8

Tej nocy trudno mi było zasnąć. Rzucałam się i przewracałam w pościeli, nalewałam sobie szklankę wody, przemierzałam pokój, wyglądałam przez okno, znowu wracałam do łóżka i próbowałam jakoś się ułożyć. Jednak gdy tylko zamykałam oczy, sceny z ostatniego wieczoru przesuwały się w mojej pamięci jak film, a głosy w uszach nie chciały ucichnąć.

„Nikt tu nikogo nie oskarża o kradzież… Co my wszyscy wiemy o Jossie?… Jeśli chcesz wyjść na durnia, rób dalej interesy z tym małym krętaczem Ernestem Padlowem… Jeśli myślisz, że sprzedam moją ziemię temu małemu podskakiewiczowi, to bardzo się mylisz… Ta ziemia nie będzie zawsze twoja… Drogi chłopcze, nie jesteś moim jedynym wnukiem”.

Kolacja minęła w ponurej atmosferze. Eliot i Gręnville prawie się nie odzywali. Mollie usiłowała, dla załagodzenia sytuacji, prowadzić pustą rozmówkę o niczym, którą próbowałam podtrzymywać. Natomiast Andrea obserwowała nas z błyskiem triumfu w swoich okrągłych, rozbieganych oczach, a Pettifer dreptał tu i tam, zbierając talerze i roznosząc suflet cytrynowy z bitą śmietaną, na który raczej nie było chętnych.

Kiedy już było po wszystkim, stołownicy rozeszli się w różne strony. Grenville poszedł do swojej sypialni, Andrea do pokoju śniadaniowego, skąd za chwilę usłyszeliśmy głośny dźwięk telewizora. Eliot bez słowa nałożył płaszcz, gwizdnął na psa i wyszedł trzaskając drzwiami. Domyślałam się, że idzie się upić, i nawet specjalnie nie miałam mu tego za złe. W saloniku zostałyśmy tylko Mollie i ja, każda po innej stronie kominka. Mollie zabrała się do haftowania i miała zamiar spędzić tak w milczeniu resztę wieczoru, co było nie do zniesienia. Zaczęłam się więc od razu usprawiedliwiać, gdyż czułam, że jestem jej winna jakieś wyjaśnienia.

– Przepraszam za dzisiejszy wieczór. Nie powinnam była w ogóle wspominać o tym biurku.

Odburknęła nie patrząc na mnie:

– Tu się nic już nie da zrobić.

– To dlatego, że moja matka powiedziała mi o tym na łożu śmierci. Więc kiedy Grenville zaczął o tych nefrytach i lustrze… ale w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że wywołam taką „burzę w szklance wody”.

– Grenville jest zdziwaczałym starcem. Zawsze był uparty i nie chciał zrozumieć, że każdy medal ma dwie strony.

– Masz na myśli Jossa?

– Nie wiem, czym ten Joss tak go oczarował. To przerażające, tak jakby wywierał na niego jakiś wpływ. Eliot ani ja nigdy nie chcieliśmy, aby czuł się tu jak u siebie w domu, wchodził i wychodził, kiedy chce. Jeśli meble Grenville’a wymagały naprawy, mógł po nie przyjechać i zabrać je swoją furgonetką do warsztatu, jak zrobiłby każdy inny rzemieślnik. Próbowaliśmy wyperswadować to Grenville’owi, ale się uparł. Zresztą w końcu to jego dom, nie nasz.

– Kiedyś będzie należał do – Eliota. Obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem.

– Ciekawe, czy i po tym wieczorze?

– Och, Mollie, ja wcale nie chciałabym przejąć Boscarvy. Grenville nigdy by mi czegoś takiego nie zostawił. Myślę, że powiedział to, co mu ślina na język przyniosła, albo żeby mieć ostatnie słowo. Nie mówił tego serio.

– Ale zranił Eliota.

– Eliot to zrozumie. Starszym ludziom trzeba ustępować.

– Już jestem zmęczona ustępowaniem Grenville’owi – warknęła Mollie, ze złością odcinając srebrnymi nożyczkami pasmo włóczki. – Grenville zrujnował mi całe życie. On i Pettifer powinni byli przenieść się do High Cross, tak jak chcieliśmy. Tamten dom jest mniejszy, ale bardziej komfortowo urządzony, każdemu byłoby wygodniej. A Boscarvę trzeba było już dawno przepisać na Eliota. Teraz podatki od masy spadkowej są strasznie wygórowane i Eliot nie dałby rady tego wszystkiego utrzymać. To jakieś nierealistyczne myślenie.

– Wydaje mi się, że trudno być realistą, kiedy ma się osiemdziesiąt lat i przeżyło większość życia w jednym miejscu.

Mollie puściła to zdanie mimo uszu.

– A jeszcze do tego ziemia i farma… Eliot robi, co może, ale Grenville tego nie zauważa. Nigdy nie wykazał najmniejszego zainteresowania tym, co Eliot robił; nigdy go w żaden sposób nie zachęcił. Ten garaż na High Cross Eliot prowadzi całkowicie na swój rachunek. Na początku prosił dziadka o pomoc, ale Grenville stwierdził, że nie chce mieć nic wspólnego z używanymi samochodami. Pokłócili się wtedy i w końcu Eliot zaciągnął pożyczkę, a od tej pory nie zwrócił się do dziadka nawet o grosz. Chyba zasłużył za to na uznanie.

Była aż blada ze złości. Podobna była do małej tygrysicy broniącej swoich młodych. Przypomniałam sobie, co sądziła moja matka o tym, z jaką zaborczością Mollie przywiązała Eliota do swojej spódnicy. Może żadne z nich do dziś z tego nie wyrosło.

Aby zmienić temat, powiedziałam jej o propozycji, którą zrobił mi Eliot.

– Obiecał, że w drodze powrotnej pokaże mi High Cross.

Jednak uwagę Mollie udało się odwrócić tylko chwilowo.

– Oczywiście, że musisz tam wejść i zobaczyć dom. Eliot ma klucz. Prawie co tydzień jadę tam, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, ale przygnębia mnie, że muszę opuszczać mój kochany, mały domek i wracać do tego ponurego miejsca… – Tu zaśmiała się z samej siebie. – Zadręczam się tym, prawda? Ale muszę spróbować wziąć się w garść. Naprawdę będę zadowolona dopiero wtedy, kiedy to wszystko się skończy.

„Kiedy to wszystko się skończy”, miało chyba oznaczać: „Kiedy Grenville umrze”. Nie chciałam jednak myśleć o jego śmierci, tak samo jak nie chciałam myśleć o Jossie w parze z tą nieapetyczną Andreą ani o tym, jak to Joss rzekomo miał zająć się biurkiem davenport i krzesłem chippendale, czyli załadować je na tył swojej furgonetki i sprzedać pierwszemu handlarzowi, który oferowałby mu dobrą cenę.

„Co ty, co my wszyscy wiemy o Jossie?”

Jeśli idzie o mnie, to wołałabym nie wiedzieć nic. Przewracałam się na łóżku, tłukłam się o poduszki i traciłam już nadzieję, że kiedykolwiek zasnę.

Przez całą noc padało, ale rano było już ładnie, niebo miało odcień wymytego błękitu, a wszystko w chłodnym, wiosennym słońcu było mokre, błyszczące i przezroczyste. Wychyliłam się z okna i wdychałam słodką, mszystą wilgoć. Powierzchnia morza była błękitna i gładka jak sztuka jedwabiu. Mewy leniwie unosiły się nad krawędzią klifu. Z portu wypłynęła łódź rybacka, zmierzając w kierunku oddalonych łowisk. Wokół panowała taka cisza, że nawet z tej odległości słychać było warkot jej motoru.

Poczułam się lepiej na duchu. Dzień wczorajszy minął, a dziś może będzie lepiej. Byłam zadowolona, że choć na trochę wyrwę się z tego domu, dzięki czemu będę z dala od wyrzutów Mollie i denerwującej mnie obecności Andrei. Wzięłam kąpiel, ubrałam się i zeszłam na dół Eliot siedział już w stołowym pokoju i jadł jajka na bekonie. Z wdzięcznością stwierdziłam, że był w dobrym humorze.

Spojrzał w górę znad porannej gazety.

– Ciekaw byłem – zauważył – czy będę musiał iść na górę cię zbudzić. Myślałem, że może zapomniałaś o naszej umowie.

– Ja o niczym nie zapominam.

– Jesteśmy dziś pierwsi na dole. Przy dobrych układach może wyjedziemy stąd, zanim reszta zejdzie – uśmiechnął się z odcieniem skruchy jak skarcony chłopczyk. – Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłbym w tak pięknym dniu jak dziś, byłyby oskarżenia.

– To była moja wina, niepotrzebnie wspomniałam o tym głupim biurku. Wczoraj wieczorem przeprosiłam za to twoją mamę.

– To wszystko minie – pocieszył mnie Eliot.

– Małe różnice poglądów zawsze dobrze robią. – Słuchając go nalałam sobie kawy. – Przykro mi tylko, że i ciebie w to wmieszano.

Wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu. Jazda jego samochodem, z Rufusem wyciągniętym na przednim siedzeniu, dawała uczucie ulgi, gdyż była to jakby ucieczka. Samochód z rykiem silnika rozpędził się pod górę z dala od Boscarvy, w mokrej szosie odbijało się niebo, a w powietrzu unosił się zapach pierwiosnków. W miarę jak wjeżdżaliśmy coraz wyżej we wrzosowiska, rozciągał się przed nami coraz ciekawszy widok. Mijaliśmy pagórki, na których stały odwieczne kopce graniczne lub głazy narzutowe. Małe, zapomniane przez Boga i ludzi wioski tkwiły wciśnięte między doliny niewielkich rzeczułek lub kępy starych wiązów i dębów. Łączyły je ze sobą wąskie, łukowate mostki.

Miałam jednak świadomość, że nie będziemy mogli w pełni cieszyć się pięknem dnia ani być na zupełnym luzie, dopóki się do końca nie pogodzimy.

– Wiem, że to wszystko rozejdzie się po kościach – przytaknęłam mu. – Pewnie to nie było hic ważnego, ale musimy jeszcze porozmawiać o wczorajszym wieczorze.

Uśmiechnął się do mnie, patrząc gdzieś w bok.

– A co mamy sobie do powiedzenia na ten temat?

– Choćby to, co Grenville powiedział o jakichś swoich innych wnukach. Myślę, że nie mówił tego serio.

– Może i nie. Może tylko chciał poszczuć nas na siebie nawzajem jak psy.

– Na pewno nawet za tysiąc lat nie zapisałby mi Boscarvy. Przecież nawet mnie nie zna. Dopiero pojawiłam się w jego życiu.

– Rebeko, nie poświęcaj temu ani jednej myśli. Ja też nie mam takiego zamiaru.

– Ale kiedy w końcu to któregoś dnia będzie twoje, powinieneś już chyba zacząć myśleć, co z tym zrobisz.

– Masz na myśli te wszystkie plotki starych ludzi na temat Ernesta Padjowa? Jeśli nie dyrektor banku, to pani Thomas, a jeśli nie ona, to Pettifer…

Z trudem nadałam swemu głosowi obojętne brzmienie.

– Masz zamiar sprzedać ziemię?

– Jeśli to zrobię, przypuszczalnie będzie mnie stać na utrzymanie Boscarvy. Wtedy będę mógł usamodzielnić się finansowo.

– Ale… – starałam się taktownie dobierać słowa – czy te małe, szeregowe domki pana Padlowa nie popsują wszystkiego?

Eliot roześmiał się.

– Jesteś w zupełnym błędzie. To nie miałoby być przedsiębiorstwo budowlane tego rodzaju, jak to na wzgórzu. Wyobrażamy sobie to jako firmę oferującą luksusowy towar, działki o powierzchni dwóch akrów, o ściśle określonych wymogach co do ceny i stylu budowanych domów. Żadnego wycinania drzew, żadnego niszczenia środowiska. Miałyby to być luksusowe domy dla ludzi bogatych, zresztą nie byłoby ich dużo. Czy to brzmi aż tak źle?

– Czy mówiłeś o tym Grenville’owi?

– Nie dopuścił mnie do głosu. Pewnie by nawet nie słuchał. Jego to po prostu nie interesuje.

– Ale gdybyś mu wyjaśnił…

– Całe życie próbuję mu coś wyjaśniać i nigdy mi się to nie udaje. Czy chciałabyś porozmawiać jeszcze o czymś podobnym?

Zastanowiłam się. Na pewno nie chciałam rozmawiać na temat Jossa, więc odpowiedziałam:

– Nie.

Czy moglibyśmy więc zapomnieć o wczorajszym wieczorze i cieszyć się sobą?

Chyba był to dobry pomysł. Uśmiechnęliśmy się do siebie.

– Dobrze! – powiedziałam w końcu. Przejechaliśmy most i zbliżaliśmy się do stromego wjazdu na wzgórze. Eliot fachowo zredukował bieg, posługując się staromodną dźwignią zmiany biegów. Samochód z warkotem silnika wdarł się pod górę, przy czym jego długa, elegancka maska zdawała się celować w niebo.

Dojechaliśmy do Falmouth około dziesiątej rano. Podczas gdy Eliot załatwiał swoje sprawy, ja miałam wolny czas na zwiedzanie miasteczka. Miało ono wystawę południową, było osłonięte od wiatrów północnych, a w ogródkach już kwitły kamelie i pachnące krzewy wawrzynku. Dzięki temu miasteczko przypominało port nad Morzem Śródziemnym. Wrażenie to potęgował jeszcze błękit tafli morza w tym pierwszym, ciepłym, wiosennym dniu i smukłe maszty jachtów zakotwiczonych w basenie portowym.

Z jakiegoś powodu nabrałam ochoty na zakupy. Dla Mollie kupiłam bukiecik frezji, jeszcze w pączkach, z łodyżkami zapakowanymi w wilgotny mech, żeby za szybko nie zwiędły. Grenville’owi kupiłam pudełko cygar, Pettiferowi butelkę owocowego sherry, a Andrei płytę. Na jej okładce umieszczone było zdjęcie zespołu, którego członkowie wyglądali na transwestytów i mieli powieki ozdobione cekinami. Wydawało mi się, że utrafiłam w jej gust. Natomiast co do Eliota, zauważyłam, że jego pasek od zegarka jest już przetarty, toteż kupiłam mu nowy, drogi, z ciemnej skóry krokodyla, w sam raz dla niego. Sobie kupiłam tubkę pasty do zębów, gdyż akurat mi się skończyła. A dla Jossa?… Joss nic nie dostał.

Eliot zastał mnie tam, gdzie się umówiliśmy, w hallu dużego hotelu w centrum miasta. Szybko wyjechaliśmy z miasteczka. Minęliśmy Truro i przez labirynt leśnych ścieżek i strumyków wjechaliśmy do wioski o nazwie St. Endon. Było tam pełno białych domków, palm i ukwieconych ogrodów. Droga wiła się w stronę małej zatoczki, a na samym dole, tuż nad wodą, znajdowała się mała restauracyjka położona tak, że wysoka fala musiałaby uderzać o ścianę pod samym tarasem. Na jego krawędzi siedziały rybitwy o oczach żywych i przyjaznych, inne niż dzikie i żarłoczne mewy z Boscarvy.

Usiedliśmy w słońcu, popijając sherry. Wtedy wręczyłam Eliotowi prezent. Zademonstrował aż przesadny zachwyt, wyrzucając stary pasek i natychmiast nakładając ten nowy, z błyszczącej skóry, dopasowując skuwki ostrzem scyzoryka.

– Skąd ci przyszło do głowy, żeby mi zrobić taki prezent?

– Po prostu zauważyłam, że twój pasek był już przetarty, i bałam się, żebyś nie zgubił zegarka.

Odchylił się na oparcie krzesła, obserwując mnie przez stół. Było tak ciepło, że zdjęłam sweter i podwinęłam rękawy koszulowej bluzki. Zapytał:

– Czy kupiłaś prezenty dla wszystkich?

– Tak – odpowiedziałam nieco zakłopotana.

– Myślałem, że masz ze sobą dużo paczek. Czy zawsze lubisz kupować ludziom prezenty?

– To bardzo miło mieć komu je kupować.

– Czy w Londynie jest ktoś taki?

– Raczej nie.

– Nie ma nikogo szczególnego?

– Nie ma i nie było.

– Nie wierzę.

– Kiedy to prawda. – Nie miałam pojęcia, po co mu się tak zwierzam. Może rozluźniło mnie ciepło tego dnia, aż zaskakujące swoim dobroczynnym działaniem.

Może to był wpływ sherry, a może skłoniła mnie do tego rodząca się zażyłość ludzi, którzy wspólnie przeżyli burzę taką jak wczorajsza kłótnia. Jakakolwiek byłaby tego przyczyna, tego dnia łatwo mi się rozmawiało z Eliotem.

– Dlaczego tak jest? – spytał.

Nie wiem. Przypuszczam, że może to mieć coś wspólnego z warunkami, w jakich wyrosłam. Moja matka żyła coraz to z innym mężczyzną, a ja wzrastałam przy nich. A życie w bezpośredniej ich bliskości było najlepszym sposobem na wyzbycie się romantycznych złudzeń.

Uśmialiśmy się z tego.

– To może mieć swoje dobre i złe strony – podsumował Eliot. – W każdym razie nie możesz zamykać się w sobie, bo nikt nigdy do ciebie się nie zbliży.

– Nie narzekam.

– Chcesz wracać do Londynu?

– Owszem.

– Już wkrótce?

– Chyba tak.

– Czemu nie zostaniesz jeszcze trochę?

– Nie chciałabym nadużywać waszej gościnności.

– Nie robisz tego, a ja przecież ledwo mogłem z tobą porozmawiać. Zresztą jak możesz wracać do Londynu i zostawić to wszystko?… – Wskazał gestem niebo, słońce, taflę wody i oznaki rychłego nadejścia wiosny.

– Nie tyle mogę, co muszę. Mam pracę, która na mnie czeka, mieszkanie, które trzeba odmalować, i życie, które trzeba zacząć od początku.

– Czy to wszystko nie mogłoby poczekać?

– Nie w nieskończoność.

– To nie jest powód do odjazdu. – Nie odpowiedziałam. – Chyba że – kontynuował – zniechęciło cię to, co zaszło wczoraj wieczorem.

Z uśmiechem potrząsnęłam głową, gdyż przecież obiecaliśmy sobie nie wspominać już o tym. Pochylił się nad stołem, podpierając się rękoma.

– Jeśli naprawdę chcesz pracować, znajdziesz pracę i u nas. Jeśli chciałabyś mieć samodzielne mieszkanie, tu też możesz je wynająć.

– Ale dlaczego miałabym tu zostać? – Takie namowy tylko mi pochlebiały.

– Ponieważ byłoby to dobre dla Grenville’a, dla Mollie i dla mnie. Ponieważ sądzę, że wszyscy pragniemy, abyś została. A zwłaszcza ja.

– Ależ, Eliot…

– To prawda. Jest w tobie jakaś wewnętrzna pogoda, nie wiem, czy wiesz o tym. Zauważyłem to już pierwszego wieczoru, kiedy zobaczyłem cię, nie wiedząc, kim jesteś. Podoba mi się kształt twojego nosa, dźwięk twojego śmiechu. W jednej minucie, rozczochrana i w dżinsach, wyglądasz jak uroczy oberwaniec. Po chwili, z warkoczem przez ramię i w takim uroczystym stroju, jak wczoraj wieczorem, wyglądasz jak księżniczka z bajki. Mam uczucie, jakbym co dzień odkrywał w tobie coś nowego. Dlatego nie chciałbym, żebyś wyjeżdżała. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Przyłapałam się na tym, że nie próbuję znaleźć odpowiedzi na tę długą przemowę. Byłam nią zarazem wzruszona i zakłopotana. W każdym razie przyjemnie jest być lubianą i podziwianą, a jeszcze przyjemniej słyszeć o tym.

Eliot, obserwując mnie zza stołu, zaczął się śmiać.

– Z twojej twarzy można wszystko wyczytać. Rumienisz się i nie wiesz, gdzie schować oczy. Skończ już tego drinka i chodźmy do środka na ostrygi. Przyrzekam, że już ci nie powiem ani jednego komplementu.

Lunch jedliśmy w niedużej, niskiej sali jadalnej, przy stole, który tak się kiwał na nierównej podłodze, że aż Eliot musiał podłożyć kawałek papieru pod jedną z nóg. Na przystawkę podano ostrygi, potem befsztyk i świeżą, zieloną sałatę, a do tego butelkę wina. Aby napić się kawy, ponownie wyszliśmy na słońce. Siedzieliśmy na skraju tarasu, obserwując dwóch bosych i opalonych chłopców, którzy zepchnęli łódkę na wodę i żeglowali po błękitnych wodach zatoki. Patrzyliśmy na pasiasty żagiel wydymany niewidzialnym powiewem w miarę jak łódka, przechylając się, odpływała w stronę lesistego przylądka. Eliot obiecał, że jeśli zostanę w Kornwalii, wypożyczy taką łódkę i będzie mnie uczył żeglarstwa; mielibyśmy wypływać z Porthkerris na połów makreli, a w lecie pokazałby mi różne malownicze zatoczki i inne miejsca niedostępne dla turystów.

Nadszedł w końcu czas odjazdu, gdyż popołudnie ciągnęło się już niemiłosiernie. Byłam śpiąca i przesycona wrażeniami, gdy powoli, przez zapomniane wioski i samo centrum tych okolic, Eliot wiózł mnie do High Cross. Kiedy przybyliśmy na miejsce, zorientowałam się, że jest to sam koniec półwyspu, skutkiem czego wieś północną stroną wychodziła na Atlantyk, a południową na kanał La Manche. Było to tak, jakbym znajdowała się na wyspie, owiana przez wiatry i otoczona morzem.

Autokomis Eliota znajdował się w centrum głównej wioskowej ulicy, trochę cofnięty w stosunku do drogi. Z przodu miał brukowany podjazd ozdobiony misami pełnymi kwiatów. W przeszklonym salonie wystawowym stały wyszykowane, błyszczące samochody. Wszystko wyglądało na nowe, drogie i utrzymane w nienagannym stanie. Kiedy przez podjazd szliśmy do autosalonu, zastanawiałam się, ile gotówki Eliot utopił w to przedsięwzięcie i dlaczego założył tak wyspecjalizowaną firmę z dala od głównych szlaków komunikacyjnych.

Eliot rozsunął połówkę przeszklonych drzwi i weszliśmy do środka, bezszelestnie stąpając po gumowych płytach podłogi. Nie wytrzymałam i spytałam:

– Dlaczego zdecydowałeś się otworzyć swój salon właśnie tutaj? Czy nie lepiej byłoby w Fourbourne, Falmouth albo Penzance?

– Chwyt psychologiczny, kochanie. Jeśli wyrobisz sobie dobrą markę, ludzie przyjdą nawet z końca świata, aby kupić twój towar. – Z rozbrajającą szczerością dodał: – Poza tym miałem już ten grunt, czy raczej miała go moja matka, i to zachęciło mnie do założenia tutaj firmy.

– Czy wszystkie wozy są na sprzedaż?

– Tak. Nastawiamy się raczej na modele kontynentalne i sportowe. W zeszłym tygodniu mieliśmy tutaj ferrari, ale sprzedaliśmy go dwa dni temu. Był po wypadku, ale pracuje u mnie młody mechanik, który doprowadził go do takiego stanu, że był jak nowy.

Położyłam rękę na błyszczącej, żółtej masce jakiegoś wozu.

– A co to jest?

– Lancia zagato. A tu jest alfa romeo spyder. Wspaniały wóz.

– A to jensen interceptor – wymieniłam markę, którą potrafiłam rozpoznać.

– Chodź zobaczyć warsztat.

Poszłam za nim przez następne przesuwane drzwi na zaplecze autosalonu. To, co zobaczyłam, bardziej mi się kojarzyło z pojęciem garażu. W pomieszczeniu znajdowała się masa rozebranych silników, puszek z olejem, kabli zwisających z sufitu, gołych żarówek, stołów roboczych, starych opon i wózków narzędziowych.

W środku tego wszystkiego stał jakiś młody człowiek pochylony nad szkieletem samochodu z rozebranym silnikiem. Miał na twarzy maskę do spawania, w której wyglądał jak potwór, i operował syczącym, błękitnym płomieniem spawarki. Hałas spawania zagłuszała muzyka z dziwnie małego radia tranzystorowego ustawionego na belce nad stanowiskiem pracy.

Można się było tylko domyślać, że zauważył nas wchodzących lub nie. W każdym razie dopiero kiedy Eliot zgasił radio, osobnik wyłączył spawarkę i rozprostował plecy. Kiedy zdjął maskę, zobaczyłam szczupłego, ciemnowłosego młodego człowieka pobrudzonego olejem, który się dawno nie golił, z długimi włosami i ostrym, żywym spojrzeniem.

– Cześć, Morris – powiedział Eliot.

– Cześć.

– To Rebeka Bayliss, która gości w Boscarvie.

Morris, sięgając po papierosa, spojrzał w moją stronę i kiwnął mi głową. Z uprzejmości powiedziałam: „Cześć”, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Zapalił papierosa, po czym wsadził wymyślną zapalniczkę z powrotem do kieszeni zatłuszczonego kombinezonu.

– Myślałem, że będziesz dziś rano – powiedział do Eliota.

– Przecież ci mówiłem, że wyjeżdżam do Falmouth.

– Iz jakim skutkiem?

– Bentley, rocznik 1933.

– W jakim stanie?

– Wygląda dobrze, trochę wdała się rdza.

– Zedrę stary lakier. Któregoś dnia był tu jeden facet i chciał kupić coś takiego.

– Wiem, dlatego to kupiłem. Jutro lub pojutrze pojedziemy go przywieźć.

Zapadła cisza. Morris ponownie włączył tranzystor, może nawet głośniej niż przedtem. Spoglądałam na konstrukcję, nad którą pracował, i spytałam Eliota, jaka to pierwotnie była marka wozu.

– Jaguar XJ6 rocznik 1971 pojemność skokowa 4, 2 litra, jeśli chcesz wiedzieć. Kiedy Morris skończy robotę, znów będzie to samo. Ten też jest po wypadku.

Morris wrócił i wszedł pomiędzy nas.

– Co właściwie jest do roboty przy tym wozie? – spytałam go.

– Wyklepać podwozie, ustawić zbieżność kół.

– A co z okładzinami hamulców? – chciał wiedzieć Eliot.

– Można by założyć nowe, ale założyłem stare, abyśmy byli kryci ze względu na gwarancję. Aha, i jeszcze pan Kemback dzwonił z Birmingham…

Zaczęli rozmawiać o firmie. Ogłuszona muzyką rockową, wycofałam się stamtąd i przez salon wystawowy wyszłam na podjazd, gdzie Rufus czekał z cierpliwym dostojeństwem za kierownicą samochodu Eliota. Siadłam obok niego, dopóki nie wrócił Eliot.

– Przepraszam cię, Rebeko, ale musiałem załatwić pewną sprawę. Morris jest dobrym mechanikiem, ale wścieka się, jeżeli wymagam od niego także przyjmowania telefonów.

– Kto to jest ten Kemback? Jeszcze jeden klient?

– Nie całkiem. To facet, który był tu w zeszłym roku na wakacjach. Prowadzi motel i garaż tuż przy szosie M6. Ma tam całą kolekcję starych samochodów i chciałby otworzyć takie małe muzeum jako działalność uboczną oprócz smażenia jajek na bekonie. I chyba chciałby, abym mu to poprowadził.

– Masz na myśli przeniesienie się do Birmingham?

– Chyba to nie brzmi zbyt zachęcająco? Ale coś w tym jest. Chodźmy teraz, pokażę ci dom mojej mamy.

Poszliśmy tam piechotą, gdyż był to tylko kawałek drogi ulicą, a potem krótkim zaułkiem. Za podwójną białą bramą ścieżka prowadziła do niskiego, białego domu przerobionego z dwóch starych, wiejskich chałup o grubych ścianach z kamienia. Eliot wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. W środku było chłodno, lecz nie czuć było stęchlizny ani wilgoci. Wnętrze było umeblowane jak luksusowe mieszkanie w Londynie. Na podłodze leżały jasne, puszyste dywany, na ścianach jasne tapety, a kanapy obite były brokatem w kolorze grzybów. Znajdowało się tam też wiele luster i kryształowych żyrandoli zwisających z nisko belkowanych sufitów.

Był to właśnie taki dom, jaki sobie wyobrażałam, ale czegoś mi w nim brakowało. Kuchnia wyglądała jak z reklamy, w stołowym pokoju stały mahoniowe meble na wysoki połysk, na piętrze były cztery sypialnie, trzy łazienki, garderoba i olbrzymia bieliźniarka mocno pachnąca mydłem.

Na zapleczu domu znajdowało się małe patio, a dalej ogród opadający w dół aż do żywopłotu. Patrząc na patio, wyobrażałam sobie Mollie, jak przyjmuje tu gości na wiklinowych meblach ustawionych na wybrukowanym dziedzińcu i rozwozi cocktaile Martini wytwornym, przeszklonym wózkiem.

– To idealny dom – stwierdziłam i właśnie to miałam na myśli. Niemniej jednak nie potrafiłabym go pokochać tak, jak już kochałam Boscarvę. Może dlatego, że był aż tak idealny.

Staliśmy naprzeciw siebie w eleganckim salonie i patrzyliśmy sobie w oczy. Ten wspólnie spędzony dzień zdawał się już zbliżać ku końcowi. Chyba Eliot też to czuł i chciał jak najbardziej odwlec ten moment, gdyż zaproponował:

– Mógłbym nastawić czajnik i zrobić ci herbaty, z tym że nie ma tu ani kropli mleka.

– Myślę, że powinniśmy już jechać do domu. Ziewnęłam tak potężnie, aż mnie to zaskoczyło, a Eliot się roześmiał. Wziął mnie za ramiona i stwierdził:

– Jesteś śpiąca.

– Chyba za dużo dziś miałam świeżego powietrza – próbowałam wyjaśnić. – I za dużo wina.

Odchyliłam głowę do tyłu, aby móc mu spojrzeć w twarz, gdyż staliśmy bardzo blisko siebie. Czułam uchwyt jego palców zaciskających się wokół moich ramion. Teraz już się nie śmiał, natomiast wyraz jego głęboko osadzonych oczu był tak miły jak nigdy przedtem.

– To był wspaniały dzień… – zaczęłam i nic więcej nie mogłam już powiedzieć, gdyż zamknął mi usta pocałunkiem.

Kiedy się w końcu odsunął, byłam tak wstrząśnięta, że nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko opaść miękko na jego piersi, bliska płaczu, z głupim uczuciem, że tracę panowanie nad sytuacją. Mój policzek był przy jego płaszczu, a jego ramiona obejmowały mnie tak ciasno, że mogłam czuć, jak uderzenia bębna, bicie jego serca.

Usłyszałam jego głos nad moją głową.

– Nie możesz wracać do Londynu. Nie możesz już nigdy stąd odjechać.

Загрузка...