:

– Ten list na samym wierzchu jest od człowieka nazwiskiem Otto Pedersen, który mieszka na Ibizie.

Eliot, marszcząc brwi, wziął kopertę, odwrócił się i przeczytał nazwisko Ottona w miejscu dla nadawcy. Spojrzał na mnie:

– Skąd pani wiedziała?

– Znam i jego, i jego pismo. Napisał do… do pańskiego dziadka, aby zawiadomić go, że Liza nie żyje. Umarła jakiś tydzień temu. Żyła z tym Pedersenem na Ibizie.

– Liza? Czy pani ma na myśli Lizę Bayliss?

– Tak, siostrę Rogera, a pana ciotkę. To moja matka.

– Pani jest córką Lizy?

– Tak – odwróciłam się i spojrzałam mu prosto w twarz. – Jesteśmy kuzynami. Grenville Bayliss jest także moim dziadkiem.

Oczy Eliota miały dziwny szarozielony kolor, jak kamyki wymyte przez wodę rwącego potoku. Nie widać w nich było ani zdziwienia, ani radości, tylko przyglądały mi się obojętnie i bez wyrazu. W końcu wyrzucił z siebie:

– Niech mnie diabli!

Nie było to całkiem to, czego oczekiwałam. Siedzieliśmy w milczeniu, gdyż nic nie przychodziło mi na myśl. W końcu, jakby podejmując nagłą decyzję, Eliot przerzucił plik listów ze swoich kolan na moje, zapalił znów silnik i skręcił kierownicę tak, że znów znaleźliśmy się przodem do podjazdu.

– Co pan robi? – spytałam.

– A jak pani myśli? Oczywiście zabieram panią do domu.

Dom. Boscarva. Przebyliśmy zakręt podjazdu i dom czekał już na mnie. Nie był mały, ale i niezbyt duży, z szarego kamienia, obrośnięty dzikim winem. Szary łupkowy dach, półkolista kamienna weranda, której drzwi były otwarte, aby wpuścić słońce, a w środku czerwone kafelki i masa doniczek z różowymi i czerwonymi pelargoniami i fuksjami. Z otwartego okna na piętrze powiewała firanka, a z komina dobywał się pióropusz dymu. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, słońce akurat wyszło zza chmury i w zasięgu skrzydeł domu, chroniących od północnego wiatru, zrobiło się naraz bardzo ciepło.

– Chodźmy – powiedział Eliot i poszedł pierwszy, z psem następującym mu na pięty.

Przeszliśmy przez werandę i ciemny, wyłożony płytami korytarz oświetlony dużymi oknami, a stamtąd na schody. Wyobrażałam sobie Boscarvę jako siedzibę przeszłości, smutku i nostalgii, wypełnioną chłodem starych wspomnień. Tu jednak nie było niczego w tym rodzaju, dom tętnił życiem i aktywnością. Na stole leżały gazety, para rękawic ogrodniczych, psia smycz. Zza drzwi słychać było odgłosy kuchenne i brzęk talerzy. Z góry dochodziło brzęczenie odkurzacza. W powietrzu pachniało mieszaniną wyszorowanego kamienia, starych pastowanych podłóg i całych lat palenia drewnem w kominku.

Eliot stanął u podnóża schodów i zawołał: „Mamo!” Ponieważ jednak nie było odpowiedzi, tylko nadal brzęczał odkurzacz, powiedział: „Lepiej chodźmy tędy”. Przeszliśmy przez hall i drzwi, które prowadziły do dużego, nisko sklepionego salonu utrzymanego w jasnych kolorach, przesyconego światłem i zapachem wiosennych kwiatów. W jednym jego końcu był kominek obramowany rzeźbioną sosną i holenderskimi kafelkami delft, w którym migotał świeżo rozpalony ogień. Trzy wysokie okna, przysłonięte bladożółtymi jedwabnymi storami, wychodziły na wyłożony płytami taras, za którego balustradą widać było niebieską linię morza.

Stałam pośrodku tego uroczego pokoju, gdy Eliot zamknął drzwi i oznajmił:

…No, jesteśmy na miejscu. Dlaczego się pani…

a właściwie… dlaczego się nie rozbierzesz?

Zrobiłam to, gdyż wewnątrz było bardzo ciepło. Położyłam płaszcz na krześle, na którym wyglądał jak zwłoki jakiegoś dużego stworzenia.

– Kiedy przyjechałaś? – spytał Eliot.

– Wczoraj wieczorem, pociągiem z Londynu.

– Mieszkasz stale w Londynie?

– Tak.

– I nigdy przedtem tu nie byłaś?

– Nawet nie wiedziałam o istnieniu Boscarvy ani o tym, że Grenville Bayliss jest moim dziadkiem. Moja matka nigdy mi o tym nie mówiła, aż do ostatniej nocy przed swoją śmiercią.

– A skąd w tym wszystkim wziął się Joss? Trudno to było wytłumaczyć.

– To był zupełny przypadek. Poznałam go w Londynie, a gdy wysiadałam z pociągu, on przypadkowo znalazł się na stacji.

– Gdzie się zatrzymałaś w Porthkerris?

– U pani Kernów na Rybackim Zaułku.

– A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że Grenville jest starym, chorym człowiekiem?

– Tak.

– Myślę, że z tym listem od pana Pedersena trzeba uważać. Może moja matka byłaby najlepsza…

– Ależ oczywiście.

– Całe szczęście, żeś go w porę dostrzegła.

– Przypuszczałam, że on do was napisze. Bałam się tylko, że będę pierwszą osobą, która przyniesie wam wszystkim tę wiadomość.

– Teraz ktoś zrobi to za ciebie! – Eliot uśmiechnął się, przez co od razu wyglądał młodziej, mimo swoich dziwnych oczu i gęstych włosów barwy srebrnego lisa.

– Wiesz co? Zaczekaj tutaj, a ja poszukam mamy i spróbujemy włączyć ją do akcji. Napijesz się tymczasem kawy lub czegoś innego?

– Jeśli nie sprawię kłopotu…

– Żaden kłopot. Powiem Pettiferowi. – Otworzył drzwi za sobą. – Czuj się jak u siebie w domu.

Zamknął cicho drzwi i wyszedł. Pettifer… „Pettifer także kiedyś służył w marynarce, a potem usługiwał mojemu ojcu, był także kierowcą. A jego żona dla nas gotowała”. Tyle dowiedziałam się od matki. A znów Joss powiedział mi, że pani Pettifer umarła. Ale w tamtych, dawnych czasach zabierała Lizę i jej brata do kuchni i robiła im gorące grzanki z masłem. To ona osłaniała te dzieci przed ciemnością i chłodem, dzięki niej czuły się bezpieczne i kochane.

Póki byłam sama, zwiedzałam pokój, w którym kazano mi czekać. Była tam oszklona szafka z dziełami sztuki Wschodu, w tym także małymi przedmiotami z nefrytu. Zastanawiałam się, czy to te, o których wspominała matka. Rozglądałam się w nadziei, że zobaczę również weneckie lustro i biurko w stylu davenport, gdy wtem moją uwagę przykuł obraz wiszący nad gzymsem kominka. Kiedy zaczęłam mu się przyglądać, zapomniałam o wszystkim innym.

Był to portret młodej dziewczyny ubranej według mody panującej we wczesnych latach trzydziestych: szczupłej, o płaskim biuście, w białej sukni zwisającej luźno aż do bioder. Ciemne, krótko obcięte włosy czarująco niewinnie odsłaniały długą, smukłą szyję. Kobieta na obrazie siedziała na wysokim taborecie, trzymając w dłoniach tylko jedną różę na długiej łodydze. Nie widać jednak było jej twarzy, gdyż odwrócona tyłem do malarza, patrzyła przez jakieś niewidoczne okno, prosto w słońce. Całość była utrzymana w kolorach różowym i złotym, stwarzając wrażenie światła słonecznego przeświecającego przez cienki materiał białej sukienki. Było to zachwycające.

Drzwi za mną otworzyły się nagle, toteż odwróciłam się, przestraszona. Do salonu wszedł starszy mężczyzna, łysy, lekko przygarbiony, stąpając ostrożnie i uroczyście. Nosił binokle i koszulę w paski o staromodnym sztywnym kołnierzyku, a na niej niebiesko-biały fartuch, jakiego używają rzeźnicy.

– Czy tu jest ta młoda dama, która chciała napić się kawy? zapytał niskim, grobowym głosem, co w połączeniu z jego uroczystym wyglądem nasuwało skojarzenia z przedsiębiorcą pogrzebowym.

– Owszem, chętnie, jeśli to nie sprawi kłopotu.

– Czy pani życzy sobie mleka i cukru?

– Dziękuję, nie słodzę. Prosiłabym o trochę mleka. Właśnie podziwiałam ten portret…

– O, tak, jest bardzo ładny. Nazywa się „Dama z różą”.

– Ale nie widać jej twarzy.

– Ano nie.

– Czy to malował mój… to znaczy, pan Bayliss?

– O, tak. Ten obraz wisiał nawet w Akademii Sztuk Pięknych, mógł być setki razy sprzedany, ale pan komandor nigdy by się z nim nie rozstał.

Mówiąc to, staruszek skrupulatnie zdjął okulary i zaczął mi się intensywnie przyglądać. Oczy miał już wyblakłe ze starości. Kontynuował:

– Kiedy pani mówiła, przez chwilę przypominała mi kogoś. Tylko że pani jest młoda, a ona już by teraz była w średnim wieku. I jej włosy były czarne jak kruk. Moja stara tak zawsze mówiła: „Czarne jak skrzydło kruka”.

– Czy Eliot nic panu nie powiedział? – zapytałam.

– A czego takiego pan Eliot mi nie powiedział?

– Ta osoba, o której pan mówi, to była Liza, prawda? A ja jestem Rebeka, jej córka, – No tak. – Nieco się guzdrząc, włożył binokle znów na nos. Na jego ponurej twarzy mignął nikły przebłysk zadowolenia. – A więc miałem rację. W takich sprawach rzadko się mylę. – Wyciągnął do mnie spracowaną rękę. – To prawdziwa radość dla mnie poznać panienkę. Nigdy nie myślałem, że spotka mnie taka radość. A czy mamusia panienki też przyjechała?

Wolałabym, żeby Eliot bardziej ułatwił mi zadanie.

– Mama nie żyje. Umarła w zeszłym tygodniu, na Ibizie. Dlatego właśnie tu jestem.

– Umarła? – Oczy, starego zasnuły się mgłą.

– Bardzo mi przykro. Naprawdę bardzo mi przykro. Powinna była wrócić tu, do domu. Wszyscy chcieliśmy znów ją zobaczyć. – Wyciągnął dużą chustkę i wysiąkał nos. Potem dalej indagował: – A kto powie o tym panu komandorowi?

– Eliot poszedł po swoją matkę. Widzi pan, dziś przyszedł z Ibizy list do dziadka od człowieka, który… opiekował się mamą. Ale jeśli pan sądzi, że to nie jest dobry pomysł…

– To, co ja sądzę, nie ma żadnego znaczenia – odrzekł Pettifer. – A ktokolwiek powie o tym panu komandorowi, i tak nie złagodzi to jego bólu. Ale powiem panience jedno. Twój pobyt tutaj może bardzo dużo pomóc.

– Dziękuję panu!

Ponownie wytarł nos i schował chustkę.

– Pan Eliot i jego matka nie są tu u siebie. Ale były tylko dwie możliwości: albo pan komandor i ja przeprowadzimy się do High Cross, albo oni przeniosą się tutaj. A oni nie przyszliby tutaj na stałe, gdyby doktor się nie uparł. Mówiłem, że sami we dwóch też dalibyśmy sobie radę, przez tyle lat byliśmy razem… No, ale nie jesteśmy już młodzi, a jeszcze pan komandor przeszedł zawał…

– Tak, wiem.

– A kiedy moja umarła, nie było komu gotować. To znaczy, ja też potrafię to robić dosyć dobrze, ale sporo czasu zajmuje mi opieka nad panem komandorem, a nie zniósłbym, gdyby miał chodzić zaniedbany.

– Pewnie, że nie…

Przerwało mi trzaśniecie drzwi. Śmiały, męski głos zawołał: „Pettifer!” Stary powiedział:

– Przepraszam panienkę na chwilę. – I wyszedł sprawdzić, kto go woła, zostawiając otwarte drzwi.

– Pettifer!

Usłyszałam jego głos pełen satysfakcji.

– Cześć, Joss!

– Czy ona tam jest? Kto ma tu być?

Rebeka.

Tak, jest w salonie. Właśnie idę przynieść jej filiżankę kawy.

To bądź tak dobry i zrób od razu dwie. Dla mnie ma być czarna i mocna!

Słychać było w hallu jego zbliżające się kroki, a po chwili stanął już w drzwiach, długonogi, czarnowłosy i oczywiście wściekły.

– Co ty u diabła tu robisz? – gniewnie zażądał wyjaśnień.

Poczułam, że jeżą mi się włosy, jak u czujnego psa. Eliot w rozmowie ze mną użył zwrotu „dom”. Tu, w Boscarvie, był mój dom i Jossowi nic do tego, czy jestem tu, czy nie.

– Nie wiem, co masz na myśli.

– Kiedy przyjechałem po ciebie, pani Kernów powiedziała mi, że już wyszłaś.

– No to co?

– Powiedziałem ci, żebyś na mnie czekała.

– Postanowiłam jednak nie czekać.

Trochę pomruczał pod nosem, lecz w końcu sprawiał wrażenie pogodzonego z bezsprzecznymi faktami.

– Czy ktoś tu wie, że przyjechałaś?

– Spotkałam przy bramie Eliota i to on przywiózł mnie tutaj.

– Dokąd on teraz poszedł?

– Odszukać swoją matkę.

– A czy widziałaś jeszcze kogoś? Grenville’a?

– Nie.

– Czy ktoś mu już powiedział o twojej matce?

– Dziś z poranną pocztą przyszedł list od Ottona Pedersena. Nie wydaje mi się jednak, aby już go widział.

– Pettifer musi mu go zanieść i być przy tym, kiedy będzie go czytał.

– Pettifer chyba tak nie uważa.

– Ale ja tak uważam.

Nie miałam słów na jego bezczelne wścibstwo. Kiedy tak staliśmy, mierząc się wzrokiem, po obu stronach misy pełnej pachnących narcyzów, usłyszeliśmy głosy i kroki biegnące w naszą stronę po nie przykrytych chodnikiem schodach i przez hall. Jakiś kobiecy głos pytał:

– W salonie, Eliot?

Joss wymamrotał coś niewyraźnego i podszedł do kominka, przy którym stanął tyłem do mnie, patrząc w ogień. Po chwili w drzwiach stanęła Mollie, lekko się zawahała i podążyła w moim kierunku z otwartymi ramionami.

– Ach, Rebeko!

To miało być gorące powitanie. Idący za nią Eliot zamknął drzwi. Joss nawet się nie poruszył.

Wydedukowałam, że Mollie musi mieć teraz powyżej pięćdziesiątki, ale trudno było w to uwierzyć. Była przyjemnie pulchna, jasnoblond włosy miała wdzięcznie ufryzowane, oczy niebieskie, cerę świeżą, leciutko nakrapianą piegami, dzięki którym wyglądała jeszcze młodziej. Ubrana była w niebieską spódnicę, takiż rozpinany sweter i kremową jedwabną bluzkę. Nogi miała szczupłe i zgrabne, a ręce wypielęgnowane, o bladoróżowych paznokciach, ozdobione złotymi pierścionkami i bransoletkami. Zadbana i uperfumowana, przypominała milutkiego, pręgowanego kotka zwiniętego w kłębuszek na swojej poduszce.

– Obawiam się, że mój przyjazd wszystkich zaszokował… – zaczęłam.

– Nie zaszokował, tylko zaskoczył. I tak mi przykro w związku z twoją matką. Eliot powiedział mi o tym liście…

W tym momencie Joss odskoczył od kominka.

– Gdzie jest list? – zawołał.

Mollie skierowała spojrzenie na niego. Trudno było domyślić się, czy dopiero teraz go zauważyła, czy widziała go już przedtem, tylko postanowiła go ignorować.

– Ach, Joss! Nie sądziłam, że dziś przyjdziesz.

Dopiero co przyjechałem.

Zdaje się, że znasz Rebekę.

Tak, już się poznaliśmy – zawahał się przez chwilę, próbując się opanować. Potem z przepraszającym uśmiechem odwrócił się, opierając swoje szerokie bary o gzyms kominka, i zaczął się tłumaczyć: – Przepraszam, wiem, że to nie moja sprawa, ale ten list, który dziś przyszedł… Gdzie on jest?

– W mojej kieszeni – po raz pierwszy odezwał się Eliot. – A bo co?

– Po prostu wydaje mi się, że Pettifer powinien być tym, który zaserwuje starszemu panu tę wiadomość. Myślę, że Pettifer jest do tego jedyny.

Odpowiedziało mu milczenie. W końcu Mollie uwolniła się z moich ramion i zwróciła się do syna.

– On ma rację – przytaknęła. – Grenville jest najbardziej zżyty z Pettiferem.

– Jeśli o mnie idzie, nie mam nic przeciwko temu – zgodził się Eliot, patrząc na Jossa z chłodną niechęcią.

Nie potępiałam go za to, gdyż czułam to samo; byłam po stronie Eliota.

– Przepraszam – powtórzył Joss.

– Nie ma za co – Mollie starała się być uprzejma. – To bardzo ładnie z twojej strony, że się tak w to angażujesz.

– To naprawdę nie moja sprawa – jeszcze raz powiedział Joss. Eliot i jego matka cierpliwie czekali, aż zrozumiał, o co chodzi, oderwał się od gzymsu kominka i dokończył: – Przepraszam, pójdę teraz trochę popracować.

– Czy zostaniesz na lunch?

– Nie, mam tylko dwie godziny czasu, potem muszę wracać do sklepu. Zjem kanapkę w barze. – Teraz uśmiechał się łagodnie, po jego poprzednim wybuchu nie zostało ani śladu. – Mimo to dziękuję.

I tak nas opuścił – skromny, sumitujący się, „znający swoje miejsce”. Znów był tylko młodym rzemieślnikiem mającym pracę do wykonania.

Загрузка...