Zmęczenie zmogło mnie dopiero pod koniec tego długiego, urozmaiconego dnia. Na nieszczęście wypadło to akurat w trakcie kolacji. Lunch był tu zwykłym domowym posiłkiem spożywanym przy okrągłym stole we wnęce okiennej dużego pokoju stołowego. Podawano go na serwecie w kratkę, przy użyciu codziennej porcelany i szkła. Natomiast kolacja była czymś zupełnie innym.
Długi, politurowany stół ustawiony centralnie był nakryty na pięć osób. Dla każdej przeznaczono oddzielną lnianą serwetkę oraz stare srebra i szkło, w którym odbijały się płomyki świec.
Zgodnie z istniejącym tu wieczornym rytuałem każdy powinien był przebrać się do tego posiłku. Mollie zeszła na dół w brokatowej szafirowej sukni domowej dobranej do koloru jej oczu. Grenville włożył wyblakłą, welwetową marynarkę, a Eliot jasny, flanelowy garnitur, w którym był równie elegancki jak chart. Nawet Andrea, przypuszczalnie po ciężkich bojach, zmieniła spodnie i nałożyła do nich bluzkę z angielskiego haftu, która sprawiała wrażenie wypranej bądź wyprasowanej, bądź jedno i drugie. Włosy związała aksamitką do tyłu, ale wyraz jej twarzy nie przestawał być na poły obrażony, na poły znudzony.
Nie przywykłam brać udziału w tak formalnych przyjęciach, ale na wszelki wypadek miałam ze sobą strój, który tu zakładałabym co wieczór, gdyż innego nie miałam. Była to tunika z miękkiego brązowego dżerseju ze srebrnym haftem na karczku i przy mankietach falujących rękawów. Do tego założyłam srebrne bransoletki i kolczyki w kształcie kół, które dostałam od matki na dwudzieste pierwsze urodziny. W takich przypadkach jak ten ich waga dawała mi poczucie komfortu psychicznego i pewności siebie, które były mi bardzo potrzebne.
Wcale nie miałam ochoty na kolację w otoczeniu mojej nowo odnalezionej rodziny. Nie miałam też ochoty brać udziału w rozmowie, uważnie słuchać, robić wrażenie osoby inteligentnej i pełnej wdzięku. Wolałabym raczej iść do łóżka i zjeść jakieś proste danie, jak choćby rosół czy gotowane jajko. Wolałabym zostać sama.
Tymczasem podano zupę, kaczkę i czerwone wino, zadysponowane przez Eliota. Kaczka była bardzo sycąca, a w pokoju było ciepło. W miarę trwania posiłku czułam się coraz dziwniej, jakby nieobecna duchem. Próbowałam skupić uwagę na płomykach świec stojących przede mną, ale im bardziej się w nie wpatrywałam, tym bardziej zlewały się lub było je widać podwójnie. Tak samo głosy osób rozmawiających wokół mnie stawały się niewyraźne i niezrozumiałe, jakby dochodziły z daleka. Odruchowo odepchnęłam od siebie talerz, który trącił kieliszek i rozbił go. Przerażona patrzyłam biernie, jak czerwone wino rozlewało się między odłamkami szkła.
O tyle był to szczęśliwy zbieg okoliczności, że nagle wszyscy przerwali rozmowę i spojrzeli na mnie. Musiałam być bardzo blada, bo Eliot natychmiast zerwał się i podszedł do mnie.
– Czy dobrze się czujesz?
– Chyba nie. Przepraszam bardzo…
– O, Boże! – Mollie odsunęła od siebie serwetkę i odepchnęła w tył krzesło.
Zza stołu Andrea przyglądała się z chłodnym zainteresowaniem.
– Przepraszam najmocniej… zbiłam kieliszek…
– Mniejsza o kieliszek! – przemówił Grenville od szczytu stołu. – Widać, że dziewczyna jest przemęczona. Mollie, zabierz ją na górę i połóż do łóżka.
Próbowałam protestować, ale niezbyt stanowczo. Eliot odsunął swoje krzesło i pomógł mi wstać, podtrzymując mnie pod ramiona, Mollie pobiegła przodem otworzyć drzwi. Wtedy do pokoju dostało się chłodniejsze powietrze z hallu, co mnie trochę orzeźwiło. Może jednak nie pisane mi było zemdleć.
Mijając Grenville’a, po raz trzeci powtórzyłam: „Proszę o wybaczenie. Dobranoc!” Pochyliłam się, ucałowałam go i opuściłam pokój. Mollie zamknęła drzwi za nami i odprowadziła mnie na górę. Tam pomogła mi się rozebrać i położyć do łóżka. Jeszcze zanim zgasiła światło – już spałam.
Przespałam tak czternaście godzin, aż do dziesiątej rano. Już od lat tak długo nie spałam. Za oknem niebo było niebieskie, a w białych ścianach mojego pokoju odbijało się światło chłodnego, północnego słońca. Wstałam, nałożyłam szlafrok i poszłam się wykąpać. Gdy się już ubrałam, poczułam się świetnie, pomijając oczywiście uczucie wstydu wywołanego moim wczorajszym zachowaniem. Miałam nadzieję, że nikt nie pomyślał, że się upiłam.
Na dole zastałam Mollie w spiżarce podczas układania różowych i purpurowych róż bukietowych w dużej wazie w kwiaty.
– Jak ci się spało? – spytała z mety.
– Och, spałam jak zabita. Przepraszam za wczorajszy wieczór.
– Ależ kochanie, byłaś kompletnie wyczerpana. To moja wina, że nie zauważyłam tego wcześniej. Zjesz śniadanie?
– Napiłabym się kawy.
Zaprosiła mnie do kuchni i nastawiła kawę, gdy ja tymczasem robiłam grzanki.
– Gdzie reszta? – spytałam.
– Eliot jest w swoim autokomisie, a Pettifer pojechał do Fourbourne po jakieś zakupy dla Grenville’a.
– W czym mogłabym ci pomóc?
– Hm… – zastanowiła się. Tego ranka miała na sobie kaszmirowy sweter w kolorze karmelu i wąską tweedową spódnicę. Jak zawsze, była nienagannie umalowana, z każdym pasemkiem włosów na swoim miejscu. Wyglądała aż nienaturalnie schludnie. – Już wiem, możesz odebrać w Porthkerris ryby, które zamówiłam. Handlarz ryb dzwonił, że będzie miał trochę halibuta i chciałabym podać to na kolację. Mogę pożyczyć ci samochód. Umiesz prowadzić?
– Tak, ale wolałabym przejść się piechotą. Dziś jest tak ładnie, a ja lubię spacery.
– Dobrze, jak chcesz. Możesz iść na skróty przez pola i wzdłuż wybrzeża. I wiesz co? – Nagle wpadła na pomysł: – Może weź ze sobą Andreę, ona zna drogę i pokaże ci, gdzie jest sklep z rybami. Poza tym ona tu w ogóle nie zażywa ruchu, więc mały spacer dobrze jej zrobi.
W jej opinii Andrea przypominała coś w rodzaju leniwego psa. Nie byłam zachwycona perspektywą jej towarzystwa, ale współczułam Mollie, że ma na karku tę mało interesującą dziewczynę, toteż zgodziłam się na jej propozycję. Kiedy zjadłam śniadanie, poszłam szukać Andrei. Mollie ostatnio widziała ją na tarasie.
Zastałam ją tam, jak zawinięta w koc leżała na trzcinowym fotelu w plamie słonecznego światła, przypatrując się widokom z taką pogardą jak pasażer transatlantyku cierpiący na chorobę morską.
– Czy nie przeszłabyś się ze mną do Porthkerris? – zapytałam.
– A po co? – wytrzeszczyła na mnie swoje wyłupiaste oczy.
– Ponieważ Mollie prosiła, aby przynieść jej ryby, a ja nie wiem, gdzie jest sklep. Poza tym mamy piękny poranek i mogłybyśmy przejść się wzdłuż wybrzeża.
Chwilę rozważała moją propozycję, wreszcie odrzekła: „Zgoda”. Wyplątała się z koca i wstała. Miała na sobie te same brudne dżinsy co wczoraj i luźny, wyciągnięty, czarnobiały sweter opadający poniżej jej wąskich bioder. Poszłyśmy do kuchni po koszyk i ruszyłyśmy w drogę, przez taras i schodzący w dół ogród, w kierunku morza.
W dolnej części ogrodu kamienne schody prowadziły na drugą stronę muru, Andrea szła przede mną, lecz zatrzymała się, bo chciałam obejrzeć pracownię dziadka od drugiej strony. Tak jak mówił Joss, była zamknięta na głucho i robiła wrażenie opuszczonej. Przeszklona ściana północna była zasłonięta szczelnie zaciągniętymi storami, tak że nawet szczelina nie została dla jakiegoś wścibskiego przechodnia.
Andrea obserwowała mnie ze szczytu muru.
– On już nie maluje – zakomunikowała mi.
– Wiem o tym.
– Nie mam pojęcia dlaczego. Przecież nic mu nie jest.
Z powiewającymi włosami zeskoczyła z muru i znikła z pola widzenia. Rzuciłam ostatnie spojrzenie w stronę pracowni dziadka i zrobiłam to samo co ona, trafiając na wydeptaną ścieżkę wśród poletek o nieregularnym kształcie. W końcu, przedzierając się przez wysokie do pasa krzaki ostrokrzewu, przez przełaz wyszłyśmy na drogę prowadzącą wzdłuż wybrzeża.
Prawdopodobnie była to ulubiona trasa spacerowa turystów zwiedzających Porthkerris, gdyż były tu ładne punkty widokowe z ławeczkami i koszami na śmieci oraz tablice przestrzegające, aby nie podchodzić zbyt blisko do krawędzi klifu, które mogły się osypywać.
W pewnej chwili Andrea zbliżyła się do samej krawędzi i niebezpiecznie się przechyliła. Mewy krążyły i piszczały nad jej głową, wiatr targał jej włosy i workowaty sweter, a daleko z dołu dochodziły odgłosy uderzających o skały fal. Rozpostarła szeroko ramiona i chwiała się tuż nad krawędzią, jakby miała zamiar z niej spaść. Kiedy jednak zauważyła, że nie interesują mnie jej ewentualne zamiary samobójcze, wróciła na ścieżkę i poszłyśmy dalej gęsiego. Andrea prowadziła.
Droga nad brzegiem w tym miejscu skręcała i przed nami ukazało się miasto. Niskie, szare domki obsiadły wcięcie zatoki i wspinały się po stromym wzgórzu aż do położonego z tyłu wrzosowiska. Przeszłyśmy przez furtkę. Dalej była już normalna droga i mogłyśmy iść obok siebie. Andrea nagle stała się rozmowna.
– Twoja matka niedawno umarła, prawda?
– Tak.
Ciocia Mollie opowiadała, mi o niej. Mówiła, że ona była dziwką.
Z trudem udało mi się zachować powagę. I dobrze, bo gdyby mi się nie udało, oznaczałoby to błyskawiczne zwycięstwo Andrei.
– Myślę, że jej dobrze nie znała. Nie widziały się przez całe lata.
– A czy była dziwką?
– Nie.
– A ciotka mówi, że żyła z różnymi facetami. Zorientowałam się, że Andrea nie tyle chce mi dopiec, co jest autentycznie ciekawa, a także trochę mi zazdrości.
Odpowiedziałam:
– Była po prostu pełna życia, piękna i kochająca. Przyjęła do wiadomości tę wersję.
– Gdzie mieszkasz? – spytała.
– Mam małe mieszkanie w Londynie.
– Mieszkasz sama czy z kimś?
– Sama.
– A chodzisz czasem na imprezy?
– Owszem, jeśli ktoś mnie zaprosi i mam akurat na to ochotę.
– A czy gdzieś pracujesz?
– Tak, w księgarni.
– Boże, co za koszmar!
– Dlaczego, lubię tę pracę.
– A gdzie poznałaś Jossa?
Nareszcie dochodzimy do sedna sprawy – pomyślałam. Jednak jej twarz była pusta i nie wyrażała żadnych emocji.
– W Londynie, naprawiał moje krzesło.
– Czy go lubisz?
– Znam go za mało, aby mieć powody, by go nie lubić.
– Eliot go nienawidzi. I ciocia Mollie też.
– Dlaczego?
– Bo przeszkadza im, że ciągle kręci się po domu. Traktują go tak, jakby chcieli, żeby zwracał się do nich: „Jaśnie panie” i „Jaśnie pani”, czego on nie ma zamiaru robić. No i często rozmawia z Grenville’em i rozwesela go. Słyszałam kiedyś ich rozmowę.
Wyobraziłam sobie, jak podkrada się pod drzwi i podsłuchuje.
– To ładnie z jego strony, że rozwesela staruszka.
– Kiedyś strasznie się pokłócili z Eliotem. Chodziło o jakiś samochód, który Eliot sprzedał znajomemu Jossa. Joss powiedział, że ten wóz nie był wart nawet tego, aby po niego jechać, a Eliot wyzwał go od bezczelnych, wścibskich chamów.
– Czy tę awanturę też podsłuchałaś?
– Nie dało się tego uniknąć. Byłam akurat w ubikacji. Tam było otwarte okno, a oni stali na dole, na tej żwirowanej ścieżce przed frontowymi drzwiami.
– Od jak dawna jesteś w Boscarvie? – spytałam, chcąc dowiedzieć się, ile czasu zajęło jej wyciąganie wszystkich rodzinnych trupów z szafy.
– Dwa tygodnie. A dla mnie to jak pół roku.
– Myślałam, że przepadasz za chodzeniem tą drogą- Na miłość boską, chyba nie jestem dzieckiem! Co mam tu robić, bawić się wiaderkiem i łopatką w piasku na plaży?
– A w Londynie co robiłaś?
Ze złością kopnęła kamyk, wyładowując na nim swoją nienawiść do Kornwalii.
– Byłam w szkole plastycznej, ale moi rodzice n i e aprobowali – podkreśliła te słowa sztucznie przesłodzonym głosem – moich przyjaciół. Dlatego wysłali mnie tutaj.
– Ale przecież nie zostaniesz tu na zawsze. Co będziesz robiła, kiedy tam wrócisz?
– To będzie zależało od nich.
Zrobiło mi się trochę żal jej rodziców. Nawet jeśli byli to rodzice, którzy wychowali tak niemiłe dziecko. Mam na myśli, czy jest coś, co chciałabyś robić? Owszem, wyjechać i żyć na własny rachunek, robić to, co zechcę. Danus, ten wspaniały chłopak, z którym chodziłam, ma kolegę, który ma pracownię ceramiki na wyspie Skye. Chciał, abym przyjechała mu tam pomagać. Wiesz, tam jest taka jakby komuna, to byłoby cudowne, z dala od wszystkich… Ale moja kochana mamuśka musiała wtrącić swoje trzy grosze i popsuła wszystko.
– Gdzie ten Danus jest teraz?
– Pojechał na tę Skye.
– Czy napisał ci o tym?
Wstrząsnęła głową, bawiąc się swoimi włosami, aby uniknąć mojego wzroku.
– O, tak, nawet długie listy. Całe stosy listów. On wciąż chciałby, żebym tam przyjechała, i zrobię to, jak tylko skończę osiemnaście lat i nie będą mogli mnie zatrzymać.
– A czemu najpierw nie wrócisz do szkoły plastycznej, żeby zdobyć jakiś zawód? Dzięki temu zyskałabyś na czasie…
Odwróciła się do mnie.
– Wiesz co? Jesteś taka sama jak oni wszyscy. Ile ty w ogóle masz lat? Bo mówisz jak wapniak!
– Uważam, że głupio jest zmarnować swoje życie, zanim się jeszcze je zaczęło.
– To moje życie, nie twoje.
– Oczywiście, jak najbardziej.
Po tej dziwnej kłótni szłyśmy do miasta w milczeniu. Pierwsza odezwała się Andrea:,, Tu jest ten sklep rybny”, z towarzyszącym temu machnięciem ręki.
– Dziękuję! – Weszłam tam, aby odebrać halibuty.
Ona ostentacyjnie została na ulicy. Kiedy wyszłam, poszła dalej, lecz tylko do najbliższego kiosku z gazetami, gdzie kupiła sensacyjne pismo pod tytułem „Prawdziwy Seks”.
– Czy już wracamy? – spytałam. – Czy chcesz jeszcze coś kupić?
– Nie mogę nic kupować, bo nie mam pieniędzy. Może najwyżej kilka pensów… Zupełnie irracjonalnie zrobiło mi się jej żal.
– Jeśli chcesz, postawię ci kawę.
Spojrzała na mnie z nagłym zachwytem i już myślałam, że z radością przyjmie moją skromną propozycję. Zamiast tego jednak sama zaproponowała:
– Chodźmy do Jossa! Zaskoczyła mnie.
– Dlaczego akurat mamy iść do niego?
– Po prostu chcę. Często go odwiedzam, gdy jestem w mieście. Zawsze się cieszy, kiedy mnie widzi. Kazał mi przyrzec, że zawsze wpadnę do niego, kiedy tu będę.
– A skąd wiesz, że on jest u siebie?
– Jeżeli dziś nie ma go w Boscarvie, to musi być w swoim sklepie. Jeszcze tam nie byłaś? On ma na pięterku urządzone śliczne mieszkanko, całkiem jak z ilustrowanego tygodnika. Jest tam takie łóżko podobne do kanapy, z masą poduszek i innych takich rzeczy, na kominku płoną kłody. A w nocy – tu jej głos stał się rozmarzony – to wszystko jest zamknięte i bardzo tajemnicze, a jedynym światłem jest płomień z kominka…
O mało co nie rozdziawiłam gęby.
– To znaczy, że ty i Joss…
Wzruszyła ramionami, wstrząsając czupryną.
– No, raz czy dwa, kto wie… Nie wiem, po co ci to mówię. Mam nadzieję, że nikomu tego nie powiesz?
– A czy nikt… czy Mollie nie pyta cię o nic?
– W takich wypadkach mówię jej, że idę do kina. Ona raczej nie ma nic przeciwko chodzeniu do kina. Chodźmy do Jossa…
Nie, po usłyszeniu tej sensacji nic nie skłoniłoby mnie choćby do przejścia obok sklepu Jossa. Próbowałam ją spławić.
– Joss będzie teraz zajęty, a on nie lubi, aby mu przeszkadzano. Zresztą nie ma czasu, a ja wcale nie chcę tam iść.
Sama mówiłaś, że mamy czas na kawę, więc dlaczego nie dla Jossa?
– Andrea, powiedziałam ci, że nie chcę tam iść. Próbowała się uśmiechać.
– A myślałam, że lubisz Jossa.
– Nie o to chodzi. On na pewno nie chce, aby pętać mu się pod nogami, gdzie tylko się ruszy.
– Masz na myśli mnie?
– Mam na myśli nas obie. – Byłam już zdesperowana.
– On zawsze chętnie mnie widzi. Jestem pewna, że zawsze.
– Z całą pewnością – uspokoiłam ją. – Jednak wracajmy już do Boscarvy.
Przypomniałam sobie, że na samym początku niezbyt lubiłam Jossa. Pomimo jego wyraźnego zainteresowania mną i widocznej sympatii budził we mnie pewien niepokój, tak jakby ktoś skradał się za moimi plecami. Jeszcze wczoraj chciałam zapomnieć o tej dziwnej antypatii, a może nawet próbowałam go polubić, ale zwierzenia Andrei obudziły moją pierwotną nieufność. On był stanowczo za przystojny i za bardzo czarujący. Andrea mogła kłamać, ale nie była głupia. Zaszufladkowała sobie całą rodzinę ze zbijającą z nóg dokładnością. Jeśli w tym, co mówiła na temat Jossa, było choć ziarno prawdy, nie chciałam mieć z tym nic wspólnego.
Gdybym go lepiej znała i była z nim w bardziej przyjaznych stosunkach, wzięłabym go na bok i skonfrontowała z nim to, czego się dowiedziałam. Ale tak jak sprawy stały, nie miało to dla mnie znaczenia. Poza tym i bez tego miałam o czym myśleć.
Grenville nie zszedł dziś na lunch.
– Jest zmęczony – objaśniła Mollie. – Spędzi ten dzień w łóżku. Może zejdzie na kolację. Na razie Pettifer zaniesie mu lunch na tacy.
Zasiadłyśmy więc do stołu we trzy. Mollie tym razem przebrała się w elegancką, wełnianą sukienkę ozdobioną podwójnym sznurem pereł. Powiedziała nam, że wybiera się na partyjkę brydża do znajomych w Fourbourne. Miała nadzieję, że sama znajdę sobie zajęcie.
Uspokoiłam ją, że oczywiście wszystko będzie w porządku. Uśmiechałyśmy się do siebie przez stół i zastanawiałam się, czy naprawdę powiedziała Andrei, że moja matka była dziwką, czy Andrea dospiewała to sobie na podstawie jej niejasnych, eufemistycznych wyjaśnień. Miałam nadzieję, że prawdziwy był ten drugi wariant. Wolałabym, aby Mollie nie dyskutowała z Andreą na temat mojej matki. W końcu ona już nie żyła, a kiedyś była czarująca, roześmiana i wesoła. Dlaczego nie miałoby się jej takiej pamiętać?
Kiedy już siadałyśmy do stołu, pogoda się pogorszyła. Wiatr zmienił kierunek na zachodni i ławica szarych chmur z wielką szybkością pędziła poprzez niebo, zasłaniając słońce. Zaczynało już padać i padało na dobre, kiedy Mollie wyjeżdżała swoim małym, samochodem na umówionego brydża. Obiecywała, że wróci około szóstej. Andrea albo zmęczona porannym wysiłkiem, albo raczej śmiertelnie znudzona moim towarzystwem, ulotniła się do swojej sypialni ze świeżo zakupionym pismem. Tym sposobem zostałam sama i zastanawiałam się, czym by tu się zająć. Ciszę tego deszczowego popołudnia przerywało tylko tykanie zegara dziadka i jakieś ciche odgłosy wskazujące na wytężoną pracę, a dochodzące od strony kuchni. Okazało się, że to Pettifer czyścił srebra.
Kiedy wsadziłam głowę w drzwi, spojrzał w górę.
– O, witam, nie słyszałem, jak panienka weszła.
– Jak się czuje dziadzio?
– Myślę, że całkiem dobrze, tylko był trochę zmęczony po wczorajszych emocjach. Sądziliśmy, że jeden dzień w łóżku dobrze mu zrobi. Czy pani Rogerowa już wyjechała?
– Tak. – Wyciągnęłam sobie krzesło i usiadłam na wprost niego.
– Wydawało mi się, że słyszałem, jak wóz ruszał. Czy mogłabym ci w czymś pomóc?
Byłoby to bardzo ładnie ze strony panienki. Te łyżki wymagają porządnego przetarcia irchą. Nie wiem, skąd wzięły się na nich te plamy. A właściwie wiem. To robi wilgotne, morskie powietrze. Jedynym, czego srebro naprawdę nie znosi, jest właśnie takie powietrze.
Zaczęłam wycierać cienki i przetarty już czerpak łyżki. Pettifer przyglądał mi się sponad okularów.
– Zabawne, że po tylu latach panienka siedzi na tym miejscu. Twoja mamusia chyba pół życia spędziła w tej kuchni… Kiedy Roger wyjechał do szkoły z internatem, nie miała z kim zamienić słowa. Przychodziła więc tu do nas i spędzała czas z moją starą i ze mną. Moja uczyła ją piec „ciastka wróżek” i grać w wista we dwójkę. Świetnieśmy się bawili. A w taki dzień jak dziś robiła zwykle grzanki na starym ruszcie… Panienka zobaczy, teraz jest już nowy, ale ten stary miał w sobie coś przytulnego. Tak przyjemnie płonął ogień pod jego prętami i miał tak pięknie wyczyszczone mosiężne gałki…
– Pettifer, od jak dawna jesteś już w Boscarvie?
– Od kiedy pan komandor ją kupił, jeszcze w roku 1922. To był rok, w którym wystąpił z Marynarki Wojennej, aby poświęcić się malarstwu. Starszej pani Bayliss to się nie podobało. Przez pierwsze trzy miesiące lub dłużej nawet nie rozmawiali ze sobą.
– Dlaczego to jej aż tak przeszkadzało?
– Całe jej życie miało związek z marynarką. Jej ojciec był kapitanem okrętu „Imperious”, na którym pan komandor był porucznikiem. Wtedy właśnie się poznali. Ślub brali na Malcie. To był taki piękny, marynarski ślub, z przechodzeniem pod szpalerem z kordów i wszystkim, co do tego należało. Życie w cieniu Marynarki Wojennej miało dla pani Bayliss duże znaczenie. Kiedy pan komandor oświadczył, że ma zamiar wystąpić, porządnie się wtedy pokłócili, ale żona nie potrafiła skłonić go do zmiany zdania. Opuściliśmy więc Maltę na zawsze i kiedy pan komandor kupił ten dom, wszyscy się tu przenieśliśmy.
– I ty tu mieszkałeś od początku?
– Mniej więcej. Kiedy pan komandor wstąpił do Akademii Sztuk Pięknych, co łączyło się z pracą w Londynie, miał wtedy takie małe piedaterre koło kościoła św. Jakuba, i kiedy jeździł do Londynu, ja jeździłem tam z nim, aby dbać o niego. Moja żona zostawała wtedy tutaj z panią komandorową i Rogerem. Twojej mamusi jeszcze nie było na świecie.
– A kiedy już skończył tę szkołę?
– Wtedy sprowadził się tu już na stałe i zbudował tę pracownię. To był najlepszy okres jego twórczości. Powstało wtedy wiele pięknych obrazów, zwłaszcza pejzaży morskich, z których prawie czuć było chłód wiatru i smak soli na wargach.
– Czy w tym domu jest dużo jego obrazów?
– Nie tak znów dużo. Nad kominkiem w stołowym pokoju wisi jego „Łódź rybacka”, a w korytarzu na górze jeden lub dwa czarnobiałe rysunki. Ze trzy lub cztery są w jego gabinecie, a dwa w sypialni pani Rogerowej.
– A ten w saloniku?
– Racja, oczywiście jeszcze „Dama z różą”.
– Kim ona była?
Nie odpowiedział, może dlatego, że był tak zajęty srebrem. Tarł widelec, jakby chciał zetrzeć jego wzór do czysta.
– Kto to był? – powtórzyłam. – Ta dziewczyna z portretu?
– Ach, ona! – odpowiedział w końcu Pettifer. – To była Zofia.
Znów ta Zofia. Odkąd matka przelotnie o niej wspomniała, chciałam dowiedzieć się czegoś więcej. Teraz znów Pettifer przywołał z pamięci jej imię, jakby to było coś najbardziej naturalnego pod słońcem.
– To była dziewczyna, która służyła panu komandorowi jako modelka. Wydaje się, że pracowała dla niego, jeszcze kiedy studiował w Londynie. Czasem przyjeżdżała tu w lecie, wynajmowała sobie mieszkanie w Porthkerris i pozowała każdemu malarzowi, który mógł jej za to płacić.
Czy była bardzo piękna? Raczej nie w moim typie. W każdym razie była pełna życia, a jaka rozmowna! Była Irlandką, pochodziła 7, hrabstwa Cork.
– A co sądziła o niej moja babcia?
– One się nigdy nie spotykały. Babcię panienki łączyło z nią nie więcej niż z rzeźnikiem lub fryzjerką.
– Więc Zofia nigdy tu nie przychodziła?
– Dlaczego, nieraz tu bywała. Siedziała z panem komandorem w pracowni. Kiedy był zmęczony albo nie miał do niej więcej cierpliwości, ona wychodziła do ogrodu lub wołała przez tylne drzwi: „Czy można by dostać filiżankę herbaty?” Z myślą o niej moja stara zawsze trzymała czajnik na ogniu.
– Wróżyła także z filiżanek od herbaty?
– Kto panience o tym powiedział?
– Moja matka.
– Rzeczywiście, i przepowiadała nam cudowne rzeczy, które miały się zdarzyć. Jasne, że nic takiego się nie zdarzyło, ale już samo słuchanie tego było świetną zabawą. Żona bardzo przyjaźniła się z twoją mamusią, a Zofia często zabierała ją z sobą na plażę. Wtedy moja pakowała im wałówkę, żeby mogły zrobić sobie piknik. A w sztormową pogodę urządzały długie spacery aż na wrzosowiska.
– A co w tym czasie robiła moja babcia?
– Przez całe popołudnia grywała w brydża lub mahdżonga w ciasnym kręgu swoich przyjaciół. To była całkiem miła pani, ale nie interesowała się swoimi dziećmi. Może gdyby więcej czasu poświęcała Lizie w dzieciństwie, prędzej mogłyby się porozumieć, gdy dorosła.
I może wtedy twoja mamusia nie musiałaby tak uciekać z domu, raniąc serce nam wszystkim.
– Co się później stało z Zofią?
– Myślę, że wróciła do Londynu, wyszła za mąż i miała dziecko. W 1942 została zabita podczas niemieckiego nalotu. Dziecko było wtedy na wsi, a mąż za granicą, natomiast Zofia została w Londynie dlatego, że pracowała w szpitalu. Dopiero długo po jej śmierci dowiedzieliśmy się o tym. My z żoną poczuliśmy się wtedy tak, jakby światło uszło z naszego życia.
– A jak zareagował mój dziadek?
– No cóż, pewnie, że było mu przykro. Ale już od dawna jej nie widział, zresztą dla niego była tylko dziewczyną, którą kiedyś zatrudniał.
– Czy istnieją jeszcze inne jej portrety?
– Obrazy z nią wiszą w różnych galeriach sztuki rozsianych po całym kraju. Także w Porthkerris jest jeden, jeśli panienka chce go zobaczyć. A dwa są na górze w sypialni pani Rogerowej.
– Czy moglibyśmy teraz pójść je zobaczyć? – W moim głosie zabrzmiało tak gorące pragnienie, że Pettifer był wręcz zaskoczony, jakbym zaproponowała coś nieprzyzwoitego. – Myślę, że pani Bayliss nie miałaby nic przeciwko temu.
– Nie, nie wydaje mi się. Zresztą, dlaczego nie? Chodźmy.
Z wysiłkiem wstał i poszliśmy razem na górę przez korytarz na pierwszym piętrze do sypialni leżącej nad salonikiem. Sypialnia była duża i urządzona w bardzo kobiecym stylu, ze staroświeckimi, wiktoriańskimi meblami i bladoróżowo-kremowym dywanem. Mollie utrzymywała ją aż w przesadnym porządku. Między oknami wisiały obok siebie dwa małe olejne obrazki. Jeden przedstawiał kasztanowiec i leżącą w jego cieniu dziewczynę, a drugi tę samą dziewczynę rozwieszającą bieliznę w wietrzny dzień. Rozczarowałam się, bo postać dziewczyny była ledwie widoczna.
– Nadal nie wiem, jak ona wyglądała – poskarżyłam się.
Pettifer już chciał odpowiedzieć, gdy w głębi domu dał się słyszeć dźwięk dzwonka. Pettifer nadstawił uszu jak czujny pies.
– To pan komandor dzwoni, usłyszał nasze głosy przez ścianę. Przepraszam panienkę na chwilę.
Wyszłam za nim z pokoju Mollie i zamknęłam drzwi za sobą. Pettifer przeszedł kawałek korytarza i otworzył znajdujące się tam drzwi. Usłyszałam głos Grenville’a.
– Co wy tam szepczecie po cichu?
– Pokazywałem Rebece te dwa obrazki w pokoju pani Rogerowej.
– To Rebeka też tam jest? Poproś ją tutaj.
Weszłam za Pettiferem. Grenville nie leżał już w łóżku, tylko siedział w głębokim fotelu, opierając nogi na stołeczku. Był ubrany, tylko nogi miał przykryte kocem, a na kominku migotał ogień. Wszędzie panował wzorowy porządek i czuć było zapach wody fryzjerskiej, której starszy pan używał do pielęgnacji włosów.
– Myślałam, że leżysz w łóżku – powiedziałam.
– Pettifer pomógł mi wstać zaraz po lunchu, bo znudziło mnie leżenie. O czym żeście tam rozmawiali?
– Pettifer pokazał mi kilka twoich obrazów.
– Pewnie uważasz je za bardzo staromodne. A wiesz, że teraz młodzi malarze wracają znów do realizmu? Wiedziałem, że to wróci. Musisz wziąć sobie któryś z tych obrazów. W pracowni jest ich masa, nikt ich nigdy nie uporządkował. Odkąd dziesięć lat temu zamknąłem tamten budynek, nigdy potem już tam nie zaglądałem. Pettifer, gdzie jest klucz od pracowni?
– W bezpiecznym miejscu, panie komandorze.
– Możesz wziąć klucz od Pettifera, pójść tam i pogmerać, czy coś ci się nie nada. Masz to gdzie powiesić?
– Mam mieszkanie w Londynie. Przydałby się tam jakiś obraz.
– Siedząc tutaj, myślałem jeszcze o czymś. W tej szafce na dole są jakieś wyroby z nefrytu, które masę lat temu przywiozłem z Chin i dałem Lizie. Teraz należą do ciebie. Jest jeszcze lustro, które zostawiła jej babcia – gdzie ono jest, Pettifer?
– W pokoju śniadaniowym, panie komandorze.
– Trzeba więc będzie przynieść je na dół i wyczyścić. Chcesz je mieć, prawda?
– Tak, chciałabym. – Poczułam dużą ulgę. Już się zastanawiałam, w jaki sposób poruszyć temat pamiątek po matce, a tu bez żadnej zachęty Grenville zrobił to za mnie. Po krótkim wahaniu postanowiłam więc kuć żelazo, póki gorące i przypomniałam o jeszcze jednej rzeczy. – I jeszcze było tu takie biurko z podnoszonym blatem…
– Co? – Grenville obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem. – Skąd o tym wiesz?
– Mama powiedziała mi o tych rzeczach z nefrytu, o lustrze, a także o tym biurku. – Patrzył na mnie takim wzrokiem, że pożałowałam, iż w ogóle coś powiedziałam.
– To znaczy, jeśli to nie sprawi kłopotu, jeśli nikt go nie potrzebuje…
– Pettifer, pamiętasz to biurko?
– Tak jest, panie komandorze. Było w tej drugiej sypialni na poddaszu, ale nie pamiętam, czy ostatnio je tam widziałem.
– Więc bądź tak dobry i któregoś dnia go poszukaj. A teraz dołóż jeszcze do ognia… – Pettifer posłuchał. Grenville, patrząc na niego, nagle coś sobie przypomniał.
– Gdzie są wszyscy? Dom jest pusty. Słychać tylko szum deszczu.
– Pani Rogerowa pojechała na brydża. Myślę, że panna Andrea jest w swoim pokoju…
– A może byśmy napili się herbaty? – Grenville zrobił do mnie oko. – Napijesz się, prawda? Jakoś nie mieliśmy dotąd okazji lepiej się poznać. Albo ty mdlejesz przy kolacji, albo ja jestem za stary i za słaby, żeby wstać z łóżka. Dobrana z nas para, co?
– Chętnie napiję się z tobą herbaty.
– Niech Pettifer przyniesie ją tutaj.
– O, nie – poderwałam się. – Ja to zrobię. Pettifer cały dzień jest na nogach i wciąż biega po tych schodach z góry na dół. Dajmy mu trochę odpocząć.
– Dobrze. – Grenville wyglądał na ubawionego. Przynieś herbatę i duży półmisek grzanek z masłem.
Jeszcze wiele razy żałowałam, że w ogóle poruszyłam temat tego nieszczęsnego biurka. Prawda była taka, że nie można go było nigdzie znaleźć. Podczas gdy oboje z Grenville’em jedliśmy podwieczorek, Pettifer rozpoczął poszukiwania. Zanim przyszedł zabrać tacę przeczesał cały dom z góry na dół. Biurka nie było nigdzie.
Grenville nie bardzo mu wierzył.
– Pewnie go nie zauważyłeś. Twoje oczy są już równie stare jak moje.
– Jak mógłbym nie zauważyć biurka! – Pettifer poczuł się pokrzywdzony.
– Może – próbowałam ratować sytuację – ono zostało gdzieś oddane do naprawy? – Obaj panowie spojrzeli na mnie jak na głupka, więc szybko zamilkłam.
– A może jest w pracowni? – zaryzykował Pettifer.
– Do czego byłoby mi potrzebne biurko w pracowni? Przecież nie pisałem tam listów, tylko malowałem! Brakowałoby mi tam jeszcze tylko biurka! – Grenville był wyraźnie wzburzony.
Wstałam, żeby go jakoś załagodzić.
– Na pewno gdzieś się znajdzie – powiedziałam najbardziej uspokajającym tonem, na jaki tylko mogłam się zdobyć, po czym zebrałam brudne naczynia na tacę, aby znieść je do kuchni. Tam dołączył do mnie Pettifer, zmartwiony tym, co się stało.
– To niezdrowo dla pana komandora zanadto się podniecać… A mogę powiedzieć, panience, że on teraz uczepi się tego jak terrier szczura.
– To wszystko moja wina. Nie wiem, po co w ogóle o tym wspominałam…
– Ale ja to biurko rzeczywiście pamiętam. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, kiedy ostatnio je widziałem. – Zaczęłam zmywać filiżanki i spodki, a Pettifer je wycierał. – I jeszcze jedno. Razem z tym biurkiem było takie krzesło w stylu chippendale. Nie pasowało do niego, ale zawsze stało przed nim. Miało siedzenie pokryte haftem, trochę wytartym, z ptakami, kwiatami i czymś tam jeszcze. I ono też zginęło… ale nie mam zamiaru mówić o tym panu komandorowi i panience też nie radzę.
Przyrzekłam, że nic o tym nie wspomnę.
– Zresztą – dodałam – tak czy siak, to nie ma dla mnie znaczenia.
– Ale ma dla pana komandora. Może i on był artystą, ale pamięć zawsze miał jak słoń, i to jest jedyna rzecz, której nie utracił. – Dodał jeszcze smutnym tonem: – Czasem wolałbym, żeby utracił.
Tego wieczoru, przed wyjściem na kolację, znów przebrałam się w brązową tunikę ze srebrnym haftem. W salonie był na razie tylko Eliot w nieodłącznym towarzystwie psa. Siedział przy kominku, popijał drinka i czytał popołudniową gazetę. Rufus leżał wyciągnięty na dywaniku jak kawałek drogiego futra. W świetle lampy tworzyli zgraną parę, ale moje wejście zakłóciło tę sielankę. Eliot wstał, upuszczając gazetę na siedzenie krzesła.
– O, Rebeka, jak się masz?
– Dziękuję, w porządku.
– Wczoraj wieczorem już się bałem, że zachorowałaś.
– Nie, byłam tylko zmęczona. Spałam potem do dziesiątej rano.
– Tak, mama mi mówiła. Napijesz się? Przytaknęłam, więc nalał mi sherry. Ja tymczasem przykucnęłam przy kominku i pieszczotliwie tarmosiłam psa za jedwabiste uszy.
Kiedy Eliot przyniósł mi drinka, spytałam:
– Czy on wszędzie z tobą jeździ?
– Tak, towarzyszy mi w garażu, w biurze, na obiedzie, w barze, gdziekolwiek się ruszę. Jest to najbardziej znany pies w tej części świata.
Usiadłam na dywaniku, a Eliot znów opadł na krzesło i przysunął sobie drinka. Po chwili zaproponował:
– Jutro muszę skoczyć do Falmouth. Mam się tam widzieć z jednym gościem w sprawie samochodu. Może chciałabyś pojechać ze mną, żeby zwiedzić trochę okolicę. Co ty na to?
Byłam zaskoczona, że to zaproszenie sprawiło mi aż taką przyjemność.
– To byłoby wspaniałe! – wyznałam.
– Nie ma tam nic aż tak zajmującego, ale może wynajdziesz sobie jakieś zajęcie przez godzinę lub dwie, kiedy będę załatwiał sprawy. Potem wstąpimy do takiej małej knajpki, gdzie podają pyszne „owoce morza”. Lubisz ostrygi?
– Owszem.
– I dobrze, bo ja też. A wracać będziemy przez High Cross, wtedy zobaczysz, gdzie normalnie mieszkamy z mamą.
– Twoja mama opowiadała mi o tamtym domu. Brzmiało to sympatycznie.
– Na pewno jest tam przyjemniej niż w tym mauzoleum.
– Ależ, Eliot, to nie jest żadne mauzoleum!
– Nigdy nie przykładałem wielkiej wagi do wiktoriańskich zabytków…
Zanim zdążyłam ponownie zaprotestować, dołączył do nas Grenville. Czy raczej usłyszeliśmy jego wolne kroki w dół po schodach, odgłosy rozmowy z Pettiferem – jego wysoki głos i basowy pomruk Pettifera – w końcu stukot laski Grenville’a po parkiecie hallu. Eliot zrobił do mnie minę i podbiegł otworzyć drzwi. Grenville wkroczył do salonu jak dziób potężnego, niezniszczalnego statku.
– W porządku, Pettifer, już sobie poradzę! – Zerwałam się z dywanika, chcąc podsunąć naprzód fotel, na którym siedział wczoraj, ale to go tylko rozzłościło. Najwyraźniej nie był w dobrym humorze.
– Na miłość boską, dziewczyno, co ty wyrabiasz. Czy mam usiąść w samym ogniu? Spaliłbym się tutaj!
Przesunęłam krzesło z powrotem i w końcu Grenville opadł na nie.
– Napijesz się czegoś? – spytał Eliot.
– Owszem, proszę o whisky. Eliot wyglądał na zaskoczonego.
– Whisky?
– Tak, whisky. Wiem, co powiedział ten głupi doktor, ale dziś mam ochotę na whisky.
Eliot już nic nie mówił, tylko skinął głową z milczącym przyzwoleniem i poszedł nalać dziadkowi drinka. Kiedy go przyniósł, Grenville pochylił się na krześle i spytał:
– Eliot, czy nie widziałeś gdzieś tego biurka davenport?
W tym momencie miałam już duszę na ramieniu.
– Znowu zaczynasz?
– Jakie „zaczynasz”, jakie „znowu”? Musimy tę diabelną rzecz znaleźć. Powiedziałem już Pettiferowi, żeby szukał, dopóki nie znajdzie.
Eliot wrócił ze szklanką whisky. Przyciągnął bliżej stół i ustawił szklankę w zasięgu ręki Grenville’a.
– Jakie to miało być biurko? – spytał cierpliwie.
– Takie małe, z podnoszonym blatem, przedtem stało w którejś sypialni. Należało do Lizy, a teraz należy do Rebeki i ona chce je zabrać. Ma mieszkanie w Londynie i potrzebuje mebli. A Pettifer nie może go znaleźć, chociaż twierdzi, że przeczesał cały dom. Nie widziałeś go gdzieś?
– Nigdy go nie widziałem na oczy. Nawet nie wiem, jak takie biurko wygląda.
– To takie małe biureczko. Przy jednym boku ma szufladki. Blat ma pokryty wytłaczaną skórą. Teraz takie biurka są chyba rzadkością i mają dużą wartość.
– Pewnie Pettifer gdzieś je wsadził i zapomniał gdzie.
– Pettifer nigdy niczego nie zapomina.
– Może jeszcze pani Pettifer coś z tym zrobiła i zapomniała mu o tym powiedzieć?
Powiedziałem, że on nigdy niczego nie zapomina.
W tym momencie weszła Mollie, uśmiechając się z taką determinacją, jakby podsłuchała gniewne głosy dochodzące spoza drzwi i chciała załagodzić sytuację.
– Dobry wieczór wszystkim. Chyba się trochę spóźniłam. Miałam przecież zrobić coś pysznego z tego wybornego halibuta, którego Rebeka kupiła dziś rano. Eliot, kochanie. – Pocałowała go, najwidoczniej widząc go po raz pierwszy w dniu dzisiejszym. – I Grenville! – pochyliła się, aby i jego ucałować. – No, wyglądasz już na bardziej wypoczętego! – Zanim zdążył zaoponować, ponad jego głową uśmiechnęła się do mnie. – Jak minęło popołudnie?
– Dziękuję, bardzo dobrze. A jak ci szła karta?
– Nie najgorzej, wygrałam dwadzieścia pensów. Eliot, kochanie, tak bym się czegoś napiła. Andrea już idzie, ale jeszcze w tej chwili nie będzie… – Musiała jednak przerwać ten potok pustosłowia, gdyż Grenville przeszedł do ofensywy.
– Coś zgubiliśmy – oznajmił.
– Co takiego zgubiłeś? Znowu spinki do mankietów?
– Zginęło biurko w stylu davenport. Sytuacja stawała się komiczna.
– Jak to, zgubiłeś całe biurko?
Grenville postanowił skończyć tę grę. Gdy usłyszała, że to ja jestem przyczyną tego konfliktu, spojrzała na mnie z pewnym wyrzutem. Pewnie sądziła, że niewłaściwie rewanżuję się za jej uprzejmość i gościnność. Byłam skłonna przyznać jej rację.
– Ależ gdzieś ono musi być! – Mollie wzięła od Eliota szklankę, przyciągnęła do siebie taboret i usiadła, gotowa do przedyskutowania całej sprawy. – Pewnie dla bezpieczeństwa gdzieś się je schowało.
– Pettifer już go szukał.
– Może go po prostu nie zauważył. Z pewnością powinien już zmienić okulary. Może kiedyś gdzieś to biurko wsadził i zapomniał o nim.
– Pettifer o niczym nie zapomina! – Grenville walnął zaciśniętą pięścią o poręcz fotela.
– Tak naprawdę – wycedził chłodno Eliot – to Pettifer nieraz zapomina o wielu rzeczach.
Grenville wpił w niego wzrok.
– Co przez to rozumiesz?
– To żadna wycieczka osobista. Po prostu on się już starzeje.
– Czy to znaczy, że oskarżasz Pettifera?
– Nikogo nie oskarżam.
– Dopiero co powiedziałeś, że on jest tak stary, że nie wie, co robi. Jeżeli on jest aż tak stary, to co, do cholery, myślisz o mnie?
– Nigdy nie sugerowałem…
– Ale go oskarżasz! Eliot stracił cierpliwość.
– Gdybym chciał kogokolwiek oskarżać. – podniósł głos prawie do tak wysokiej tonacji jak głos Grenville’a – to zadałbym kilka pytań na temat twojego Jossa Gardnera!
Po tym „ostrym wejściu” zrobił pauzę, a po chwili, bardziej opanowanym głosem, kontynuował:
– Nikt tu nikogo nie oskarża o kradzież. Ale Joss jest tu przez cały czas, wciąż wchodzi i wychodzi z domu, przechodzi z pokoju do pokoju. Lepiej niż my wie, co gdzie stoi. A ponieważ jest fachowcem od tych rzeczy, wie też, ile co jest warte.
– Ale na co byłoby mu nasze biurko? – zapytała z rozpaczą Mollie.
– Nie zapominaj, że jest to wartościowe biurko. Grenville sam zaznaczył, że jest rzadkie i cenne. Może potrzebował pieniędzy. Widać po nim, że przydałoby mu się trochę gotówki. A że zna się na tym i jeździ ciągle do Londynu, wiedziałby, gdzie to sprzedać.
Urwał nagle, uświadomiwszy sobie, że powiedział za dużo. Skończył swoją whisky i bez słowa poszedł nalać sobie drugą.
Cisza stała się nieprzyjemna. Przerwała ją Mollie: Nie przypuszczam, aby Joss… To stek bzdur! – uciął ostro Grenville. Eliot z impetem odstawił butelkę whisky.
– A skąd ty to wiesz? Skąd w ogóle wiesz cokolwiek o Jossie Gardnerze* Zjawia się jak hipis, nie wiadomo skąd, twierdzi, że ma zamiar prowadzić sklep, a ty od razu otwierasz przed nim swój dom i dajesz mu zajęcie przy lepieniu wszystkich swoich mebli. A co ty, co my wszyscy w ogóle o nim wiemy?
– Wiem, że mogę mu ufać. A ja znam się na ludziach…
– Raz mogłeś się pomylić…
Grenville podniósł głos, przekrzykując Eliota:
– … a tobie dobrze by zrobiło, gdybyś nauczył się lepiej dobierać sobie znajomych.
Eliotowi aż zwęziły się oczy. – Co to ma znaczyć?
– Tylko tyle, że jeśli chcesz wyjść na durnia, rób dalej interesy z tym małym krętaczem Ernestem Padło wem.
Gdybym w tym momencie mogła uciec, pewno bym to zrobiła. Niestety, byłam wciśnięta w kąt za krzesłem Grenville’a.
– A cóż takiego wiesz o Erneście Padlow?
– Wiem, że widziano cię, jak popijałeś z nim w barach.
Eliot rzucił mi spojrzenie spod oka i wymamrotał pod nosem:
– Ten łajdak Joss Gardner!
– Wcale nie powiedział mi tego Joss, tylko pan Hargreaves z banku. Wpadł tu kiedyś na szklaneczkę sherry. A znów pani Thomas, kiedy przyszła dziś rano napalić mi w kominku, mówiła, że widziała cię z Padlowem na tym koszmarnym zbiorowisku tandety, które on nazywa przedsiębiorstwem budowlanym.
– Plotki z magla!
– Od ludzi prawdomównych zawsze dowiem się prawdy, nieważne, skąd oni pochodzą. A jeśli myślisz, że sprzedam moją ziemię temu małemu podskakiewiczowi, to się bardzo mylisz.
– Ta ziemia nie zawsze będzie twoja.
– Taki jesteś pewien, że będzie twoja? Lepiej nie dziel skóry, póki niedźwiedź żyje. Tyle ci tylko powiem, drogi chłopcze, że nie jesteś moim jedynym wnukiem.
W tym dramatycznym momencie, niczym w dobrze wyreżyserowanej sztuce, w drzwiach stanęła Andrea i oznajmiła, że Pettifer prosił ją o przekazanie nam, że kolacja jest gotowa.