Jednak nie miałam dużo słońca. Poniedziałek zaczął się szaro i smutno. Miałam słabą nadzieję, że pogoda się poprawi, gdy pociąg ruszył w kierunku zachodnim, ale z każdym kilometrem niebo ciemniało, wzmagał się wiatr i dzień rozpłynął się w ulewnym deszczu. Zza ociekających wodą okien nie było widać nic oprócz zamazanych konturów wzgórz i zabudowań gospodarskich. Od czasu do czasu przebłyskiwały tylko skupione gęsto dachy jakiejś wioski lub przelatywaliśmy przez na wpół pustą stacyjkę jakiegoś anonimowego miasteczka.
Pocieszałam się, że od Plymouth może coś się zmieni. Miniemy Saltash Bridge i znajdziemy się jakby w innym świecie i w innym klimacie, będą tam tynkowane na różowo domki i palmy w słabym zimowym słońcu… Jasne, że nic takiego się nie zdarzyło, a tylko deszcz bezlitośnie przybierał na sile. W miarę jak patrzyłam na zalane pola i targane wichrem, bezlistne drzewa, coraz bardziej opuszczała mnie nadzieja i poczułam się zniechęcona.
Była gdzieś za kwadrans piąta, kiedy dojechałam do węzłowej stacji kolejowej, która była celem mojej podróży. Mroczne popołudnie przeszło tymczasem w zmierzch. Jednak gdy pociąg już zwalniał przy peronie, zauważyłam pojedynczą palmę, która tu wydawała się zupełnie nie na miejscu, a na tle zalanego deszczem nieba wyglądała jak złamana parasolka. Strugi ulewnego deszczu migotały w świetle neonowego napisu „St. Abbotts, przesiadka do Porthkerris”.
Kiedy pociąg stanął, zarzuciłam plecak na ramię i otworzyłam ciężkie drzwi, które natychmiast wyszarpnął mi wiatr. Aż się zakrztusiłam od nagłego uderzenia zimnego powietrza nawianego od morza w głąb lądu, toteż pospiesznie złapałam plecak i wyskoczyłam na peron. Podążyłam w ślad za główną falą wysiadających, którzy kierowali się w górę i po drewnianej kładce nad torami przechodzili do budynku stacyjnego. Miałam wrażenie, że na większość z nich ktoś czekał, a reszta przechodziła przez halę kasową w określonym celu, jakby wiedząc, że są tam toalety. Na ślepo poszłam za nimi, czując się tu bardzo obco, lecz liczyłam, że w ten sposób dotrę do postoju taksówek. Jednak na placu dworcowym nie było ani jednej.
Stanęłam z boku, mając nadzieję, że ktoś zaproponuje mi podwiezienie, ale krępowałam się kogokolwiek o to poprosić. Kiedy jednak tylne światła ostatniego samochodu znikły na wjeździe do głównej ulicy, byłam zmuszona wrócić do hali kasowej, gdzie spodziewałam się znaleźć pomoc lub radę.
W pełnym wstrętnego zapachu biurze spedycyjnym zagadnęłam bagażowego, który ustawiał jedną na drugiej klatki dla kurcząt.
– Przepraszam, chciałabym dostać się do Porthkerris. Czy jest tu gdzieś postój taksówek?
Powoli i beznadziejnie potrząsnął głową, lecz raptem jakby coś sobie przypomniał.
– Co godzinę odchodzi autobus w tamtym kierunku. – Spojrzał na wolno tykający zegar ścienny i dodał: – Jeden właśnie pani uciekł, więc będzie pani musiała poczekać.
– A czy nie można zadzwonić po taksówkę?
– O tej porze mało kto zamawia taksówkę przez telefon.
Opuściłam ciężki plecak na podłogę i przez chwilę gapiliśmy się na siebie przytłoczeni ogromem problemu. Tymczasem moje przemoczone stopy zaczęły już marznąć. Ale gdy tak staliśmy, nagle przez szum deszczu i wiatru przebił się warkot samochodu zjeżdżającego szybko ze stromego podjazdu od głównej szosy.
Podniosłam głos, aby zaakcentować wagę sprawy i powtórzyłam:
– Muszę zamówić taksówkę. Skąd mogę zadzwonić?
– Tam jest budka.
Odwróciłam się w poszukiwaniu budki, ciągnąc za sobą plecak. W tym momencie od stronu placu usłyszałam odgłos hamowania, potem trzaśniecie drzwiczek samochodu i tupot zbliżających się kroków. W następnej chwili w gwałtownie rozwartych drzwiach pojawił się mężczyzna, zamykając je natychmiast pod naporem lodowatego wiatru. Otrząsnął się przed wejściem jak pies i znikł w otwartych drzwiach biura spedycyjnego. Usłyszałam stamtąd tylko jego głos.
– Jak się masz, Ernie? Chyba macie tu dla mnie paczkę z Londynu.
– Szanowanie, panie Gardner. Co za paskudny wieczór!
– Wyjątkowo okropny. Na jezdni stoi woda. O, to chyba ta paczka. Tak, to to. Trzeba coś podpisać?
– Ano musi pan podpisać. O, tu, proszę bardzo. Wyobraziłam sobie świstek papieru przygładzany ręką na blacie stołu i ogryzek ołówka wyjęty zza ucha Ernie’ego. Ale za żadne skarby nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie słyszałam przedtem ten głos, ani dlaczego wydaje mi się tak dobrze znajomy.
– Świetnie. Dziękuję bardzo.
– Padam do nóżek i polecamy się na przyszłość. Na chwilę zapomniałam o telefonie i taksówce, natomiast obserwowałam drzwi, czekając, aż pojawi się w nich właściciel znajomego głosu. Wyszedł, niosąc olbrzymie pudło oblepione czerwonymi nalepkami z napisem „Uwaga: Szkło!”, toteż najpierw widać było długie nogi w niebieskich dżinsach ubłoconych po kolana i czarną nieprzemakalną kurtkę ociekającą strugami wody. Był z gołą głową, więc mokre, czarne włosy przylepiły mu się do czaszki. Dopiero teraz zobaczył mnie i stanął jak wryty, trzymając przed sobą paczkę, jakby składał ją w ofierze. W jego ciemnych oczach zamigotało początkowo zaskoczenie, potem błysk świadczący o tym, że mnie poznał. W końcu twarz rozjaśniła mu się uśmiechem, kiedy zawołał: „O, Boże!”
To był ten młody człowiek, który sprzedał mi dwa krzesełka z wiśniowego drzewa.
Stałam z rozdziawionymi ustami i niejasnym poczuciem, że ktoś zrobił mi niesmaczny kawał. Nawet gdybym kiedykolwiek bardziej niż teraz potrzebowała obecności jakiejś życzliwej osoby, byłby to ostatni człowiek na kuli ziemskiej, którego chciałabym ponownie napotkać. A już ostatnią kroplą, która przelała ten kielich goryczy, było to, że musiał akurat zobaczyć mnie tak przemoczoną i zdesperowaną. On tymczasem uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Co za fantastyczny zbieg okoliczności! Cóż pani tu robi?
– Dopiero co wysiadłam z pociągu.
– Dokąd się pani wybiera? Musiałam mu odpowiedzieć.
– Do Porthkerris.
– Czy ktoś po panią przyjechał?
Już miałam ochotę skłamać i powiedzieć mu „tak”, aby tylko się go pozbyć. Nigdy jednak nie umiałam dobrze kłamać, toteż musiałby domyślić się prawdy. Powiedziałam więc „nie” i dodałam, aby to zabrzmiało wiarygodnie, że potrafię dać sobie radę sama.
– Właśnie chciałam zadzwonić po taksówkę.
– To by strasznie długo trwało. Akurat jadę do Porthkerris, podwiozę panią.
– Och, niech pan sobie nie robi kłopotu…
– To żaden kłopot, i tak tam jadę. Czy to cały pani bagaż?
– Tak, ale…
– Idziemy!
Wciąż się wahałam, ale on wyglądał na zdecydowanego otwierając drzwi i przytrzymując je ramieniem, aby mnie przepuścić. Toteż w końcu wysunęłam się za nim w burzliwą ciemność wieczoru. W przyćmionym świetle zobaczyłam zaparkowany samochód typu minivan na światłach postojowych. Młody mężczyzna zatrzasnął drzwi za sobą, podszedł do wozu, delikatnie ułożył z tyłu swoją paczkę, odebrał ode mnie plecak i położył go obok, przykrywając pobieżnie obie rzeczy plandeką. Stałam z boku i przyglądałam mu się, wtedy mnie ponaglił: „Proszę wsiadać, bo oboje przemokniemy do nitki”. Tak też postąpiłam, usadawiając się na siedzeniu obok kierowcy i ściskając torbę między kolanami. Prawie równocześnie on też wsiadł, mocno trzaskając drzwiami i natychmiast włączył silnik, jakby nie chciał tracić ani chwili czasu. Z głośnym warkotem wyjechaliśmy od stacji pod górę, aby po chwili skierować się już na główną szosę w stronę Porthkerris.
Mój nowy znajomy zagaił:
– Teraz proszę mi powiedzieć coś więcej. Myślałem, że pani mieszka w Londynie.
– W ogóle to mieszkam.
– A tu przyjechała pani na urlop?
– Coś w tym rodzaju.
– To brzmi tyleż dobrze, co niejasno. Czy ma tu pani jakichś znajomych, żeby się u nich zatrzymać?
– Tak… nie… nie wiem.
– Nie rozumiem, co to znaczy?
– To znaczy po prostu, że nie wiem – zabrzmiało to niegrzecznie, ale nie mogłam nic na to poradzić. Czułam, że nie panuję nad tym, co mówię.
– Jednak jeszcze przed Porthkerris musi się pani zdecydować albo spędzi pani noc na plaży.
– Dziś… zatrzymam się w hotelu.
– Wspaniale. W którym? – Ponieważ napotkał tylko moje rozgoryczone spojrzenie, dokończył dość rozsądnie: – Jeśli nie będę wiedział, który to ma być hotel, to dokąd mam panią zawieźć?
Ponieważ przycisnął mnie do muru, przyznałam się:
– Nie rezerwowałam miejsca w żadnym hotelu. Sądziłam, że wystarczy zrobić to po przyjeździe. Mam nadzieję, że tu jest jakiś hotel?
– Porthkerris żyje z hotelarstwa. W każdym domu są tu kwatery do wynajęcia. Z tym, że o tej porze roku większość z nich jest nieczynna.
A czy pan zna jakieś, które są czynne?
– Tak, ale to zależy, ile pani jest w stanie zapłacić.
Spojrzał kątem oka na moje połatane dżinsy, zdeptane buciki i stary skórzany płaszcz obramowany futrem. Ubrałam się tak, aby było mi ciepło i wygodnie, ale w tej chwili to wszystko miało wygląd i zapach zmokłego psa.
– Mamy do wyboru dwie skrajności. Jedna z nich to hotel „Zamek” na wzgórzu, w którym trzeba przebierać się do kolacji w strój wieczorowy, a do tańca przygrywa trzyosobowa kapela. Druga możliwość to pani Kernów, która wynajmuje pokoje ze śniadaniem na Rybackim Zaułku pod numerem dwa. Osobiście polecam panią Kernów. Mieszkałem u niej przez trzy miesiące, zanim nie znalazłem sobie własnego kąta, i wiem, że ceny u niej są przystępne.
Przyciągnął tym moją uwagę.
– Własnego kąta, to znaczy, że pan tu mieszka?
– Tak, od jakichś sześciu miesięcy.
– A co robił pan w sklepie na New Kings Road, gdzie kupowałam krzesła?
– Po prostu przez dzień lub więcej pomagałem właścicielowi.
Dojeżdżaliśmy do skrzyżowania. Kiedy zwalniał, odwrócił się do mnie i zapytał:
– Odebrała już pani te krzesła?
– Jeszcze nie, ale zapłaciłam za nie, tak że będą czekały tam do mojego powrotu.
– To dobrze – podsumował młody człowiek.
Przez pewien czas jechaliśmy w milczeniu. Minęliśmy wieś, potem kawałek pustej okolicy wysoko nad poziomem morza. Dalej szosa znów wiodła w dół, a po jej obu stronach rosły drzewa o pniach i gałęziach powykręcanych przez wiatr. Za nimi, dużo poniżej nas, przebłyskiwały światła małego miasteczka.
– Czy to Porthkerris?
– Tak. I już za chwilę będzie pani musiała mi powiedzieć, czy decyduje się na „Zamek” czy na Rybacki Zaułek.
Przełknęłam ślinę. O „Zamku” nie mogło być mowy, ale zdawałam sobie sprawę, że wybierając Rybacki Zaułek biorę na siebie zobowiązanie wobec tego despotycznego osobnika. Jedynym powodem mojego przyjazdu do Porthkerris była chęć ujrzenia Grenville’a Baylissa, a miałam niemiłe przeczucie, że jeśli zaangażuję się w znajomość z tym facetem, on przyczepi się do mnie jak rzep.
– Nie, na pewno nie „Zamek”… – zaczęłam, próbując zasugerować, że może istnieje jeszcze inna, skromniejsza możliwość, ale on uciął krótko.
– To świetnie. Pani Kernów z Rybackiego Zaułka to jest właśnie to. Nie będzie pani żałować.
Moje pierwsze wrażenia ha temat Porthkerris, wśród ciemności i siąpiącego deszczu, były, delikatnie mówiąc, mieszane. Przy takim niezdrowym powietrzu miasteczko było jak wymiecione z mieszkańców. Opustoszałe, mokre uliczki, odbijały światła latarń, rynsztokami płynęła woda.
Z dużą szybkością wjechaliśmy w zawiłą plątaninę zaułków i alejek, to wyłaniając się na drodze okrążającej port, to wpadając znów w labirynt brukowanych uliczek z przypadkowo rozrzuconymi domkami. W końcu dostaliśmy się na wąską ulicę zabudowaną szarymi, szeregowymi domkami, których frontowe drzwi otwierały się wprost na chodnik. Wyglądały one nobliwie i przyzwoicie. Przez koronkowe firanki w oknach przeświecały figurki dziewczynek z psami lub duże zielone doniczki z roślinami. Nareszcie zwolniliśmy i samochód stanął.
– Jesteśmy na miejscu. – Mój towarzysz wyłączył silnik.
Wtedy można było usłyszeć szum wiatru i przebijający się przezeń huk morza. Potężne bałwany rozbijały się o wybrzeże, powracając z przeciągłym świstem.
– Przepraszam – dodał – ale nie znam pani nazwiska.
– Rebeka Bayliss. A pan?
– Joss Gardner… to zdrobnienie od Jocelyna, nie od Józefa.
Z tą pożyteczną informacją wysiadł z wozu i zadzwonił do drzwi. Czekając na odpowiedź, zabrał się do wyjmowania mojego plecaka spod plandeki. Gdy go już wyciągnął, drzwi uchyliły się i mój opiekun znalazł się w smudze światła.
– Ach, Joss!
– Dobry wieczór, pani Kernów.
– Co tu robisz o tej porze?
– Przywiozłem pani gościa. Powiedziałem jej, że pani ma najlepszy hotel w Porthkerris.
– O Boże, nie jestem przygotowana do przyjmowania gości o tej porze roku. Ale proszę, wejdźcie, nie stójcie na dworze w taką pogodę. Tom jest na posterunku straży przybrzeżnej, chyba mieli tam jakiś alarm, ale nie wiem dokładnie, nie słyszałam żadnych wystrzałów rakietowych…
Jakoś znaleźliśmy się w środku, ledwo mieszcząc się we trójkę w ciasnym przedpokoju.
– Chodźcie, usiądźcie przy kominku, tu jest ciepło… Może napijecie się herbaty?
Przeszliśmy za nią do małego, zagraconego, lecz przytulnego saloniku. Kobieta przyklękła, żeby rozpalić przygasły ogień i dosypać węgla. Po raz pierwszy miałam Wtedy sposobność jej się przyjrzeć. Zobaczyłam drobną starszą panią w okularach, w kapciach i fartuszku osłaniającym porządną brązową sukienkę.
– Naprawdę nie chodzi nam o herbatę – wyjaśnił mój towarzysz – tylko chcielibyśmy wiedzieć, czy Rebeka będzie mogła u pani przenocować, jedną noc lub więcej.
Starsza pani podniosła się od kominka.
– No, nie wiem… – zaczęła, mierząc mnie pełnym wątpliwości spojrzeniem.
Biorąc pod uwagę mój wygląd i zapach zmokłego psa, nie dziwiłam się zbytnio jej wątpliwościom. Chciałam coś powiedzieć, ale Joss mnie wyprzedził, nim zdążyłam otworzyć usta.
– Ona jest bardzo porządną osóbką, która na pewno nie wyniesie pani łyżek z kredensu. Ręczę za nią.
– No… – zaczęła pani Kernów z uśmiechem, przy czym zauważyłam, że ma ładne, bladoniebieskie oczy. – Pokój jest pusty, więc mogłaby zostać. Ale nie mogę dziś podać jej kolacji, bo nie spodziewałam się nikogo i nie mam w domu nic oprócz kilku ciasteczek.
– W porządku – odparł Joss. – Już ja ją nakarmię.
Próbowałam zaprotestować, ale znów nie dopuścił mnie do głosu.
– Zostawiam ją tutaj, żeby się rozgościła i rozpakowała. Potem przyjadę po nią, tak około… – tu spojrzał na zegarek – wpół do ósmej. W porządku?
Rzucił obojętne spojrzenie w moim kierunku.
– Pani jest aniołem, pani Kernów. Kocham panią jak własną matkę! – Objął ją ramieniem i ucałował.
Wyglądała, jakby była tym zachwycona, toteż Joss obdarzył mnie radosnym uśmiechem, rzucił: „No to na razie”, i wyszedł. Usłyszałyśmy z ulicy warkot jego samochodu.
– To uroczy chłopak – poinformowała mnie pani Kernów. – Mieszkał u mnie przez trzy miesiące albo i dłużej… Teraz weź torbę, kochanie, i chodź, pokażę ci pokój. Oczywiście jest tam zimno, ale zaraz przyniosę elektryczny piecyk. W bojlerze jest gorąca woda, więc możesz się wykąpać. W tych brudnych pociągach zawsze człowiek się uświni…
Pokój był tak samo mały jak wszystko inne w tym domu. Prawie całą jego powierzchnię zajmowało ogromne podwójne łóżko. Najważniejsze jednak, że było w nim czysto i ciepło. Pani Kernów pokazała mi, gdzie jest łazienka, a potem zeszła na dół i zostawiła mnie samą.
Uklękłam przy nisko umieszczonym okienku i odsunęłam firanki. Stare ramy okienne były zabezpieczone przed wiatrem gumowymi uszczelkami, a ciemne szyby ociekały strugami deszczu. Nie było tam nic do oglądania, jednak pozostawałam na tym miejscu, zastanawiając się, co też ja robię w tym domu. Próbowałam też rozgryźć problem, dlaczego nagłe, powtórne wtargnięcie Jossa Gardnera w moje życie wzbudziło we mnie uczucie dziwnego niepokoju.