– Musicie mu wybaczyć – powiedziała Mollie. – On nie należy do najbardziej taktownych.
Eliot parsknął śmiechem.
– To był eufemizm roku!
Mollie zwróciła się do mnie z wyjaśnieniami.
– On odnawia niektóre nasze meble, te starsze, które są już w bardzo złym stanie. To wręcz artysta w swoim fachu, lecz nigdy nie możemy przewidzieć, kiedy ma zamiar przyjść lub wyjść.
– Któregoś dnia – uzupełnił jej syn – wyprowadzi mnie z równowagi, a wtedy dostanie tak w ryja, że nos mu wyjdzie na drugą stronę karku! – Uśmiechnął się do mnie, rozkosznie mrużąc oczy, co miało tuszować napastliwość jego słów. – Ja też muszę jechać. Byłem już spóźniony, a teraz jestem cholernie spóźniony. Przepraszam, Rebeko.
– To ja przepraszam, bo chyba to moja wina. Ale byłeś dla mnie taki miły…
– Cieszę się, że w porę się zatrzymałem. Musiałem chyba mieć przeczucie, że to coś ważnego. Jeszcze się zobaczymy.
– Ależ oczywiście – wtrąciła szybko Mollie. – Teraz, kiedy już nas odnalazła, nie może odejść.
– . No więc zostawiam was same i jadę załatwiać sprawy. – Skierował się w stronę drzwi, ale matka delikatnie go zatrzymała.
– Eliot! – odwrócił się. – A list?
– Tak, rzeczywiście. – Wyjął z kieszeni ten fatalny list, teraz już trochę pomięty, i oddał go Mollie. – Nie pozwól, żeby Pettifer zrobił z tego całą dramatyczną scenę. To taki sentymentalny staruszek!
– Postaram się – obiecała Mollie.
Eliot ponownie się uśmiechnął i pożegnał się z nami.
– Do zobaczenia przy kolacji!
Wyszedł, gwiżdżąc na psa. Usłyszałyśmy odgłos otwierania i zamykania frontowych drzwi tudzież ruszania samochodu. Mollie zwróciła się do mnie:
– Teraz chodź tu, usiądź przy kominku i opowiedz o tym wszystkim.
Opowiedziałam wszystko jeszcze raz, podobnie jak przedtem Jossowi i pani Kernów. Zawahałam się tylko wtedy, kiedy miałam mówić, że Liza żyła z Ottonem na „kocią łapę”. Wyszło tak, jakbym się tego wstydziła, co absolutnie nie było prawdą. Podczas gdy Mollie słuchała mojego opowiadania, ja zastanawiałam się, dlaczego moja matka tak bardzo jej nie lubiła. Przypuszczalnie była to jakaś przyrodzona antypatia. Jasne było, że nic nie mogło ich łączyć, a moja matka nie znosiła kobiet, które ją nudziły. Z mężczyznami była całkiem inna historia, gdyż panowie zawsze bywali zajmujący. Natomiast kobiety musiały mieć jakieś szczególne cechy, aby matka mogła tolerować ich towarzystwo. Toteż z pewnością nie było to wyłączną winą Mollie. Postanowiłam, że spróbuję się z nią zaprzyjaźnić, by choć w części zrekompensować jej wyrok pochopnie wydany przez Lizę.
– Jak długo zamierzasz zostać w Porthkerris? Czy będziesz musiała już wracać do pracy?
– Nie, na razie dostałam coś w rodzaju bezterminowego urlopu.
– I zostaniesz tu z nami?
– No, mam już ten pokój u pani Kernów.
– Ale tu byłoby ci dużo lepiej. Jeden szkopuł, że nie ma tu zbyt wiele miejsca. Musiałabyś spać na facjatce. Tam jest taki uroczy pokoik, jeśli tylko nie przeszkadza ci mansardowy sufit i uda ci się nie stukać w niego głową.
Chodzi o to, że nasze pokoje gościnne są już zajęte i jeszcze do tego moja siostrzenica Andrea przyjechała na kilka dni. Może się zaprzyjaźnicie. Jej na pewno będzie przyjemniej mieć towarzystwo kogoś młodego. Zaciekawiło mnie, gdzie teraz jest ta Andrea. Ile ona ma lat?
– Siedemnaście. To taki trudny wiek, dlatego jej matka wolała wysłać ją na jakiś czas z Londynu. Oczywiście tam ona ma dużo znajomych i zawsze się coś dzieje…
Mollie najwyraźniej miała trudności z doborem odpowiednich słów. – Andrea ma tu być jakiś tydzień lub dwa, żeby trochę zmienić środowisko, ale myślę, że ona tu raczej się nudzi.
Wyobraziłam sobie siebie w tym wieku będącą na miejscu Andrei w tym miłym i przytulnym domu, pod opieką Mollie i Pettifera. Tu, gdzie tuż za progiem były urwiste wybrzeża morskie, tereny wiejskie zachęcające do długich spacerów i tyle tajemniczych ścieżek czekających na odkrycie! Dla mnie byłby to raj i nie potrafiłabym się tu nudzić. Zastanawiałam się, czy znajdziemy z siostrzenicą Mollie wspólny język.
– Jak pewnie wywnioskowałaś – kontynuowała Mollie – Eliot i ja jesteśmy tutaj tylko dlatego, że pani Pettifer umarła, a ci dwaj staruszkowie nie dawali sobie rady sami. Przyjęliśmy do pomocy panią Thomas, która przychodzi codziennie rano, ale ja gotuję i staram się utrzymywać dom w jak największym porządku.
– Tu są cudowne kwiaty.
– Nie zniosłabym domu, w którym nie byłoby kwiatów.
– A co się dzieje z waszym domem?
– Stoi pusty, kochanie. Muszę kiedyś zabrać cię do High Cross, aby ci go pokazać. Zaraz po wojnie kupiłam dwie stare chałupy i zaadaptowałam je. Może nie powinnam tego mówić, ale to jest urocze. I jest to świetny punkt na garaż Eliota, bo mieszkając tutaj, musi być stale w ruchu.
– Chyba tak.
Znów usłyszałam kroki dochodzące z hallu. Po chwili otworzyły się drzwi i wsunął się Pettifer, ostrożnie trzymając tacę z całym kompletem do kawy, do którego należał także duży srebrny czajnik prychający parą z dzióbka.
– Dziękujemy, Pettifer… – Podsunął się naprzód, przygarbiony pod ciężarem tacy, a Mollie wstała, aby podłożyć pod nią taboret. – To wygląda wspaniale.
– Jedna kawa miała być dla Jossa.
– Jest zajęty na górze, musiał o tym zapomnieć. Nie szkodzi, wypiję ją za niego. Jeszcze jedno, Pettifer…
– Wyprostował się powoli, jakby bolały go wszystkie stawy. Mollie zdjęła z parapetu kominka list z Ibizy, który na wszelki wypadek tam położyła. – Pomyśleliśmy wszyscy, że najlepiej będzie, jeśli to ty powiesz komandorowi, co stało się z jego córką, i dasz mu ten list. Sądziliśmy, że powinno to wyjść od ciebie. Czy nie masz nic przeciwko temu?
Pettifer wziął cienką, niebieską kopertę.
– Bynajmniej, proszę pani, chętnie to zrobię. Akurat właśnie szedłem na górę pomóc panu komandorowi wstać i ubrać się.
– To bardzo ładnie z twojej strony, Pettifer.
– Wszystko w porządku, proszę pani.
– Przy okazji powiedz mu, że Rebeka tu jest i trochę z nami zostanie. Trzeba będzie przygotować dla niej łóżko na facjatce. Myślę, że będzie jej tam wygodnie.
Przez twarz Pettifera przemknął znów nikły przebłysk zadowolenia. Zastanawiałam się, czy on kiedykolwiek w ogóle się uśmiecha, czy też może jego twarz zastygła w tym ponurym wyrazie i uzewnętrznienie radości jest dla niej fizycznie niemożliwe?
– Cieszę się, że panienka zostaje – stwierdził.
– Pan komandor będzie zadowolony.
Kiedy wyszedł, powiedziałam do Mollie:
– Będziesz miała teraz masę roboty. Może powinnam sobie pójść i nie pętać ci się pod nogami?
– W każdym razie powinnaś zabrać swoje rzeczy od pani Kernów. Zastanawiam się, jak to zrobimy. Pettifer mógłby cię zawieźć, ale teraz będzie zajęty przy Grenville’u. Ja muszę uprzedzić panią Thomas, żeby przygotowała ci pokój, no i pomyśleć o lunchu. Więc co robimy?
Nie miałam pojęcia. W każdym razie nie zamierzałam taszczyć swoich rzeczy z miasta aż na szczyt tego wzgórza. Na szczęście Mollie sama odpowiedziała sobie na to pytanie.
– Już wiem, przecież jest Joss. Może cię tam zawieźć i przywieźć z powrotem swoim samochodem.
– Ale on przecież ma robotę!
– Nic się nie stanie, jeśli raz mu przeszkodzimy. Aż tak często się go nie prosi, by się gdzieś ruszył. Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko temu. Chodźmy go poszukać.
Sądziłam, że zaprowadzi mnie do jakiejś zapomnianej oficyny łub szopy, gdzie Joss pracuje wśród wiórów i zapachu rozgrzanego kleju. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu prowadziła mnie na górę. Zapomniałam na chwilę o Jossie, gdyż były to moje pierwsze wrażenia z Boscarvy, gdzie wychowała się moja matka, więc nie chciałam przepuścić żadnego szczegółu. Schody nie były niczym przykryte, ściany do połowy wyłożone boazerią, a wyżej ciemnymi tapetami. Wisiały na nich ciężkie obrazy olejne. Stanowiło to kontrast w porównaniu z przyjemnym damskim salonikiem, w jakim siedziałyśmy na dole.
Z podestu pierwszego piętra korytarze prowadziły w lewo i w prawo. Stała tam wysoka komoda z polerowanego orzecha i półki wyładowane książkami. Szłyśmy dalej po schodach w górę. Wyżej schody były pomalowane na biało, leżał na nich czerwony chodnik. Korytarze znów rozgałęziały się w obie strony, lecz tym razem Mollie poszła w prawo. Na końcu korytarza znajdowały się otwarte drzwi, zza których słychać było głosy: męski i dziewczęcy.
Mollie lekko się zawahała, lecz zaraz potem przyspieszyła kroku. Szłam za nią, kiedy weszła w te drzwi. Znalazłyśmy się na poddaszu przerobionym na pracownię bądź salę bilardową za pomocą okna sufitowego. Pod jedną ze ścian stała masywna, obita skórą kanapa z dębowymi poręczami i nogami. Teraz jednak ten chłodny i przewiewny pokój służył jako warsztat. Joss tkwił tam obok połamanych krzeseł, ram od obrazów, stołu z wykręconą nogą, skrawków skóry, narzędzi, gwoździ i prymitywnej maszynki gazowej, na której stał nieapetycznie wyglądający garnuszek z klejem. Ubrany w znoszony niebieski fartuch dopasowywał właśnie piękne szkarłatne obicie z safianu na siedzeniu krzesła. Przy tej pracy zabawiała go młoda osoba płci żeńskiej, która obojętnie obejrzała się, kto to przyszedł i zakłócił jej przyjemne eteatete.
Mollie ostro przemówiła do niej:
– Andrea! – A potem, już łagodniejszym tonem: – Nie miałam pojęcia, że tu jesteś.
– Siedzę tu już od wielu godzin.
– Jadłaś śniadanie?
– Nie miałam ochoty.
– Andrea, to jest Rebeka, Rebeka Bayliss.
– Ach, tak! – zwróciła oczy w moją stronę. – Joss opowiadał mi o tobie.
– Cześć! – powiedziałam.
Była bardzo młoda i chuda, z włosami,, na topielicę” zwisającymi po obu stronach twarzy. Byłaby nawet ładna, gdyby nie oczy, jasne i wypukłe, którym nie pomagały nawet ordynarnie wytuszowane rzęsy. Miała na sobie oczywiście dżinsy i bawełnianą koszulkę, niezbyt czystą i niepozostawiającą nawet cienia wątpliwości, że nic nie nosiła pod spodem. Na nogach miała drewniaki w zielone i fioletowe paski przypominające buty ortopedyczne. Na szyi, na rzemyku, nosiła masywny srebrny krzyż celtycki. To była ta Andrea, która tak nudziła się w Boscarvie. Nie ucieszyła mnie wiadomość, że rozmawiali z Jossem na mój temat. Byłam ciekawa, co też on mógł jej powiedzieć.
Dziewczyna nie poruszyła się z miejsca, tylko siedziała z nogami wyciągniętymi w stronę starego mahoniowego stołu.
Cześć! – odrzekła.
Rebeka na razie zostanie u nas – ogłosiła wszystkim Mollie.
Joss, z ustami pełnym gwoździków tapicerskich, spojrzał z zainteresowaniem spod opadającego na czoło kosmyka czarnych włosów.
– A gdzie ona będzie spać? – spytała Andrea. Sądziłam, że nigdzie już nie ma miejsca.
– W tej sypialni na końcu korytarza – energicznie odpowiedziała jej ciotka. – Joss, czy mogłabym prosić cię o przysługę?
Wypluł gwoździki dyskretnie na dłoń i wstał, odgarniając włosy do tyłu.
– Mógłbyś teraz zawieźć Rebekę do pani Kernów, powiedzieć tej pani, że ona u nas zostaje, pomóc jej się spakować i przywieźć tu z powrotem? Czy to dla ciebie duży kłopot?
– Ależ skąd! – odpowiedział Joss, natomiast na twarzy Andrei malował się wyraz znudzonej rezygnacji.
– Wiem, że jesteś zajęty, ale bardzo byś nam pomógł…
– Nie ma sprawy! – odłożył młotek i zaczął rozwiązywać troki fartucha. Rzucił mi spojrzenie. – Przyzwyczaiłem się już do wożenia Rebeki.
Natomiast Andrea tylko parsknęła i nie wiadomo, czy miało to oznaczać zniecierpliwienie czy niesmak. Zerwała się na równe nogi i wyleciała z pokoju, dając nam do zrozumienia, że mamy szczęście, bo nie trzaśnie nam drzwiami w nos.
Tym sposobem znalazłam się znów w punkcie wyjścia, trzęsąc się w rozklekotanym mikrobusie Jossa. W milczeniu wyjechaliśmy z Boscarvy mijając przedsiębiorstwo budowlane pana Padlowa i zjeżdżając ze wzgórza w dół do miasta. Pierwszy odezwał się Joss:
– I jak, dopięłaś swego?
– Tak.
– ‘Jak ci się podoba twoja rodzina?
– Jeszcze nie wszystkich widziałam, na przykład nie spotkałam się z Grenville’em.
– Polubisz go – w jego ustach zabrzmiało to z akcentem na ostatnim słowie: „Polubisz go”.
– Już lubię ich wszystkich.
– To i dobrze.
Spojrzałam na niego. Jak zwykle miał na sobie dżinsową kurtkę i granatową koszulę polo. Jego profil nie zdradzał żadnych emocji: Poczułam, że łatwo mogłabym oszaleć na jego punkcie.
– Opowiedz mi o tej Andrei – poprosiłam.
– A co byś chciała o niej wiedzieć?
– Nie wiem dokładnie. Po prostu chciałabym, żebyś mi o niej coś powiedział.
– Cóż, ma siedemnaście lat i wydaje się jej, że jest zakochana w jakimś swoim koledze ze szkoły plastycznej. Jej rodzice tego nie aprobują, toteż zesłali ją na wieś do cioci Mollie, gdzie nudzi się śmiertelnie.
– Zdaje się, że zostałeś jej powiernikiem?
– Az kim innym ona tu może pogadać?
– Dlaczego nie wraca do Londynu?
– Po prostu ma tylko siedemnaście lat i nie posiada własnych pieniędzy. Poza tym myślę, że nie ma odwagi sprzeciwić się rodzicom.
– I co ona tu robi całymi dniami?
– Trudno wyczuć, bo ja tu przez cały dzień nie siedzę. Pewnie śpi do południa, a potem na okrągło siedzi przed telewizorem. Boscarva jest domem ludzi starych. Trudno się dziwić, że jej się tu nudzi.
– Tylko ludzie nudni się nudzą – odpaliłam bez namysłu. Tę zasadę wbijała mi kiedyś do głowy pewna mądra i pełna dobrych chęci dyrektorka szkoły.
– To trąci paskudną hipokryzją – zauważył Joss.
– Nie miałam absolutnie takich intencji. Uśmiechnął się.
– A ty nigdy się nie nudziłaś?
– W towarzystwie mojej matki nie można było się nudzić.
– Czyli należała do osób z rodzaju: „Może cię przy niej rozboleć głowa, lecz z nią nienudna nigdy rozmowa”?… – zanucił fragment piosenki.
– Właśnie coś w tym rodzaju.
– To musiało być wspaniałe. Akurat takie kobiety lubię.
– Tego samego zdania była większość mężczyzn, którzy ją otaczali.
Kiedy zajechaliśmy na Rybacki Zaułek, pani Kernów akurat nie było w domu, ale Joss miał klucz. Poszłam na górę spakować walizkę i plecak, gdy tymczasem Joss napisał kartkę do pani Kernów, wyjaśniając jej nową sytuację.
– Trzeba by chyba jej zapłacić – rozważałam, schodząc w dół i ciągnąc za sobą plecak.
– Załatwię to, gdy będę się z nią widział. Zostawiłem jej wiadomość.
– Przecież mogę sama zapłacić za siebie.
– Oczywiście, że możesz, lecz pozwól, bym ja to zrobił. – Wziął moją walizkę i poszedł przodem, aby otworzyć drzwi, co nie stwarzało warunków do dalszej dyskusji. I znów moje rzeczy znalazły się w tylnej części jego furgonetki, ponownie też skierowaliśmy się w stronę Boscarvy, tylko że tym razem Joss wiózł mnie okrężną drogą przez port.
– Chciałbym pokazać ci mój sklep… to znaczy miejsce, gdzie on ma być. W razie gdybym był ci potrzebny, będziesz wiedziała, gdzie mnie szukać.
– Dlaczego miałbyś mi być nagle potrzebny?
– Bo ja wiem? Możesz potrzebować dobrej rady albo pieniędzy, albo po prostu chcieć się pośmiać. To tu, nie możesz tego nie zauważyć.
Faktycznie, był to budynek wysoki a wąski, wciśnięty między dwa inne, niskie a szerokie. Miał trzy piętra, z oknem na każdym. Parter był wciąż w trakcie przebudowy, ze świeżą, nie malowaną stolarką i wielkimi kleksami wapna na szybie wystawowej. Kiedy z dudnieniem opon na kocich łbach przemknęliśmy koło tego lokalu, stwierdziłam:
– To świetny punkt, wszyscy turyści będą tu zostawiać swoje pieniądze.
– Na to właśnie liczę.
– Kiedy będę mogła zobaczyć to w środku?
– Powiedzmy w przyszłym tygodniu. Powinniśmy być wtedy z grubsza gotowi.
– A więc w przyszłym tygodniu.
– No to jesteśmy umówieni. – Joss skręcił obok kościoła. Zredukował biegi do „dwójki” i wdarliśmy się na wzgórze z takim hałasem jak motorower bez tłumika.
W Boscarvie Pettifer, słysząc odgłosy naszego przyjazdu, wybiegł nam naprzeciw w momencie, kiedy Joss wyjmował moją walizkę z bagażowej części wozu.
– Joss, pan komandor zszedł na dół i jest w swoim gabinecie. Kazał przyprowadzić Rebekę, jak tylko będziecie z powrotem.
Joss spojrzał na niego.
– A jak on się czuje?
– Nieźle – kiwnął głową Pettifer.
– Czy był bardzo przybity wiadomością?
– Wszystko w porządku. Zostaw tę walizkę, zaniosę ją do pokoju panienki.
– Nic podobnego. – Tym razem byłam zadowolona z jego despotycznej natury. – Ja się tym zajmę. Gdzie ona ma spać?
– Na poddaszu, z przeciwnej strony niż sala bilardowa… ale pan komandor kazał, żeby ją natychmiast przyprowadzić.
– Wiem, że marynarskie zegarki zawsze spieszą się o pięć minut – uśmiechnął się Joss. – Jednak jest jeszcze trochę czasu, żeby pokazać dziewczynie jej pokój, więc bądź tak dobry i nie zawracaj głowy.
Pettifer nieśmiało protestował, a ja z Jossem weszłam już na drugie piętro, tam gdzie byłam dziś rano. Nie brzęczał już odkurzacz, natomiast pachniało pieczoną baraniną. To uprzytomniło mi, że jestem bardzo głodna, bo aż ślinka mi pociekła. Joss wyprzedzał mnie dzięki swoim długim nogom, lecz w końcu dobrnęłam do mansardowego pokoiku, który miał być mój. Joss położył na podłodze moją walizkę i plecak, po czym otworzył lukarnę, aż owionął mnie podmuch chłodnego, słonego powietrza.
– Patrz, jaki stąd widok!
Stojąc za nim zobaczyłam morze, urwiste brzegi, pożółkłe przez zimę paprocie i pierwsze pędy ostrokrzewu. U stóp rozciągał się ogród Boscarvy, którego nie było widać z okien salonu, gdyż zasłaniała go kamienna balustrada. Ogród był rozplanowany tak, że tarasowo opadał ze stoku wzgórza, a na samym dole, wciśnięta w narożnik muru, stała mała, kamienna chałupka z łupkowym dachem. No, może nie chałupka, raczej stajnia albo coś w tym rodzaju, z przestronnym poddaszem.
– Co to za budynek? – spytałam.
– To pracownia, w której malował twój dziadek – wyjaśnił Joss.
– Nie wygląda to na pracownię.
– Z przeciwnej strony wygląda. Cała północna ściana jest przeszklona. Grenville sam to zaprojektował, a wykonał miejscowy kamieniarz.
– Chyba jest zamknięta.
– Tak, i to dobrze. Nie otwierano jej od czasu, kiedy dziadek dostał zawału i przestał malować.
Nagle przeszedł mnie dreszcz.
– Zimno ci? – spytał Joss.
– A bo ja wiem… – Odeszłam od okna, zdjęłam płaszcz i rzuciłam go na szczyt łóżka.
Pokój był pomalowany na biało, a dywan miał kolor ciemnoczerwony. Wewnątrz była szafa w ścianie, półki z książkami i umywalka. Kiedy myłam ręce, przeglądałam się w lustrze. Zobaczyłam w nim osobę nie tylko rozczochraną, lecz i zdenerwowaną. Zdałam sobie sprawę, jaką tremę przeżywam przed pierwszym spotkaniem z Grenville’em i jakie to ważne, by zrobić na nim dobre wrażenie. Wytarłam ręce, rozpięłam plecak i wyciągnęłam szczotkę i grzebień.
– Joss, czy dziadek był dobrym malarzem? Mam na myśli, czy ty go uważasz za artystę?
– Owszem. Naturalnie należy do starej szkoły, ale jest genialnym kolorystą.
Zdjęłam gumkę z końca warkocza, puszczając włosy luźno. Podeszłam do lustra, by je wyszczotkować. W lustrze za moim odbiciem widać było również, że Joss obserwuje mnie przy tej czynności. Podczas gdy szczotkowałam, czesałam i powtórnie zaplatałam włosy, nie odezwał się ani słowem. Dopiero gdy zakładałam gumkę, przemówił:
– Co za wspaniały kolor, całkiem jak dojrzałe zboże.
Odłożyłam szczotkę i grzebień.
– Joss, nie możemy dać mu na siebie czekać.
– Czy chcesz, abym poszedł tam z tobą?
– O tak, proszę.
Dopiero potem uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy poprosiłam go o pomoc.
Zeszłam za nim w dół, poprzez hall obok salonu, aż do drzwi na końcu korytarza. Joss otworzył je i zajrzał do środka, mówiąc: „Dzień dobry!”
– Kto tam? Joss? Wchodź! – Głos dochodzący z wewnątrz był wyższy, niż przypuszczałam, przez co przypominał głos człowieka o wiele młodszego.
– Przyprowadziłem ci kogoś…
Otworzył drzwi szerzej i przepuścił mnie przed sobą do środka. Ujrzałam niewielki pokój z balkonowymi drzwiami wychodzącymi na wyłożony płytami taras i wewnętrzny ogródek okolony żywopłotem.
W kominku płonął ogień. Ściany były wyłożone boazerią i zawieszone obrazami lub zastawione książkami. Na parapecie kominka stał model staroświeckiego krążownika. Znajdowały się tam także zdjęcia w srebrnych ramkach, stół, na którym leżały gazety i czasopisma, oraz niebiesko-biała chińska waza pełna żonkili.
Kiedy weszłam, starszy pan dźwigał się właśnie, pomagając sobie laską, z obitego czerwoną skórą fotela ustawionego w cieple kominka. Zdziwiło mnie, że Joss nawet nie próbuje mu pomóc, i już zaczęłam:,, Och, proszę się tak nie męczyć… „, gdy w tym momencie stanął już na nogi, wyprostowany, z niebieskimi oczami obserwującymi mnie spokojnie spod siwych krzaczastych brwi.
Złapałam się na tym, że spodziewałam się zobaczyć człowieka starego, niedołężnego, może nawet trzęsącego się. Tymczasem Grenville Bayliss przy swoich osiemdziesięciu latach był nadzwyczajny. Wysoki, trzymający się prosto, a przy tym zadbany, „odprasowany”, pachnący wodą fryzjerską, co było zasługą wiernego ordynansa Pettifera. Miał na sobie granatową marynarkę o mundurowym kroju, szare, zaprasowane do kantu flanelowe spodnie i aksamitne bambosze z wyhaftowanymi złotą nicią swoimi inicjałami. Miał mocno opaloną cerę, nawet naga czaszka prześwitująca między przerzedzonymi kosmykami siwych włosów była obciągnięta brązową skórą jak owoc kasztanowca. Wyobraziłam sobie, że pewnie spędza wiele czasu na słońcu w tym małym, wewnętrznym ogródku, czyta poranną gazetę lub pyka fajeczkę, obserwując mewy i białe obłoki szybujące po niebie.
Spojrzeliśmy po sobie. Chciałam, aby on odezwał się pierwszy, ale tylko patrzył. Miałam nadzieję, że spodobało mu się to, co zobaczył, zwłaszcza że znalazłam czas na przyczesanie włosów. W końcu przemówił:
– Prawdę mówiąc, nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Nie mam pewności, jak właściwie powinniśmy się przywitać.
– Mogłabym dziadzia pocałować – zaproponowałam.
– Czemu więc tego nie zrobisz?
Zbliżyłam się i zadarłam głowę, a on lekko się pochylił, aby moje wargi mogły dotknąć czystej, gładko wygolonej skóry na jego policzku.
– Czemu nie usiądziemy? – zakłopotał się dziadek. – Joss, chodź tu i siadaj z nami.
Joss wymówił się, twierdząc, że jeśli zaraz nie zacznie roboty, to przez cały dzień nic nie zrobi. Pozostał tylko na tak długo, aby pomóc starszemu panu usiąść na powrót w fotelu i nalać nam po szklance sherry z karafki stojącej na bocznym stoliku. Potem stwierdził: „Zostawiam was samych, macie dużo do pogadania”, pomachał nam ręką i wyślizgnął się, cicho zamykając za sobą drzwi.
– Mam nadzieję, że znasz go dobrze – zaczął Grenville.
Przyciągnęłam do siebie stołeczek tak, aby móc siedzieć naprzeciw niego.
– Nie bardzo. Ale jest zawsze bardzo uprzejmy i taki… – próbowałam znaleźć odpowiednie słowo – uczynny. Mam na myśli, że zawsze jest na miejscu wtedy, kiedy jest potrzebny.
– A w przeciwnym wypadku nie?
Nie byłam pewna, czy mogłabym się w pełni zgodzić z tym stwierdzeniem.
– Jest też bardzo zręczny. Odnawia wszystkie moje meble.
– Tak, wiem o tym.
. – Dobry fachowiec, prawdziwa „złota rączka”.
– Grenville odstawił szklankę i ponownie znalazłam się pod przeszywającym spojrzeniem jego niebieskich oczu.
– Twoja matka umarła?
– Tak.
– Dostałem list od tego jakiegoś Pedersena. Pisze, że to była białaczka.
– Tak.
– Czy spotkałaś się z nim kiedykolwiek? Opowiedziałam mu o swoim wyjeździe na Ibizę i nocy spędzonej w towarzystwie Ottona i mojej matki.
– Chyba to uczciwy człowiek i był dla niej dobry.
– O tak, był szalenie miły, a mamę wprost adorował.
– Dobrze, że choć skończyła w przyzwoitym towarzystwie. Większość z tych bubków, którzy się przy niej kręcili, to była hołota.
Uśmiechnęłam się, słysząc ten staroświecki zwrot. Pomyślałam o hodowcy owiec i o Amerykaninie w koszulkach od Braci Brooks. Byłam ciekawa, jakby im się spodobało określenie „hołota”. Przypuszczalnie nawet nie wiedzieliby, co to znaczy.
– Myślę, że faktycznie czasem dawała się zbytnio ponieść uczuciom – powiedziałam ostrożnie.
Błysk humoru zalśnił w jego oczach.
– Chyba przejęłaś jej stosunek do życia.
– Myślę, że tak, już od dawna.
– To była oszałamiająca kobieta, a jako mała dziewczynka była najbardziej czarującym dzieckiem, jakie można sobie wyobrazić. Często ją malowałem. Chyba jeszcze mam jedno lub dwa płótna przedstawiające Lizę jako dziecko. Każę Pettiferowi je odszukać, żebyś mogła zobaczyć. Ale kiedy dorosła, wszystko się zmieniło. Mój syn Roger zginął na wojnie, a Liza wiecznie darła koty z matką, rozbijała się tym swoim małym samochodem i nie wracała na noc do domu. W końcu zakochała się w tym jakimś aktorze i tak się to skończyło.
– Ona naprawdę go kochała.
– Kochała! – w jego głosie zabrzmiał niesmak. – To duża przesada. Do życia potrzeba dużo więcej niż tylko się zakochać.
– Tak, ale każdy musi sam do tego dojść. Wyglądał na rozbawionego.
– A ty już doszłaś?
– Jeszcze nie.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia jeden.
– No, jak na dwadzieścia jeden lat jesteś już mocno dojrzała. I podoba mi się kolor twoich włosów. Nie jesteś podobna do Lizy. Ani do twojego ojca. Chyba po prostu do siebie. – Sięgnął po swoją szklankę sherry, ostrożnie podniósł ją do ust, pociągnął łyk i odstawił szklankę na stolik obok fotela. Dopiero te powolne ruchy zdradzały jego wiek i słabość. Kontynuował: – Powinna była wrócić do Boscarvy. Zawsze bylibyśmy ją życzliwie przyjęli. A skoro już o tym mowa, to dlaczego ty nigdy tu nie przyjechałaś?
– Nigdy w życiu nie słyszałam o istnieniu Boscarvy ani o twoim. Dowiedziałam się o tym dopiero ostatniej nocy przed śmiercią mamy.
– Widocznie chciała wyrzucić tę przeszłość ze swojego życia. A kiedy jej matka umarła, napisałem jej o tym, ale nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.
– W tamte święta byliśmy w Nowym Jorku. Mama dostała ten list dopiero po wielu miesiącach, a wtedy wydawało się jej, że jest już za późno na odpowiedź. Zresztą ona nigdy nie lubiła pisać listów.
– Bronisz jej, a nie raziło cię nigdy, że trzymała cię z dala od tego domu. Mogła cię tu przywieźć i mógł to być twój dom.
– Najważniejsze było to, że była moją matką.
– Widzę, że próbujesz się ze mną spierać. Dobrze, bo tu już nikt się ze mną nie kłóci, nawet Pettifer, a to staje się nudne. – Znów znalazłam się pod spojrzeniem jego niebieskich oczu. – Czy widziałaś już Pettifera? Kopę lat temu służyliśmy razem w marynarce. A Mollie i Eliota też widziałaś?
– Tak.
– Oni w ogóle nie powinni byli tu się znaleźć, ale doktor się uparł. Mnie to wszystko jedno, ale przykrość dla biednego Pettifera. Jeszcze do tego jest tu siostrzenica Mollie, okropna dziewucha z dyndającymi cyckami. Ją też widziałaś?
Udało mi się powstrzymać chichot.
– Tak, przez chwilę.
– To o chwilę za dużo. A co w, ogóle sądzisz o Boscande?
– Pokochałam ją, gdy tylko ją zobaczyłam.
– Miasto coraz bardziej wdziera się na nasze wzgórze. Tam na szczycie była kiedyś farma należąca do starej pani Gregory. Ten przedsiębiorca budowlany przekonał ją, żeby mu ten grunt sprzedała. Zrównali pola z ziemią i stawiają tam domy, całkiem ni w pięć, ni w dziewięć.
– Wiem, już je widziałam.
Na szczęście dalej nie będą mogli się posunąć, bo ta farma z tyłu i pola po drugiej stronie drogi należą do mnie. Kupiłem je równocześnie z Boscarvą, jeszcze w 1922 roku, i nawet niedrogo mnie to kosztowało. Kawałek ziemi pod ręką zawsze daje poczucie bezpieczeństwa. Pamiętaj o tym.
– Będę miała to na uwadze. Zmarszczył czoło.
– Zaraz, jak ty masz na imię? Znowu zapomniałem.
– Rebeka.
– Aha, Rebeka. A jak chcesz zwracać się do mnie?
– Nie wiem. To zależy, jak dziadzio chce, żebym się do niego zwracała.
– Eliot mówi do mnie po prostu „Grenville”. Ty też możesz, mnie tak nazywać, to brzmi bardziej przyjaźnie.
– Nie ma sprawy.
Wypiliśmy nasze sherry i uśmiechaliśmy się, zadowoleni z siebie. I wtedy z tylnej części domu rozległ się dźwięk gongu. Grenville odstawił szklankę i z wyraźnym wysiłkiem dźwignął się na nogi. Otworzyłam mu drzwi i razem zeszliśmy korytarzem do pokoju stołowego na rodzinny lunch.