Od razu zrobiło mi się strasznie zimno. Było już ciemno, a w pracowni atmosfera była wręcz lodowata, ale równocześnie czułam, że krew ucieka mi z twarzy jak woda z umywalki. Słyszałam bicie własnego serca i nagle zaczęły mną też wstrząsać dreszcze. Pierwszym moim odruchem było schować portret w to samo miejsce, gdzie go znalazłam, położyć kilka innych płócien na wierzchu, aby ukryć go tak, jak w powieściach kryminalnych ukrywa się zwłoki.
W końcu jednak sięgnęłam po krzesło i ustawiłam je dokładnie tak, aby portret Zofii był oparty jak na sztalugach. Dopiero wtedy wycofałam się na drżących nogach i ostrożnie usiadłam na skraju uginającej się kanapy.
Zofia i Joss.
Czarująca Zofia i zagadkowy Joss, któremu w końcu nauczyłam się nie ufać.
„Myślę, że wróciła do Londynu, wyszła za mąż i miała dziecko”. To powiedział mi Pettifer. Potem, w roku 1942, została zabita podczas niemieckiego nalotu.
Ale Pettifer nie wspomniał o Jossie. A było przecież oczywiste, że Zofię i Jossa łączyła jakaś trudna do rozwikłania więź.
Pomyślałam teraz o moim biurku, czy raczej biurku mojej matki przeznaczonym dla mnie, które było ukryte na zapleczu warsztatu Jossa.
Przypomniałam też sobie słowa Mollie: „Nie wiem, czym ten Joss tak oczarował Grenville’a. To przerażające, tak jakby miał na niego jakiś wpływ”.
Zofia i Joss.
Było już ciemno. Nie miałam zegarka i straciłam całkiem poczucie czasu. Wiatr zagłuszał wszystkie inne dźwięki, toteż nie słyszałam, jak Eliot schodził w dół ogrodu szukając drogi po ciemku, gdyż zabrałam latarkę. Nie słyszałam nic, dopóki nie otworzyły się drzwi, jakby pchnięte porywem wiatru, na skutek czego żarówka znów zaczęła się huśtać, co mnie szalenie przestraszyło. W następnym momencie do środka wleciał Rufus i wskoczył na kanapę obok mnie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie jestem sama.
W otwartych drzwiach, na tle ciemności, stał mój kuzyn Eliot. Miał na sobie zamszową marynarkę i bladoniebieski sweter z zapięciem polo, a na ramiona zarzucił przeciwdeszczowy płaszcz jak pelerynę. W tym bezlitosnym świetle jego szczupła twarz straciła cały kolor, a głęboko osadzone oczy wyglądały jak dwie czarne jamy.
– Mama powiedziała, że jesteś tutaj, więc przyszedłem…
Przerwał i zorientowałam się, że zobaczył portret. Nie mogłam wykonać żadnego ruchu, dosłownie zamarłam; zresztą było już za późno, aby cokolwiek zrobić.
Eliot wszedł do środka i zamknął drzwi. Skaczące cienie stopniowo się uspokoiły.
Nikt z nas nie odezwał się ani słowem. Zaczęłam głaskać Rufusa po głowie, odruchowo szukając ucieczki w jego miękkim, ciepłym futrze. Tymczasem Eliot strząsnął z ramion płaszcz, przewiesił go przez krzesło i powoli zbliżył się, aby usiąść obok mnie. Nie spuszczał przy tym oczu z portretu.
– O, Boże! – przemówił w końcu. Nic na to nie odpowiedziałam.
– Gdzie to znalazłaś?
– W kącie… – mój głos zabrzmiał jak skrzeczenie. Odchrząknęłam i spróbowałam od początku: – Gdzieś w kącie, pod kupą innych płócien.
– To Zofia?
– Tak.
– I przypomina Jossa Gardnera?
– Tak. – Nie dało się zaprzeczyć.
– Nie sądzisz, że on jest jej wnukiem?
– Chyba tak.
– A niech mnie diabli! – Odchylił się do tyłu i wyciągnął przed siebie skrzyżowane nogi, długie i eleganckie. Raptem odprężony, wyglądał jak fachowy krytyk na prywatnej wystawie sztuki.
Zaskoczyło mnie, że odczuwa z tego powodu oczywistą satysfakcję. Wolałam, aby nie myślał, że podzielam to uczucie.
Zaczęłam:
– Nie szukałam specjalnie tego obrazu. Chciałam dowiedzieć się, jak ta Zofia wyglądała, ale nie miałam pojęcia, że tu jest jej portret. Przyszłam, aby wybrać sobie jakiś obraz, bo Grenville pozwolił mi wziąć jeden do Londynu.
– Wiem, mama mi mówiła.
– Eliot, nie możemy nikomu o tym powiedzieć… Nie zwracał uwagi na te słowa, tylko sam zaczął mówić: – Wiesz, z tym Jossem zawsze były jakieś dziwne, nie wyjaśnione do końca sprawy. To, w jaki sposób pojawił się w Boscarvie, jakby sfrunął z nieba. To, w jaki sposób Gremdlle dowiedział się, że on jest tutaj, dał mu pracę, a praktycznie także zarząd Boscaryą. Nigdy nie ufałem Jossowi bardziej, niż uważałem za stosowne. No i to tajemnicze zniknięcie biurka, które miało być twoje… To wszystko było podejrzane.
Wiedziałam, że powinnam powiedzieć Eliotowi o tym, gdzie znalazłam biurko. Już otwierałam usta, aby mu to powiedzieć, lecz z jakiegoś powodu te słowa nie przeszły mi przez gardło. Zresztą Eliot przez cały czas sam mówił i nie zareagował na moją początkową uwagę.
– Moja matka przysięgłaby, że on wywiera jakąś presję na Grenville’a.
– Masz na myśli coś w rodzaju szantażu?
– Może coś takiego w złagodzonej formie. Na przykład: „Jestem wnukiem Zofii, co możesz zrobić dla mnie?” Pettifer musiał także o tym wiedzieć. Grenville nie miał przed nim żadnych tajemnic.
– Eliot, nie możemy nikomu powiedzieć, że znaleźliśmy ten obraz.
Odwrócił się, aby spojrzeć na mnie.
– Mówisz, jakbyś się o kogoś bała. O Jossa?
– Nie, o Grenville’a.
– Ale przecież lubisz Jossa.
– Nie.
Udał zdziwionego.
– Jak to, przecież wszyscy lubią Jossa. Chyba każdy uległ jego chłopięcemu wdziękowi, i Grenville, i Pettifer. Andrea ma fioła na jego punkcie i nie chce się od niego odczepić; no, w jej przypadku to oczarowanie ma bardziej fizyczny charakter. Byłem pewien, że i ty należysz do jego fanklubu! – Uniósł brew. – Ale przynajmniej lubiłaś Jossa.
– Już nie, Eliot.
To go nieco zaintrygowało. Przekręcił się trochę, tak że siedzieliśmy na tej kanapie jakby naprzeciw siebie, a on trzymał rękę na oparciu, nad moim ramieniem.
– Co się stało? – spytał.
Co się miało stać. Nic. Nigdy me traktowałam lekko ani Jossa, ani tych wszystkich zbiegów okoliczności, dzięki którym nasze drogi się krzyżowały. Jednak to on ukradł biurko mojej matki! I to on, właśnie teraz, kombinuje z tą nieapetyczną Andreą! Na samą myśl o tym moja wyobraźnia wolała się wyłączyć.
Eliot czekał na moją odpowiedź. Ja jednak tylko wzruszyłam ramionami, potrząsnęłam głową i skwitowałam krótko:
– Zmieniłam zdanie.
– Czy wczorajszy dzień miał z tym coś wspólnego?
– Wczorajszy? – Przypomniałam sobie, jak siedzieliśmy z Eliotem na słonecznym tarasie małej knajpki. Przywołałam na pamięć obraz dwóch chłopców żeglujących łódką po zatoce i obejmujących mnie rąk Eliota, jego pocałunków i wywołanego przez nie wrażenia spadania w przepaść…
Zadrżałam. Trzymałam brudne i zimne ręce na kolanach. Eliot położył na nich swoją dłoń i lekko zdziwionym tonem zauważył:
– Zmarzłaś.
– Tak, siedzę tu już kilka godzin.
– Mama mówiła, że chcesz wracać do Londynu. – Chyba zarzucił już temat Jossa, za co byłam mu wdzięczna.
– Tak, muszę już wracać.
– Kiedy?
– Jutro wieczorem.
– Nic mi o tym nie mówiłaś.
– Do dzisiejszego ranka nie mogłam się zdecydować.
– Chyba lubisz zmieniać zdanie i w jednym dniu podejmować wiele decyzji.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że czas tak szybko ucieka. Nie byłam już w pracy prawie od dwóch tygodni.
– Wczoraj prosiłem cię, abyś została.
– Jednak muszę jechać.
– A co skłoniłoby cię do pozostania?
– Nic. To znaczy… nie mogę… – zaczęłam głupio się jąkać. Byłam w tej chwili zanadto zmarznięta, brudna i zmęczona, aby podjąć tę rozmowę. Może później byłabym w stanie ją kontynuować.
– A czy zostałabyś, gdybym poprosił cię o rękę? Gwałtownie się wyprostowałam. Na mojej twarzy musiał odbić się przestrach, gdyż Eliot cofnął głowę i roześmiał się.
– Nie bądź taka przerażona. Małżeństwo to nic strasznego.
– Przecież jesteśmy kuzynami.
– To nie przeszkadza.
– Ależ my me… to znaczy… ty mnie nie kochasz! Przykro powiedzieć, ale Eliot szybko się z tym problemem uporał.
– Rebeko, jąkasz się jak wstydliwa dziewczynka. A może cię kocham? Może kochałem cię na długo przedtem, zanim poprosiłem cię o rękę, ale przyspieszyłaś bieg wypadków, oświadczając ni z gruszki, ni z pietruszki, że chcesz wracać do Londynu. Więc jeśli w ogóle miałbym ci to powiedzieć, muszę zrobić to teraz. Chciałbym, abyś za mnie wyszła. Myślę, że to bardzo dobry pomysł.
Wbrew sobie, jednak byłam wzruszona. Nikt dotychczas mi się nie oświadczył, więc czułam się mile połechtana. Jednak o ile jedna półkula mego mózgu słuchała Eliota, o tyle druga kręciła się w kółko jak wiewiórka w klatce.
Znajdowaliśmy się przecież w Boscarvie, na tej ziemi, którą Eliot chciał sprzedać Ernestowi Padlow. „Nie jesteś moim jedynym wnukiem…”
Eliot ciągnął dalej:
– Byłoby śmieszne, gdybyśmy powiedzieli sobie „do widzenia” i poszli każde w swoją drogę, kiedy dopiero co się spotkaliśmy i tyle dobrego jest przed nami…
Dopowiedziałam cicho:
– Jak Boscarva.
Uśmiech zastygł mu lekko w kącikach ust. Uniósł brwi ze zdziwieniem.
– Boscarva?
– Bądźmy ze sobą szczerzy i uczciwi. Z jakichś powodów potrzebujesz Boscarvy, a obawiasz się, że Grenville mógłby zostawić ją mnie.
Zaczerpnął dużo powietrza, jakby chciał temu zaprzeczyć, ale zawahał się i w końcu wydał z siebie tylko głębokie westchnienie. Uśmiechnął się smutno i przeciągnął ręką po czubku głowy.
– Zrobiłaś się naraz chłodna jak Królowa Śniegu.
– Boscarva jest ci potrzebna, abyś mógł sprzedać farmę Ernestowi Padlow, który budowałby tam swoje domki.
Z wahaniem odpowiedział:
– Tak.
Czekałam, co powie dalej.
– Potrzebowałem pieniędzy na budowę garażu. Ponieważ Grenville nie chciał mieć z tym nic wspólnego, zwróciłem się do Padlowa. On zgodził się, ale zawarliśmy taką dżentelmeńską umowę, że farma w Boscarvie będzie zabezpieczeniem.
– Przecież ona jeszcze nie należała do ciebie!
– Ale byłem pewien, że będzie moja, bo niby dlaczego nie miałaby być? Grenville był stary i chory, koniec mógł nastąpić każdego dnia. – Tu rozłożył ręce. – Kto mógł przypuszczać, że po trzech latach jeszcze będzie wśród nas?
– Brzmi to, jakbyś pragnął jego śmierci.
– Starość jest czymś okropnym, samym smutkiem i samotnością. Przeżył tak wspaniałe życie, czego jeszcze teraz ma się kurczowo trzymać?
Nie mogłam zgodzić się z Eliotem. W przypadku Grenville’a starość oznaczała raczej godność i stanowczość. Dopiero co poznałam go, lecz już go pokochałam, jakby był częścią mojej osoby. Nie zniosłabym nawet myśli o jego śmierci.
Spróbowałam jednak zostać przy tonacji praktycznej.
– Czy nie mógłbyś w jakiś inny sposób spłacić Padlowa?
– Mogłem sprzedać garaż. W takiej sytuacji jak teraz może i tak będę musiał to zrobić.
– Myślałam, że interes idzie dobrze. /
– Wszyscy powinni tak myśleć.
– A gdybyś go sprzedał, to co byś zrobił?
– A co uważasz, że powinienem zrobić? – spytał takim tonem, jakby mówił do kapryśnego dziecka.
Odpowiedziałam pytaniem:
– Jak mają się sprawy z panem Kembackiem i muzeum starych samochodów w Birmingham?
– Masz fatalnie dobrą pamięć.
– Czy praca u pana Kembacka byłaby czymś tak fatalnym?
– Miałbym opuścić Kornwalię?
– Myślę, że powinieneś zacząć całkiem od początku. Pozostawić Boscarvę i… – Przerwałam, ale pomyślałam sobie, że skoro się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć i „b”, więc dokończyłam: -… twoją matkę.
Wciąż patrzał na mnie jak na słodką idiotkę.
– Moją matkę?
– Wiesz, co mam na myśli.
Po długiej przerwie Eliot w końcu wydusił:
– Przypuszczam, że rozmawiałaś o tym z Grenville’em.
– Przepraszam cię za to.
– Jedno jest pewne: albo Joss, albo ja. Któryś z nas musi odejść. Jak mówią w westernach: „To miasto jest za małe dla nas dwóch”. Chyba raczej ja odejdę.
– Mniejsza o Jossa. Nie jest wart, aby się nim zajmować.
– A gdybym sprzedał garaż i podjął pracę w Birmingham, czy pojechałabyś tam ze mną?
– Och, Eliot…
Odwróciłam się od niego i znów spojrzałam na portret Zofii. Kiedy napotkałam wzrokiem jej oczy, miałam wrażenie, że to Joss słucha wszystkiego, co mówimy, i śmieje się z nas. W tym momencie Eliot ujął mnie pod brodę i odwrócił moją głowę z powrotem, tak abym musiała patrzeć mu w oczy.
– Słuchasz mnie?
– Tak, słucham.
– Nie musimy od razu być w sobie zakochani, chyba wiesz o tym.
– Zawsze wyobrażałam sobie, że jest to bardzo ważne.
– Nie każdemu to się przydarza. Może tobie nie zdarzy się nigdy.
Była to raczej nieprzyjemna perspektywa.
– Może i nie…
– W takim przypadku – jego głos brzmiał uprzejmie i rozsądnie – przydałby się mały kompromis. Myślę, że to byłoby lepsze niż praca od dziewiątej do piątej przez całe życie i powroty do pustego mieszkania w Londynie.
Dotknął mojego czułego miejsca. Zbyt długo byłam sama, aby nie przerażała mnie wizja samotności przez resztę mojego życia. Jak to powiedział Grenville? „Jesteś stworzona do męża, domu i dzieci”. A teraz to wszystko było w zasięgu mojej ręki, jeślibym tylko przyjęła propozycję Eliota.
Wymówiłam jego imię, a on objął mnie, przycisnął mocno do siebie i zaczął całować w oczy, policzki i usta. Nie zwracałam już uwagi na to, że portret Zofii patrzy na nas ze ściany. Powtarzałam sobie, że przecież ona nie żyje, a Jossa już wyrzuciłam ze swego życia. Czemu więc miałabym przykładać wagę do tego, co któreś z nich o mnie myśli?
– Musimy już iść – powiedział Eliot. Odsunął mnie od siebie i przyjrzał mi się. – Musisz się wykąpać i zmyć te wszystkie brudy z twarzy, a ja muszę wyjąć lód z lodówki i przygotować się do serwowania drinków Grenville’owi i mamie…
– Rzeczywiście. – Wysunęłam się z jego rąk i odgarnęłam z twarzy kosmyk włosów. Byłam śmiertelnie zmęczona. – Która może być godzina?
Eliot spojrzał na zegarek. Pasek, który dostał ode mnie, był wciąż błyszczący i jak nowy.
– Prawie wpół do ósmej. Moglibyśmy tu spędzić całą noc, ale niestety życie ma swoje prawa.
Z wysiłkiem podniosłam się na nogi. Wzięłam portret Zofii i nie patrząc na niego, wsadziłam go z powrotem tam, gdzie był, w ciemny kąt pełen kurzu i pajęczyn, twarzą do ściany. Na wierzchu poukładałam inne obrazy, w przypadkowej kolejności. Wmówiłam sobie, że wszystko jest znów tak, jak było przedtem. Zrobiliśmy pobieżny porządek, zakrywając obrazy płachtami chroniącymi od kurzu. Eliot wyłączył stojącą lampę, a ja zapaliłam latarkę. Wychodząc z pracowni, wyłączyliśmy światło i zamknęliśmy drzwi na klucz. Eliot wziął ode mnie latarkę i poszliśmy w górę za kręgiem jej światła, po mokrych schodkach, potykając się od czasu do czasu na kępach trawy. Ponad nami wyłaniał się z ciemności zarys domu z oświetlonymi oknami błyszczącymi zza firanek. A wokół nas wciąż hulał wiatr, przyginając bezlistne drzewa.
– Nigdy nie przypuszczałem, że sztorm może tak długo trwać – stwierdził Eliot, otwierając boczne drzwi.
W hallu było już ciepło i bezpiecznie, pachniało tam smakowicie kurczakiem w potrawce, który miał być na kolację.
Od tego momentu rozdzieliliśmy się. Eliot poszedł do kuchni, a ja do siebie na górę. Zrzuciłam brudne rzeczy, napuściłam wody do wanny i zanurzyłam się w jej aromatycznej parze. Kiedy wreszcie się rozluźniłam, nie myślałam już o niczym. Byłam tak zmęczona, że mogłam zasnąć w tej wannie, a nawet się w niej utopić. I jakoś ta możliwość wcale mnie nie przerażała.
Jednak nie zasnęłam, gdyż leżąc w wannie usłyszałam, jak przez szum wiatru przebił się warkot nadjeżdżającego samochodu. Okna łazienki wychodziły bowiem na tyły domu, podjazd i drzwi od frontu. Ponieważ nie chciało mi się zaciągnąć zasłon, przez przyćmione szkło okien dojrzałam błysk świateł. Potem usłyszałam trzaśniecie drzwi i czyjeś głosy. Przerwało mi to kąpiel, więc wyszłam z wanny, wytarłam się i chciałam przejść korytarzem do swego pokoju, lecz stanęłam jak wryta, gdy usłyszałam podniesione głosy dochodzące od podnóża schodów w hallu.
– … znalazłem ją w pół drogi na wzgórze… – informował jakiś nie znany męski głos.
Teraz Mollie:
– … ależ, moje drogie dziecko…
W tym miejscu przerwała jej kakofonia opętanych łkań. Usłyszałam głos Eliota:
– Na miłość boską, dziewczyno… Następnie znów odezwała się Mollie:
– Chodź tu, usiądź przy kominku. Już wszystko dobrze. Nic ci nie grozi…
Przeszłam do pokoju, ubrałam się, zapięłam karczek brązowej tuniki, wyszczotkowałam i zaplotłam włosy – wszystko w ułamkach sekund. Pociągnęłam tylko usta szminką, gdyż nie było czasu na nic więcej. Wsunęłam sandały na bose stopy i zbiegłam w dół, nakładając po drodze kolczyki.
Kiedy byłam już u dołu schodów, Pettifer pojawił się w drzwiach kuchni, z twarzą jak chmura gradowa. W ręku trzymał kieliszek koniaku. O powadze sytuacji świadczyło, że tym razem nie niósł go na srebrnej tacy.
– Pettifer, co się stało?
– Nie wiem dokładnie, co się stało, ale wygląda na to, że ta dziewczyna dostała histerii.
– Usłyszałam jakiś samochód. Kto przywiózł ją do domu?
– Morris Tatcombe. Twierdzi, że jechał z Porthkerris do domu, kiedy znalazł ją na jezdni.
Byłam przerażona.
– To znaczy, że leżała na jezdni? Może potrącił ją samochód lub coś w tym rodzaju?
– Nie wiem. Pewnie po prostu upadła.
W drugim końcu salonu gwałtownie otwarły się drzwi i prawie biegiem zbliżyła się do nas Mollie.
– Pettifer, nie stój i nie gadaj, tylko spiesz się z tym koniakiem! – Zauważyła, że stoję całkiem zdezorientowana. – Rebeko, kochanie, stało się coś tak strasznego! Muszę zadzwonić po lekarza!
Podeszła do telefonu, przewracając kartki książki telefonicznej, lecz nie mogła nic w niej odczytać, gdyż zapodziała gdzieś okulary.
– Bądź tak miła i pomóż mi znaleźć numer doktora Trevaskisa. Gdzieś go zanotowałam, ale nie mogę znaleźć.
Pettifer odszedł. Wzięłam książkę i zaczęłam szukać numeru.
– Co się stało z Andreą? – spytałam.
– To zupełny koszmar. Ledwo mogę w to uwierzyć. Jakie to szczęście, że Morris ją znalazł, bo mogła tak przeleżeć całą noc. Mogła nawet umrzeć…
– Proszę, już go mam. Lioneł Trevaskis. Porthkerris 873.
Przyłożyła rękę do policzka.
– Ależ oczywiście, powinnam była znać go na pamięć. – Podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Czekając na połączenie, rzuciła mi szybko: – Idź tam i posiedź trochę przy niej. Mężczyźni tu na nic, oni nigdy nie wiedzą, co robić w takiej sytuacji.
Chociaż odczuwałam dziwną niechęć do poznania szczegółów pechowej przygody Andrei, jednak zrobiłam to, o co Mollie prosiła. W salonie zastałam zupełny galimatias. Grenville, najwidoczniej zakłopotany, stał przed kominkiem z rękoma założonymi do tyłu i nic nie mówił. Pozostali zebrali się wokół kanapy. Eliot nalał Morrisowi drinka i obaj przyglądali się, jak Pettifer, z godną podziwu cierpliwością, próbował wlać Andrei w gardło trochę koniaku.
Natomiast Andrea… Mimo wszystko zaszokował i przeraził mnie jej wygląd. Schludny sweter i odprasowane dżinsy były teraz mokre i zabłocone. Przez rozdarcie w dżinsach widać było rozcięte, krwawiące kolano, jak u dziecka. Brakowało jej chyba jednego buta. Włosy jak strąki przylgnęły do jej głowy, a twarz, od płaczu, cała pokryta była czerwonymi plamami. Kiedy wymówiłam jej imię, zwróciła w moją stronę spojrzenie dzikich, nabiegłych krwią oczu. Z przerażeniem zauważyłam na jej skroni duży siniec, jakby powstały wskutek gwałtownego ciosu. Zginął również jej celtycki krzyż noszony na rzemyku, prawdopodobnie zerwany w jakiejś niewyobrażalnej walce.
– Andrea!
Wydała z siebie głośny jęk i przekręciła się tak, by przycisnąć twarz do oparcia kanapy. Rozlała przy tym koniak i wytrąciła szklaneczkę z ręki Pettifera.
– Nie chcę o tym mówić! Nie chcę wcale o tym mówić…
– Ależ musisz!
Rozgoryczony Pettifer zabrał szklankę i wyszedł z salonu. Przypomniałam sobie, że on właściwie nigdy nie lubił tej dziewczyny, i zajęłam jego miejsce obok niej. Usiadłam na brzegu kanapy, ujęłam Andreę za ramiona i próbowałam odwrócić ją twarzą do mnie.
– Czy ktoś ci to zrobił?
Andrea rzuciła się na mnie, konwulsyjnie prężąc ciało.
– Tak! – wykrzyknęła mi prosto w twarz, jakbym była głucha. – To Joss! – Po tym wybuchu pogrążyła się znowu w powodzi szlochów.
Spojrzałam na Grenville’a, który stał nieporuszony, z kamienną twarzą. Jego rysy w tym momencie wydawały się jakby wyrzeźbione w drewnie. Doszłam do wniosku, że z tej strony nie mam co liczyć na pomoc, więc zwróciłam się do Morrisa Tatcombe’a:
– Gdzie pan ją znalazł?
Przestąpił z nogi na nogę. Zwróciłam uwagę, że ubrany był tak, jakby chciał spędzić wieczór w mieście. Miał na sobie skórzaną kurtkę bogato ozdobioną naszywkami, mokrą od deszczu, bardzo obcisłe dżinsy i buty na podwyższonych obcasach. Mimo tych obcasów ledwo sięgał czubkiem głowy do ramienia Eliota, a włosy miał długie i wiszące w strąkach.
Wzruszył ramionami, w geście pełnym zarówno agresji, jak i pewności siebie.
– Gdzieś w połowie drogi na Wzgórze Porthkerris. Tam, gdzie szosa się zwęża i nie ma już chodnika. Leżała do połowy na zakręcie, a do połowy w rowie. Całe szczęście, że ją zauważyłem. Myślałem, że potrącił ją samochód, tymczasem okazało się, że miała sprzeczkę z Jossem Gardnerem.
– On ją zaprosił do kina – wyjaśniłam.
– Nie wiem, jak się to zaczęło – odparł Morris.
– Ale wygląda na to – dokończył grobowym głosem Eliot – że tak się to właśnie skończyło.
– Ależ…
Sprawa wymagała pewnych dalszych wyjaśnień. Już chciałam zacząć o tym mówić, gdy Andrea wydała z siebie kolejny jęk, jak stara płaczka zawodząca nad grobem. Straciłam cierpliwość.
– Na miłość boską, dziewczyno, przestań tak się drzeć! – Złapałam ją za ramiona i lekko potrząsnęłam, aż jej głowa na jedwabnej poduszce zaczęła podskakiwać jak u źle wypchanej, szmacianej lalki. – Uspokój się i powiedz nam, co się stało.
Z jej ust zaczęły wylewać się potoki słów przemieszanych z płaczem. Przez głowę przemknęła mi błyskawiczna myśl: „Dobrze, że przynajmniej nie brak jej zębów”, a po chwili byłam zła na siebie za taką bezduszność.
– Bb… yliśmy w kk… kinie, a pp… otem poszliśmy do baru…
– Do którego baru?
– Nie wiem…
– Jak to? Musisz pamiętać, jaki to był bar! Tracąc cierpliwość, coraz bardziej podnosiłam głos.
Za moimi plecami Mollie, która nie wiadomo kiedy weszła do pokoju, wtrąciła się:
– Ach, nie krzycz tak na nią. Nie bądź dla niej przykra!
Z wysiłkiem opanowałam się i próbowałam pytać dalej, już łagodniejszym głosem:
– Czy nie możesz sobie przypomnieć, gdzie byliście?
– Nnnie. Bbyło cc. iemno i nn… ie widziałam. A potem… potem…
Przytrzymałam ją mocniej, aby się uspokoiła.
– Dobrze. A co potem?
– Joss wypił dużo whisky i nie mógł odwieźć mnie do domu. Chciał, żebym… ppp… poszła do niego do mieszkania… i…
Jej usta znów wykrzywiły się w podkówkę, a rysy rozpłynęły się w niepohamowanym płaczu. Nie przeszkadzałam jej w tym i wstałam, ustępując miejsca Mollie.
– No… – zaczęła. – No, dobrze już, dobrze. – Jej głos brzmiał łagodniej niż mój, był bardziej uspokajający i macierzyński. – Teraz nie musisz się o nic martwić. Doktor jest już w drodze, a Pettifer szykuje ci butelkę z gorącą wodą do łóżka. Nie musisz już więcej z nami rozmawiać ani mówić o tym.
Uspokojona tonem głosu Mollie Andrea najwidoczniej zapragnęła jednak wyrzucić to wszystko z siebie. Toteż, wśród niekończących się westchnień i łkań, usłyszeliśmy dalszy ciąg tej historii.
– Nnn… ie chciałam z nim iść. Chciałam wracać do domu… i… odeszłam od niego. Poszedł za mną. Próbowałam bbb… biec i potknęłam się nn… na chodniku, i bb… but mi z… z… zleciał. I wtedy on mnie złapał… i zaczął mi wymyślać… To jj… ja krzyczałam i on uderzył mnie…
Kiedy spoglądałam po twarzach otaczających mnie osób, malowała się na nich ta sama zgroza i konsternacja w różnym nasileniu. Tylko Grenville zachowywał zewnętrzny chłód. I choć w głębi był wściekły, nie wykonał żadnego ruchu, ani nie powiedział słowa.
– No dobrze – odezwała się Mollie głosem tylko lekko drżącym. – Już wszystko w porządku. Chodź na górę.
Andrea, osłabiona i zmaltretowana, próbowała jakoś dźwignąć się z kanapy, ale nogi się pod nią ugięły i zaczęła osuwać się na podłogę. Akurat Morris stał najbliżej i zdążył zapobiec jej upadkowi. Podniósł ją z siłą zadziwiającą jak na swoje wątłe ramiona.
– No właśnie – dodała Mollie. – Morris zaniesie cię na górę. Wszystko będzie w porządku. – Zrobiła parę kroków w stronę drzwi. – Tędy, Morris.
– Dobra – odmruknął Morris, nie wykazując zbytniego entuzjazmu.
Obserwowałam twarz Andrei. Kiedy tylko Morris zaczął ją nieść, otworzyła oczy i spojrzała prosto na mnie. Nasze spojrzenia zmierzyły się z sobą, wytrzymując się nawzajem. Wtedy już wiedziałam, że kłamała. Ona zaś wiedziała, że ja wiem, iż ona kłamie.
Z głową na piersi Morrisa zaczęła znów płakać, toteż szybko wyniósł ją z pokoju.
Słuchaliśmy ciężkich kroków Morrisa oddalających się wzdłuż hallu, potem w górę po schodach. Wtedy Eliot odezwał się, jak zwykle używając zręcznych niedomówień:
– Śmierdząca sprawa. – Spojrzał spod oka na Grenville’a. – Mam zadzwonić na policję teraz czy później?
Grenville nareszcie przemówił:
– Kto tu coś mówił o dzwonieniu na policję?
– Chyba nie chcesz, aby mu to uszło płazem? Teraz ja się odezwałam:
– Ona kłamie!
Obaj mężczyźni spojrzeli na mnie, mocno zaskoczeni. Oczy Grenville’a zwęziły się i zrobił groźną minę. Eliot zmarszczył czoło.
– Co ty mówisz?
– Część jej opowiadania może być prawdą. Może nawet większość. A jednak ona skłamała.
– Jak to skłamała?
– Sam powiedziałeś, że ona wariowała na punkcie Jossa. Ciągle mu się narzucała. Mówiła mi, że często bywała u niego w mieszkaniu i musiała to być prawda, gdyż jej opis zgadzał się co do szczegółu. Nie wiem, co wydarzyło się tego wieczoru, ale wiem na pewno, że gdyby Joss chciał, aby do niego poszła – na jedno jego skinienie poleciałaby jak z procy! To nie podlega dyskusji.
– Jak więc – spytał łagodnie Eliot – wytłumaczysz, skąd wziął się ten siniec na jej twarzy?
– Tego nie wiem. Tak jak powiedziałam, nie znam reszty tej historii. Ale jestem pewna, że tę część zmyśliła.
Teraz poruszył się Grenville. Przez dłuższy czas stał, więc powoli podszedł do swego fotela i ostrożnie usiadł.
– Możemy dowiedzieć się, co się naprawdę wydarzyło – powiedział w końcu.
– Jak? – To pytanie Eliota zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu.
Grenville pokręcił głową i wbił wzrok w Eliota.
– Możemy zapytać Jossa.
Eliot wydał dźwięk, który autorzy staroświeckich powieści zapisywali jako „phi!”
– Powinniśmy go zapytać i wtedy dowiemy się prawdy.
– On nawet nie wie, co oznacza słowo „prawda”!
– Nie masz podstaw do wygłaszania takich twierdzeń.
Eliot nie wytrzymał.
– Na miłość boską, czy trzeba rzucić ci prawdę w twarz, abyś w nią uwierzył?
– Nie podnoś na mnie głosu!
Eliot w milczeniu spoglądał na starszego pana z niedowierzaniem i niesmakiem. Kiedy zdecydował się na odpowiedź, mówił prawie szeptem.
– Mam już dość Jossa Gardnera. Nigdy go nie lubiłem ani nie ufałem mu. Uważam, że to hochsztapler, złodziej i oszust, a wiem, że mam rację. Któregoś dnia sam się przekonasz, że mam rację. Akceptuję fakt, że ten dom należy do ciebie. Ale nigdy nie zaakceptuję prawa tego człowieka do zawładnięcia tym domem, a zarazem i nami tylko dlatego, że przypadkowo się tu znalazł…
Musiałam mu przerwać:
– Eliot! – Odwrócił się do mnie, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o mojej obecności. – Eliot, proszę, nie mów już nic więcej!
Spojrzał na swoją szklankę i jednym łykiem dopił jej zawartość.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Na razie nie powiem już nic więcej.
Kiedy poszedł, aby nalać sobie jeszcze whisky, do salonu wrócił Morris Tatcombe.
– Będę już leciał – powiedział stając za Eliotem.
Ten odwrócił się i dostrzegł go.
– A jak z nią? Wszystko w porządku? – spytał.
– Tak, jest w swoim pokoju. Twoja matka jest przy niej.
– Napij się jeszcze przed odjazdem.
– Nie, lepiej będzie, jak już sobie pojadę.
– Nie wiemy, jak ci dziękować. Pomyśleć tylko, co mogłoby się stać, gdybyś jej nie zauważył… – Nie dokończył zdania, wyczarowując w wyobraźni obrazy Andrei umierającej z przemarznięcia, wyczerpania czy utraty krwi.
– Całe szczęście, że ją znalazłem. – Zaczął się wycofywać, najwidoczniej spiesząc się do wyjścia, lecz nie wiedząc dokładnie, jak do niego trafić.
Eliot zakorkował karafkę, odstawił napełnioną szklankę na stół i przyszedł mu z pomocą.
– Odprowadzę cię do drzwi.
Morris kiwnął głową, przede wszystkim w kierunku Grenville’a i mnie.
– Dobranoc państwu!
Wtedy Grenville z majestatyczną godnością podniósł się z fotela.
– Bardzo dobrze się pan spisał, panie Tatcombe. Jesteśmy panu wdzięczni. Będziemy jeszcze bardziej wdzięczni, jeżeli wersję dziewczyny na temat tego wydarzenia zachowa pan dla siebie, przynajmniej dopóki jej nie sprawdzimy.
Morris popatrzył sceptycznie.
– Takie rzeczy się roznoszą.
– Jestem jednak przekonany, że nie za pańskim pośrednictwem.
Morris wzruszył ramionami.
– To wasza sprawa.
– Oczywiście, że nasza. Dobranoc, panie Tatcombe.
Eliot odprowadził go do drzwi.
Grenville z wysiłkiem usiadł z powrotem na swoim fotelu. Zakrył ręką oczy; widać było, że takie sceny mu nie służą.
– Czy dobrze się czujesz? – zapytałam.
– Tak, dobrze.
Gdybym mogła mu zaufać i przyznać się, że wiem o Zofii i o tym, że Joss jest jej wnukiem… Wiedziałam jednak, że gdyby ktoś miał coś na ten temat powiedzieć, tym kimś byłby on.
– Napijesz się?
– Nie.
Zostawiłam go więc w spokoju i zajęłam się układaniem poduszek na pogniecionej kanapie.
Upłynęło trochę czasu, zanim Eliot wrócił, dziwnie wesoły, jakby zapomniał już o kłótni z Grenville’em. Wziął swojego drinka i podnosząc szklankę w kierunku dziadka wzniósł toast.
– Na zdrowie!
– Sądzę, że wszyscy jesteśmy coś winni temu młodemu człowiekowi – zauważył Grenville. – Mam nadzieję, że będziemy mogli jakoś to załatwić.
– Nie przejmowałbym się zbytnio Morrisem – odparł luźno Eliot. – Wydaje mi się, że on da sobie ze wszystkim radę. A Pettifer prosił mnie, aby powiedzieć wam, że kolacja jest gotowa.
Jedliśmy sami we trójkę, gdyż Mollie siedziała przy Andrei. Doktor przybył w trakcie kolacji i Pettifer zaprowadził go na górę. Później usłyszeliśmy, jak w hallu mówił coś do Mollie, potem ona odprowadziła go do drzwi i przyszła do stołowego pokoju powtórzyć nam, co lekarz powiedział.
– Oczywiście jest w szoku. Dostała środek uspokajający, no i będzie musiała przez dzień, dwa poleżeć w łóżku.
Eliot podsunął jej krzesło, na które opadła, wyraźnie wyczerpana i roztrzęsiona.
– Pomyśleć tylko, coś takiego. Co ja powiem jej matce?
– Pomyślisz o tym jutro – uspokajał ją Eliot. – Dziś daj sobie spokój.
– To taka straszna historia. Przecież ona jest jeszcze dzieckiem, ma dopiero siedemnaście lat. Co ten Joss sobie myślał? Musiał być niepoczytalny!
– Przypuszczalnie był pijany – podsunął Eliot.
– Chyba tak, pijany i szalony.
Grenville i ja nie odezwaliśmy się ani słowem. Wytworzyła się między nami jakby zmowa milczenia, co nie oznaczało, że przebaczyłam Jossowi i puściłam w niepamięć to wszystko, co zrobił. Pewnie później Grenville wziąłby go na spytki i prawda wyszłaby na jaw. Ale do tego czasu przypuszczalnie byłabym już z powrotem w Londynie.
Na razie jednak byłam wciąż tutaj… Powoli zaczęłam obgryzać kiść winogron. To mogła być już moja ostatnia kolacja w Boscande i wcale nie byłam pewna, czy odpowiadałby mi taki stan rzeczy. Stałam teraz na rozdrożu i nie miałam pojęcia, w którą stronę powinnam pójść. Wkrótce jednak będę musiała się zdecydować.
Kiedy Eliot użył słowa „kompromis”, miało ono „letni” wydźwięk. Jednak po wydarzeniach dzisiejszego wieczoru słowo to nabrało solidnych podstaw, zabrzmiało bardziej rozsądnie i rzeczowo.
„Jesteś stworzona dla męża, domu i dzieci”.
Kiedy sięgnęłam po swój kieliszek wina, zauważyłam, że Eliot obserwuje mnie z drugiej strony stołu. Uśmiechał się, jakbyśmy to my byli w zmowie. Jego wyraz twarzy był zarówno tajemniczy, jak i triumfujący. Pewnie podczas gdy myślałam, że przypuszczalnie w końcu wyjdę za niego, on już wiedział, że przypuszczalnie to zrobię.
Przeszliśmy z powrotem do salonu. Siedzieliśmy wokół kominka popijając kawę, gdy zadzwonił telefon.
Sądziłam, że Eliot odbierze, ale siedząc głęboko w fotelu z gazetą i drinkiem, tak się ociągał, że w końcu telefon odebrał Pettifer. Słyszeliśmy, jak otwiera drzwi od kuchni i powoli człapie przez hall. Kiedy dzwonienie ustało, mimowolnie spojrzałam na zegar stojący na parapecie kominka. Dochodziła za kwadrans dziesiąta.
Trochę potrwało, aż zza uchylonych drzwi wyjrzała głowa Pettifera i światło lampy odbiło się w jego okularach.
– Kto dzwonił, Pettifer? – spytała Mollie.
– To do panny Rebeki.
– Do mnie? – Byłam zaskoczona. Eliot też się zdziwił.
– Kto może dzwonić do ciebie o tej porze?
– Nie mam pojęcia.
Idąc do telefonu, myślałam, że to może Maggie ma mi coś do zakomunikowania w związku z mieszkaniem. A może Stephen Forbes chciałby dowiedzieć się, kiedy mam zamiar wrócić do pracy. Czułam się winna wobec niego, gdyż powinnam była być z nim w kontakcie i dać mu znać, na kiedy planuję powrót do Londynu.
Siadłam na komodzie w hallu i podniosłam słuchawkę.
– Halo?
Usłyszałam piskliwy głos, który brzmiał, jakby dochodził z bardzo daleka.
– Ach, panno Bayliss, szliśmy ulicą, a on tam leżał… mój mąż powiedział… wnieśliśmy go do jego mieszkania… nie mamy pojęcia, co się stało. Był cały zalany krwią i ledwo mówił. Chcieliśmy wezwać lekarza… nie pozwolił. Boimy się zostawić go samego… ktoś powinien być przy nim… chociaż mówił, że nic mu nie będzie…
Musiałam być w tym momencie wyjątkowo tępa i ciężko myśląca, gdyż nie od razu skojarzyłam, że to pani Kernów dzwoni z budki telefonicznej na końcu Rybackiego Zaułka, aby zakomunikować mi, że coś złego przydarzyło się Jossowi.