Przeczytałam list jeszcze raz i jeszcze raz, aż cienkie kartki szeleściły mi w palcach. Kiedy Stephen w końcu zszedł na dół, aby mnie odszukać, ciągle siedziałam przy jego biurku.
Odwróciłam się i spojrzałam w górę, gdy stał nade mną, patrząc mi przez ramię. Na widok mojej twarzy spytał tylko:
– Co się stało?
Próbowałam mu odpowiedzieć, ale nie byłam w stanie. Zamiast tego wcisnęłam mu list do ręki. Podczas gdy go czytał, siedziałam opierając łokcie na biurku i gryząc paznokcie w przypływie bólu, gniewu i narastającego niepokoju.
Stephen szybko skończył czytać. Upuścił list na biurko między nami i zapytał:
– Czy wiedziałaś już przedtem o chorobie matki? Potrząsnęłam głową.
– A kiedy miałaś od niej ostatnią wiadomość?
– Jakieś cztery, pięć miesięcy temu. Ona nie miała zwyczaju pisania listów. – Znów podniosłam oczy na niego i wyrzuciłam z siebie zdławionym głosem: – To już prawie miesiąc! Ten list leżał w tamtym mieszkaniu i nikt nie zadał sobie trudu przesłania go do mnie! Ona może już dawno nie żyje, a mnie nie było przy niej i mogła pomyśleć, że nic mnie nie obchodzi!
– Gdyby umarła – przerwał Stephen – jakoś by to do nas doszło. Teraz nie płacz, bo nie czas na to.
Jedyne, co musimy zrobić, to jak najszybciej wysłać cię na Ibizę i zawiadomić pana… – tu zajrzał do listu – Pedersena o twoim przyjeździe. Reszta jest nieważna.
– Nie mogę jechać – wykrztusiłam, składając wargi w podkówkę, a dolna warga zaczęła mi się trząść jak u dziesięcioletniej dziewczynki.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie mam dosyć pieniędzy na podróż.
– Och, dziecko drogie, to już moje zmartwienie.
– Ależ nie mogę panu pozwolić…:
– Owszem, możesz, a jeśli będziesz się upierać, zwrócisz mi te pieniądze za pięć lat, kiedy przejmiesz po mnie interes, jeżeli tak ma ci być przyjemniej. A na razie, na miłość boską, nie mów o tym więcej!
Już sięgał po książkę telefoniczną, działając sprawnie, a zarazem nie w swoim stylu.
– Paszport masz? Oczywiście nie będziemy zawracać sobie głowy szczepieniami przeciwko ospie czy czemuś podobnemu. Halo? Brytyjskie linie lotnicze? Chciałbym zarezerwować najbliższy samolot na Ibizę.
Uśmiechał się do mnie, podczas gdy powstrzymywałam łzy i usiłowałam zapanować nad sobą. Jednak czułam się już trochę lepiej. Nie ma to jak mieć pod ręką silnego i sympatycznego mężczyznę, który może przejąć inicjatywę w ciężkich chwilach! Stephen wziął ołówek, przysunął do siebie kartkę papieru i zaczął notować.
– Tak, kiedy? W porządku. Czy możemy zarezerwować miejsce? Dla panny Rebeki Bayliss. Na kiedy przewidziane jest lądowanie na Ibizie? A jaki numer ma ten lot? Bardzo dziękuję. Tak, sam odwiozę ją na lotnisko.
Odłożył słuchawkę i z pewnym zadowoleniem przyglądał się nieczytelnym zygzakom, które zostawił jego ołówek.
– A więc tak: odlot jutro rano, przesiadka w Palmie, około wpół do ósmej jesteś na Ibizie. Podwiozę cię na lotnisko. Nie próbuj znów się wymawiać, bo nie będę czuł się dobrze, dopóki nie zobaczę cię wchodzącej do samolotu. A teraz wyślemy telegram do pana Ottona Pedersena… – znów wziął list do ręki -… w Villa Margareta, Santa Catarina, aby dać mu znać, że przyjeżdżasz. – Uśmiechnął się do mnie tak optymistycznie, że poczułam nagły przypływ nadziei.
– Jak ja się panu kiedykolwiek odwdzięczę? – wyjąkałam.
– Nawet bym tego nie chciał – odrzekł Stephen. – To jeszcze najmniejsza rzecz, jaką mogę dla ciebie zrobić.
Nazajutrz odleciałam samolotem wypełnionym do połowy turystami spragnionymi słonecznego wypoczynku. Mieli nawet ze sobą kapelusze przeciwsłoneczne, toteż gdy w Palmie powitała ich mżawka, nie kryli rozczarowania. Mimo to robili dobrą minę na zasadzie „jutro będzie lepiej”.
Deszcz nie ustawał przez całe cztery godziny, które przesiedziałam w poczekalni. Odlot z Palmy był właściwie przeciskaniem się między grubymi, nabrzmiałymi wilgocią chmurami. Kiedy jednak samolot wzniósł się ponad nie i skierował się w stronę morza, nieco się rozjaśniło. Warstwa chmur zrobiła się cieńsza, potem chmury się rozstąpiły, odsłaniając błękitne wieczorne niebo. W dole wzburzone morze było pocięte – różowymi promieniami zachodzącego słońca.
Było już ciemno, kiedy wylądowaliśmy. Gdy przy wygwieżdżonym niebie schodziłam ze schodków samolotu, czuć było tylko zapach benzyny. Potem, kiedy już szłam wśród kałuż na płycie lotniska do oświetlonego budynku portu lotniczego, czułam na twarzy ciepły powiew wiatru. Niósł on zapach sosen, co przypominało mi wszystkie letnie wakacje, jakie spędzałam za granicą.
Był akurat martwy sezon, toteż samolot nie miał kompletu pasażerów. Odprawa celna i formalności ze służbą imigracyjną nie trwały długo. Z wizą w paszporcie i walizką w ręce przeszłam do hali przylotów.
Jak zwykłe w takim miejscu, były tu grupki oczekujących, którzy stali wokół lub siedzieli przygarbieni na długich, plastykowych ławkach. Rozglądałam się, ale nikt z obecnych w najmniejszym stopniu nie przypominał szwedzkiego pisarza, który miał na mnie czekać. Dopiero mężczyzna kupujący gazetę w kiosku odwrócił się w moją stronę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, złożył gazetę w kostkę i ruszył w moim kierunku. Po drodze wpychał gazetę do kieszeni marynarki, jakby jej już więcej nie potrzebował. Był wysoki i szczupły, o włosach blond lub siwych – nie można było tego określić w zimnym świetle lamp. Kiedy był już w połowie drogi, uśmiechnęłam się zachęcająco. Zbliżył się i wymówił moje imię: „Rebeka?”, tonem pytającym, jakby nie był pewien, czy to ja.
– Tak.
– Jestem Otto Pedersen.
Podaliśmy sobie ręce, przy czym on złożył lekki ukłon. Teraz dostrzegłam, że miał jasne włosy przyprószone siwizną, twarz szczupłą, kościstą i mocno opaloną, a skórę wysuszoną i pokrytą siecią drobnych zmarszczek wskutek długiego przebywania na słońcu. Jego oczy były wyblakłe, raczej szare niż niebieskie. Na sobie miał czarną koszulę polo i komplet w stylu safari o kolorze płatków owsianych, z luźno zapiętym paskiem i zwisającą klamrą. Pachniał płynem po goleniu i sprawiał wrażenie klinicznej wręcz czystości.
Teraz kiedyśmy się już odnaleźli, nie wiedzieliśmy właściwie, co powiedzieć. Przytłaczały nas smutne okoliczności tego spotkania, a on czuł się równie niepewnie jak ja. Był jednak dobrze wychowany, więc wziął ode mnie walizkę i spytał, czy nie mam więcej bagażu.
– Nie, to wszystko, co mam.
– Chodźmy więc do samochodu. Chyba że poczekasz przy drzwiach, to podjadę bliżej, żebyś nie musiała iść.
– Idę z panem.
– Wóz stoi na parkingu, po drugiej stronie ulicy.
Wyszliśmy więc razem w ciemność. Parking był zapełniony tylko w połowie. Zatrzymaliśmy się obok dużego czarnego mercedesa. Otto otworzył go i rzucił moją walizkę na tylne siedzenie. Potem przytrzymał drzwi, abym mogła wsiąść, a sam obszedł wóz naokoło i zajął miejsce koło mnie.
– Mam nadzieję, że miałaś przyjemną podróż – powiedział uprzejmie, kiedy wyjeżdżaliśmy z dworca lotniczego na szosę.
– Tylko w Palmie musiałam czekać aż cztery godziny.
– No tak, o tej porze nie ma do nas bezpośredniego połączenia.
Przełknęłam ślinę, aby powiedzieć to, co chciałam.
– Muszę wytłumaczyć, dlaczego nie odpowiedziałam od razu na pański list. Widzi pan, zmieniłam mieszkanie i dostarczono mi go dopiero wczoraj rano. To ładnie, że pan napisał do mnie, ale musiał pan się dziwić, że nie odpisywałam.
– Przypuszczałem, że musiało zajść coś takiego. Mówił świetnie po angielsku, a jego szwedzkie pochodzenie zdradzała tylko wymowa samogłosek oraz pewien formalizm w sposobie wysławiania.
– Kiedy dostałam pana list, przestraszyłam się, że może to już za późno…
– Nie, nie jest za późno – odparł Otto, ale coś w jego głosie zmusiło mnie, aby na niego spojrzeć. Jego profil odcinał się ostro na tle świateł ulicznych, a twarz miała wyraz poważny i bez uśmiechu.
– Czy ona jest umierająca? – spytałam.
– Tak – odpowiedział. – Tak, umiera. – Co jej jest?
– Rak krwi… to znaczy, jak wy to nazywacie, białaczka.
– Jak długo już choruje?
– Około roku. Ale tak naprawdę poważnie rozchorowała się tuż przed Bożym Narodzeniem. Doktor uważał, że transfuzja krwi coś pomoże, więc zawiozłem ją do szpitala, ale wtedy zrobiło się jeszcze gorzej, bo gdy tylko wróciła do domu, dostała paskudnego krwotoku z nosa i musiałem wzywać pogotowie. Zabrali ją z powrotem do szpitala i była tam przez całe święta. Dopiero potem mogłem ją zabrać do domu. To właśnie wtedy napisałem do ciebie.
– Tak chciałabym jeszcze zdążyć! Czy ona wie, że mam przyjechać?
– Nie mówiłem jej o tym, bo wiesz, jak ona lubi niespodzianki, a nie znosi rozczarowań. Obawiałem się, że coś może nie wypalić i nie będzie cię na pokładzie samolotu. – Tu z lodowatym uśmieszkiem dokończył: – Ale na szczęście byłaś.
Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu, aby przepuścić chłopski wózek zaprzęgnięty w muła. Jego kopyta na zapylonej drodze wydawały przyjemny odgłos, a z tyłu wózka dyndała latarnia. Otto wykorzystał przerwę w ruchu, aby z wewnętrznej kieszonki marynarki wyciągnąć cygaro i zapalić je zapalniczką samochodową. Kiedy wózek przejechał, ruszyliśmy.
– Kiedy ostatni raz widziałaś matkę? – spytał Otto. – Dwa lata temu.
– Musisz przygotować się na to, że zastaniesz duże zmiany. Obawiam się, że może to być dla ciebie szokiem, ale staraj się nie dać tego poznać po sobie. Ona jest wciąż bardzo próżna.
– Pan ją świetnie zna. – Ależ oczywiście.
Bardzo chciałam zapytać go, czy kocha moją matkę. Miałam to na końcu języka, ale zdawałam sobie sprawę, że na tym etapie naszej znajomości byłoby niegrzecznie zadawać tak osobiste pytania, zresztą jakie to miało znaczenie? Poznał ją, chciał z nią być, stworzył jej dom, a teraz, gdy była tak ciężko chora, na swój pozornie beznamiętny sposób otaczał ją czułą opieką. Jeśli to nie była miłość, w takim razie co?
Po chwili zaczęliśmy rozmawiać na różne tematy. Spytałam go, od jak dawna mieszka na tej wyspie, i usłyszałam, że od pięciu lat. Po raz pierwszy przypłynął tu jachtem i tak mu się spodobało, że w następnym roku wrócił, aby zbudować dom i osiedlić się na stałe.
– Pan jest pisarzem, prawda?
Tak, ale jestem też wykładowcą historii.
– Czy pisze pan książki historyczne?
– Tak, w tej chwili pracuję nad rozprawą dotyczącą panowania Maurów na tych wyspach i w południowej Hiszpanii.
Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Odkąd pamiętam, żaden z poprzednich kochanków mojej matki nie był ani trochę intelektualistą.
– Daleko jeszcze do pańskiego domu?
– Stąd około pięciu mil. Kiedy tu przyjechałem, wioska Santa Catarina była jeszcze wolna od zanieczyszczeń cywilizacyjnych. Teraz planują tu rozbudowę wielkich hoteli, więc boję się, że zniszczą środowisko tak jak w pozostałej części wyspy… Nie, źle mówię, może jak w niektórych częściach wyspy. Tu wciąż jeszcze można uciec od cywilizacji, jeżeli zna się drogę i dysponuje samochodem lub motorówką.
Ponieważ w samochodzie było ciepło, opuściłam szybę. Poczułam na twarzy łagodne tchnienie wieczoru i zauważyłam, że jedziemy przez tereny wiejskie, wśród gajów oliwnych, z oknami chłopskich chałup przeświecającymi od czasu do czasu przez zarośla opuncji.
– Cieszę się, że mama tu jest – powiedziałam. – To znaczy, jeśli już ma chorować i umrzeć, lepiej, że to dzieje się w takim miejscu na południu, w słońcu i zapachu sosen.
– Rzeczywiście – potwierdził Otto, po czym dodał, jak zawsze konkretnie: – Myślę, że była tu bardzo szczęśliwa.
W milczeniu jechaliśmy pustą szosą, a w światłach samochodu migały tylko słupy telegraficzne. Zorientowałam się, że teraz posuwamy się równolegle do morza, które niepostrzeżenie przechodziło w ciemną linię horyzontu, nakrapiane tu i ówdzie światłami łodzi rybackich.
W tym momencie pojawiły się już przed nami zarysy wsi w blasku neonów. Minęliśmy tablicę z napisem „Santa Catarina” i wjechaliśmy w główną ulicę, na której pachniało cebulą, oliwą i pieczonym mięsem. Z otwartych drzwi buchała muzyka flamenco i ciemne twarze bez ciekawości odwracały się za nami. Po chwili minęliśmy już wioskę i zanurzyliśmy się w ciemność, zwalniając raptownie w miejscu, gdzie ostry zakręt przeszedł w wąską aleję wśród migdałowych sadów. Światła samochodu przeszywały mrok, aż zobaczyłam przed nami willę w kształcie białego sześcianu poprzebijanego małymi okienkami. Od frontu oświetlała ją latarnia wisząca nad wielkimi okutymi drzwiami.
Otto zahamował i wyłączył silnik. Wysiedliśmy z wozu, Otto wziął moją walizkę i poszedł przodem po żwirowanej ścieżce. Otworzył drzwi i puścił mnie przodem.
Znaleźliśmy się w hallu oświetlonym kandelabrem z kutego żelaza. Stała tam kanapa przykryta jaskrawą narzutą. Przy drzwiach, w wysokim niebiesko-białym flakonie, mieściła się cała kolekcja parasolek i lasek o rączkach z kości słoniowej. Podczas gdy Otto zamykał drzwi wejściowe, przed nami otworzyły się inne i stanęła w nich drobna, ciemnowłosa kobieta w różowym kombinezonie i przydeptanych kapciach.
– Señor…
– Dobry wieczór, Mario.
Kobieta uśmiechnęła się, pokazując dużo złotych zębów. Otto zapytał ją o coś po hiszpańsku, ona mu odpowiedziała i wtedy nas sobie przedstawił.
– To jest Maria, która nam tu pomaga. Powiedziałem jej, kim jesteś…
Podałam Marii rękę. Wśród uśmiechów i przyjaznych gestów zawarłyśmy znajomość. Potem odwróciła się do Ottona i coś mu jeszcze powiedziała. Podał jej moją walizkę, którą ona zabrała. Otto przetłumaczył:
– Twoja matka spała, ale właśnie się obudziła. Rozbierz się.
Pomógł mi zdjąć płaszcz i przewiesił go przez poręcz kanapy. Potem ruszył naprzód do następnych drzwi, wskazując gestem, abym szła za nim. Idąc, zaczęłam się nagle bardzo obawiać tego, co zobaczę.
Weszliśmy do salonu. Był to długi, niski pokój bielony jak i reszta domu, z umeblowaniem stanowiącym przyjemne połączenie nowoczesnego stylu skandynawskiego ze staro-hiszpańskim. Posadzkę z płytek zaścielono dywanami, wszędzie była masa książek i obrazów, a pośrodku stał okrągły stół z kusząco poukładanymi gazetami i czasopismami.
W wielkim kamiennym kominku płonęły polana, a przed nim znajdowało się łóżko, do którego przystawiono podłużny stolik. Stały na nim szklanka wody, dzbanuszek, kilka różowych pelargonii w kubku, kilka książek i zapalona lampa. Ta lampa i migocące płomienie ognia stanowiły jedyne źródła światła w tym pokoju, ale od drzwi mogłam dostrzec szczupłą sylwetkę widoczną pod różową kołdrą i wychudzone ramię, które wyciągnęło się, kiedy Otto stanął na dywaniku przed kominkiem.
– Kochanie… – usłyszałam jej głos.
– Lizo! – ujął jej dłoń i ucałował.
– Długo cię nie było.
– Maria mówiła, że spałaś. A czy jesteś gotowa na przywitanie gościa?
– Gościa? – Jej głos był słaby jak nić pajęcza. – Jakiego gościa?
Otto dał mi znak i podeszłam bliżej. – To ja, Rebeka – odezwałam się.
– Rebeka, moje najdroższe dziecko! Och, jaki to świetny kawał!
Wyciągnęła do mnie obie ręce. Uklękłam przy łóżku, aby ją ucałować. Była tak wychudzona, że jej ciało nie stawiało przy tym żadnego oporu. Jej policzek pod moimi wargami sprawiał wrażenie papieru. Było tak, jakbym całowała liść, który wiatr dawno już zerwał z drzewa.
– Ale co ty tu robisz? – Spoglądała przez moje ramię to na Ottona, to na mnie, udając, że się gniewa. – Chyba nie wezwałeś jej tutaj?
– Sądziłem, że będziesz chciała ją zobaczyć – tłumaczył się Otto. – Wydawało mi się, że to ci dobrze zrobi.
– Ale dlaczego mnie nie uprzedziłeś, kochanie?
– Chcieliśmy zrobić ci niespodziankę! – zaśmiałam się.
– Ale gdybym wiedziała o tym z góry, mogłabym cię wyglądać i cieszyć się na twój przyjazd. To coś takiego jak przed Gwiazdką. Oczekiwanie to połowa przyjemności.
Puściła mnie, tak że mogłam przysiąść na piętach.
– Zostaniesz tu trochę?
– Może dzień lub więcej.
– Och, jak wspaniale. Będziemy mogły sobie tak cudownie poplotkować… Otto, czy Maria wie, że ona zostaje?
– Oczywiście.
– A co z dzisiejszą kolacją?
– Wszystko jest przygotowane. Zjemy tutaj, tak jak jesteśmy, tylko we trójkę.
– A może byśmy się czegoś napili? Mamy jeszcze szampana?
– Myślę, że znajdę jeszcze z butelkę – z uśmiechem odparł Otto. – Wydaje mi się nawet, że na wszelki wypadek zamroziłem jedną.
– Mądry z ciebie facet!
– Mam ją przynieść?
– Och tak, kochanie, proszę! – Wsunęła mi dłoń w rękę i poczułam, jakbym trzymała kruche kostki kurczaka. – Wypijemy za nasze spotkanie.
Otto wyszedł przynieść szampana, więc zostałyśmy same.
Przyciągnęłam sobie mały stołeczek, aby móc usiąść blisko przy niej. Spoglądałyśmy na siebie, a mama nie przestawała się uśmiechać. Tylko ten olśniewający uśmiech i żywe, czarne oczy pozostały takie jak przedtem, podobnie jak ciemne włosy tworzące plamę na śnieżnobiałej poduszce. Lecz poza tym jej wygląd był przerażający. Nie przypuszczałam, że można być tak chudym i żyć. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne było to, że jej cera nie była ani blada, ani bezbarwna, tylko opalona na brąz, tak jakby przez większość dnia leżała plackiem na słońcu. Była podniecona i wydawało się, że nigdy nie przestanie mówić.
– Jak to ładnie ze strony tego kochanego chłopaka, że pomyślał, jak bardzo chciałabym ciebie widzieć. Problem tylko w tym, że muszę być teraz strasznie nudna, bo nie mam na nic ochoty. Powinien był poczekać, aż poczuję się lepiej, mielibyśmy razem wspaniałą zabawę. Moglibyśmy pływać, żeglować, urządzać pikniki i inne takie rzeczy…
– Przecież mogę znów przyjechać – pocieszyłam – Pewnie, że możesz – dotknęła mojej twarzy, jakby chcąc się upewnić, że rzeczywiście tu jestem. – Wiesz, że wspaniale wyglądasz? Masz koloryt twojego ojca, te wielkie szare oczy i włosy koloru dojrzałego zboża czy może raczej złota? I ślicznie się czeszesz!
Dotknęła dłonią mojego warkocza przewieszonego jak lina przez prawe ramię.
– Wyglądasz jak postać z bajki, pamiętasz, z tych staroświeckich książek z takimi cudownymi obrazkami. I w ogóle jesteś bardzo ładna.
– E, gdzie tam – potrząsnęłam głową.
– W każdym razie tak wyglądasz. I co ty, kochanie, porabiasz? Całe lata nie miałam żadnej wiadomości od ciebie. To chyba moja winą, bo nigdy nie lubiłam pisać listów.
Opowiedziałam jej o pracy w księgarni i nowym mieszkaniu, co ją rozbawiło.
– Ale z ciebie zabawna osóbka, uwiłaś sobie małe gniazdko i nie chcesz go z nikim dzielić. Nie spotkałaś jeszcze nikogo, za kogo chciałabyś wyjść?
– Ani też nikogo, kto chciałby się ze mną ożenić – dokończyłam.
Matka z lekko złośliwym wyrazem twarzy indagowała:
– A ten facet, u którego pracujesz?
– Jest żonaty, ma czarującą żonę i gromadę dzieci.
– To mi nigdy nie przeszkadzało – zachichotała.
– Och, kochanie, jaką ja byłam dla ciebie wyrodną matką! Ciągnąć cię wszędzie ze sobą, to było w takim złym stylu. Prawdziwy cud, że nie nabawiłaś się nerwicy, urazów czy jak to teraz nazywają. Ale nie wyglądasz na to, więc może wszystko wyszło ci na dobre.
– Oczywiście, wszystko jest w porządku. Po prostu dorastałam, mając oczy szeroko otwarte, a to nic złego.
– Szybko dodałam: – Od razu polubiłam Ottona.
– Czyż on nie jest boski? Zawsze taki poprawny i dokładny, taki „północny”. I tak błyskotliwie inteligentny… Jakie to szczęście, że nie wymaga inteligencji także i ode mnie! Lubi tylko, gdy go rozśmieszam.
Gdzieś w głębi domu zegar wybił siódmą. Wraz z ostatnim uderzeniem do pokoju wkroczył Otto niosąc butelkę szampana w kubełku z lodem i trzy kieliszki. Przyglądałyśmy się, jak fachowo otwierał butelkę i rozlewał złociste, pieniące się wino do kieliszków. Każde z nas wzięło swój i podnieśliśmy je z uśmiechem, jak na przyjęciu. Matka wzniosła toast:
– Za zdrowie naszej trójki i za szczęśliwe chwile. Och, jakie to uroczo zabawne!
Pokazano mi pokój, w którym miałam spać – był albo po prostu wykwintny, albo wykwintnie prosty, nie mogłam zdecydować się na żaden z tych wariantów. Przylegała do niego, urządzona w podobnym stylu, łazienka. Wzięłam prysznic, przebrałam się w spodnie i jedwabną bluzkę, uczesałam i zaplotłam na nowo włosy, po czym wróciłam do salonu. Otto i moja matka czekali tam na mnie. Otto również przebrał się do kolacji, a matka założyła świeżą jasnoniebieską lizeskę i rozłożyła na kolanach jedwabny szal haftowany w różowe róże, którego frędzle sięgały do podłogi. Napiliśmy się jeszcze i Maria podała kolację na długim stole przy kominku. Matka nie przestawała opowiadać – tym razem o latach, kiedy dorastałam. Myślałam, że Otto będzie tym zaszokowany, ale wcale nie był. Przeciwnie, był raczej zaciekawiony i rozbawiony, zadawał pytania i zachęcał matkę do dalszych wynurzeń.
– … i ta okropna farma w Denbighshire. Rebeko, pamiętasz ten straszny dom? Prawie umierałyśmy z zimna, a każdy kominek, w którym próbowałyśmy napalić, dymił. To było u Sebastiana – wyjaśniła na użytek Ottona.
– Wydawało się nam, że zostanie sławnym poetą, ale nie był z niego lepszy poeta niż hodowca owiec, a właściwie nawet gorszy. Nie miałam pojęcia, jakby tu odejść od niego nie raniąc jego uczuć. Na szczęście Rebeka dostała zapalenia oskrzeli, toteż nadarzyła się świetna okazja.
– No, dla Rebeki nie było to znów takie szczęście – zauważył Otto.
– Ależ było, gdyż nienawidziła tego miejsca równie mocno jak ja. Mało tego, miał złego psa, który zawsze chciał ją ugryźć. Jest tam jeszcze trochę tego szampana, kochanie?
Nie jadła prawie nic, ale sączyła schłodzone wino kieliszek po kieliszku, podczas gdy Otto i ja uporaliśmy się z pyszną czterodaniową kolacją przygotowaną przez Marię. Kiedy zjedliśmy i Maria sprzątnęła ze stołu, matka wyraziła życzenie, aby posłuchać muzyki. Otto nastawił cicho płytę z koncertem Brahmsa. Matka nadal nie przestawała mówić, zupełnie jak nakręcony bąk, który zatrzymuje się dopiero wtedy, gdy pęknie w nim sprężyna.
Otto miał jeszcze coś do roboty, więc przeprosił i zostawił nas same. Przedtem jednak podłożył drewna do kominka i upewnił się, że niczego nam nie brakuje.
– Czy on tak pracuje co wieczór? – spytałam, kiedy wyszedł.
– Prawie co wieczór i rano też. Jest bardzo obowiązkowy. Myślę, że dlatego tak dobrze się dobraliśmy,. że jesteśmy przeciwieństwami.
– On cię uwielbia – zauważyłam.
– Tak – potwierdziła matka. – Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie chciał ze mnie zrobić kogoś innego. Akceptował mnie taką, jaka byłam, razem z moimi paskudnymi nawykami i mętną przeszłością. – Ponownie dotknęła mojego warkocza. – Robisz się coraz bardziej podobna do ojca. Zawsze myślałam, że przypominasz raczej mnie, ale ty teraz wyglądasz zupełnie jak on. Był bardzo przystojny.
– Czy wiesz, że nawet nie znam jego nazwiska?
– Nazywał się Sam Bellamy. Ale czy nie uważasz, że Bayliss brzmi o wiele lepiej? Poza tym wydawało mi się, że byłaś tylko moim dzieckiem, niczyim więcej.
– Chciałabym, żebyś mi coś o nim opowiedziała. Nigdy tego nie robiłaś.
– Co tu opowiadać. Był aktorem, tak przystojnym, że to nie da się opisać.
– Gdzie go poznałaś?
– Przyjechał do Kornwalii z zespołem Lata Teatralnego. Wystawiali sztuki Szekspira na wolnym powietrzu. To było diabelnie romantyczne: ciemny błękit letnich wieczorów, trawy pachnące rosą, boska muzyka Mendelssohna i Sam grający Oberona w „Śnie nocy letniej”. Pamiętam fragment:
Światło migotliwe dajcie,
Ogień zgasł i cicho drzemie:
Elfy, duszki, pospieszajcie,
Zeskoczcie, jak ptak na ziemię. *[Przekład Macieja Słomczyńskiego.]
Było w tym coś z magii. A miłość do niego była częścią tej magii.
– Czy on cię kochał?
– Nam obojgu wydawało się, że tak.
– I to wystarczyło, żebyś z nim uciekła?
– Tylko dlatego, że rodzice nie zostawili mi innej możliwości.
– Nie rozumiem.
– Nie akceptowali go, gdyż im się nie podobał. Mówili, że jestem jeszcze za młoda. Moja matka wyrzucała mi, że nie wychodzę za jakiegoś sympatycznego, młodego człowieka z okolicy, nie chcę się ustatkować i nie przestaję robić z siebie widowiska. Zastanawiała się, co by ludzie powiedzieli, gdybym wyszła za aktora? Nieraz myślałam, że jedyne, o co ona dba, to to, co ludzie powiedzą. Jakby to miało jakieś znaczenie.
Nie do wiary, ale wtedy po raz pierwszy usłyszałam, jak wspomina swoją matkę. Spróbowałam ostrożnie zachęcić ją do dalszych wynurzeń prowokacyjnym stwierdzeniem.
– Chyba jej nie lubiłaś?
– Kochanie, to było tak dawno, że trudno coś o tym powiedzieć. Faktem jest, że zawsze mnie tłamsiła i przytłaczała. Nieraz miałam wrażenie, że przygniata mnie konwenansami. A kiedy zginął mój brat Roger, tak mi go było brak! Wszystko byłoby inaczej, gdyby Roger żył. – Uśmiechnęła się. – Był taki miły, że aż za bardzo. Zawsze był wykorzystywany przez dziwki.
– Jakie dziwki?
– Zawsze musiał zakochiwać się w najmniej odpowiednich dziewczynach. Z jedną taką w końcu się ożenił. Z taką małą blondyneczką z włosami lalki i oczami jak z niebieskiej porcelany. Moja matka uważała, że ona jest słodka, ale ja nie mogłam jej strawić.
– Jak się nazywała?
– Mollie. – Matka zrobiła przy tym taką minę, jakby samo to imię wzbudzało w niej niesmak.
Roześmiałam się.
– Chyba nie mogło być aż tak źle?
– Myślę, że było. Miała fioła na punkcie czystości. Wciąż wycierała swoją torebkę, naciągała buty na prawidła albo dezynfekowała zabawki dziecka.
– Czyli że mieli dziecko?
– Tak, chłopca. Uparła się, żeby nazwać to biedactwo Eliot.
– Całkiem niezłe imię.
– Ach, daj spokój, aż się słabo robi! – Widać byto, że cokolwiek by Mollie zrobiła, nie mogło znaleźć aprobaty w oczach mojej matki. – Zawsze było mi żal tego chłopca, że musi znosić tak okropne imię. Ale jakoś się do tego przyzwyczaił. A po śmierci Rogera ten biedny szkrab zrobił się gorszy niż kiedykolwiek, wiecznie uwieszony na szyi matki i domagający się zapalonego światła w nocy.
– Myślę, że nie byłaś dla niego miła.
– Wiem o tym – zaśmiała się – i to nie z jego winy. Przypuszczalnie wyrósłby na całkiem sympatycznego młodego człowieka, gdyby jego matka dała mu choć trochę szansy.
– Ciekawe, co się stało z Mollie.
– Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie interesowało mnie to. – Matka zawsze umiała być brutalnie szczera. – To coś takiego jak przypominanie sobie postaci ze snów. A może – zawiesiła głos – to oni byli żywymi ludźmi, a ja byłam ich snem?
Zrobiło mi się niewyraźnie, gdyż rozmowa za bardzo zbliżyła się do tej prawdy, której próbowałam nie dopuszczać do siebie. Zapytałam więc szybko:
– Czy moi dziadkowie jeszcze żyją?
– Moja matka umarła w te święta, które spędzałyśmy w Nowym Jorku. Pamiętasz tamtą Gwiazdkę? Był mróz i śnieg, i wszędzie leciała piosenka „Pada śnieg…” Pod koniec tych świąt wydawało mi się, że nigdy już nie chciałabym słyszeć tej przeklętej melodii. Ojciec napisał mi o jej śmierci, ale dostałam ten list dopiero po kilku miesiącach, gdyż podróżował za mną po całym świecie. A wtedy było już za późno, aby móc jeszcze coś o tym napisać lub powiedzieć. Zresztą jestem do niczego, jeśli chodzi o pisanie listów. Ojciec pewnie pomyślał, że nic mnie to nie obchodzi.
– Czy nigdy do niego nie napisałaś?
– Nigdy.
– A czy go chociaż lubiłaś? – zaczynałam mieć wrażenie, że sprawy stoją kiepsko.
– Ależ ja go uwielbiałam! Był cudowny. Cholernie przystojny, o ognistym temperamencie, miał powodzenie u kobiet i wzbudzał respekt. Był malarzem. Czy nigdy ci o nim nie mówiłam?
No nie. Wszystko mogłam sobie wyobrazić, tylko nie dziadka malarza. Odparłam więc:
– Nie, nigdy nie wspominałaś.
– No, jeśli masz jakieś wykształcenie, to powinnaś była o nim słyszeć. Grenville Bayliss. Czy to nazwisko coś ci mówi?
Ze smutkiem potrząsnęłam głową. To straszne – mieć sławnego dziadka i nic o tym nie wiedzieć.
– Właściwie skąd miałabyś wiedzieć, przecież nigdy nie włóczyłam cię po żadnych galeriach ani muzeach. Nie byłam tak naprawdę dobra w niczym. To cud, że przy takich zaniedbaniach obowiązków macierzyńskich mogłaś wyrosnąć na tak wspaniałą dziewczynę.
– Jak on wyglądał?
– Kto?
– Mój dziadek.
– A jak go sobie wyobrażasz?
Myślałam chwilę i w odpowiedzi zacytowałam Augustusa Johna: „… brodaty Cygan, podobny do lwa… „
– Nic z tych rzeczy – zaprzeczyła matka. – Zaczął od służby w marynarce i to wycisnęło na nim niezatarte piętno. Postanowił zostać malarzem dopiero około trzydziestki, kiedy rzucił obiecującą posadę i wstąpił do szkoły sztuk pięknych. Mojej matce mało serce nie pękło. A dodatkowo dobiła ją przeprowadzka do Kornwalii i budowa domu w Porthkerris. Chyba nigdy nie wybaczyła mu takiego egoizmu. Na Malcie królowała, i to jej się podobało – pewnie wyobrażała sobie siebie w roli żony dowódcy floty. Trzeba przyznać, że on był jakby stworzony do tej roli, błękitnooki, imponujący, a zarazem wzbudzający lęk. Właściwie nigdy nie wyzbył się manier oficera marynarki.
– Ale ty się go nie bałaś?
– Skąd, kochałam go.
– Więc dlaczego nie wróciłaś do domu? Jej twarz przybrała wyraz skupienia.
– Nie mogłam ani nie chciałam. Wszyscy powiedzieliśmy sobie zbyt dużo nieprzyjemnych rzeczy. Podgrzewano stare konflikty, padały groźby, stawiano mi ultimatum… A im bardziej rodzice się sprzeciwiali, tym bardziej byłam zdecydowana. Tym bardziej stało się dla mnie niemożliwe we właściwym czasie przyznać, że to oni mieli rację, a ja popełniłam błąd. Wiedziałam też, że gdybym wtedy wróciła do domu, już bym go nigdy nie opuściła. Ty nie należałabyś wtedy do mnie, tylko do swojej babci. A ja bym tego nie zniosła, byłaś dla mnie takim skarbem! – Uśmiechnęła się i dodała z rozmarzeniem w głosie: – Ale było nam razem dobrze, prawda?
– Pewnie, że było.
– Chciałam tam wrócić. Nieraz mało brakowało. To był taki piękny dom. Posiadłość nazywała się Boscarva, a dom przypominał willę, w której jesteśmy, też był kwadratowy i położony na wzgórzu. Kiedy Otto mnie tu przywiózł, przypomniałam sobie Boscarvę. Tylko tu jest ciepło i wiatry są łagodne, a tamta okolica była dzika i burzliwa. Ogród był pocięty wysokimi żywopłotami, które miały chronić grządki przed wiatrem od morza. Wydaje mi się, że matka najbardziej nie znosiła tego wiatru. Uszczelniała wszystkie okna i zamykała się w domu. Tam grała ze znajomymi w brydża albo haftowała gobeliny.
– A czy zajmowała się tobą?
– Właściwie nie.
– Więc kto się tobą opiekował?
– Pettifer i jego żona.
– Kim oni byli?
– Pettifer także kiedyś służył w marynarce, a potem był ordynansem mojego ojca, czyścił srebra, był także kierowcą. A jego żona gotowała dla nas. Nie masz pojęcia, jacy byli serdeczni. Kiedy siedziałam z nimi w kuchni, robiłam sobie grzanki i słuchałam, jak wiatr bije w okna, mając pewność, że nie wedrze się do środka… Czułam się tak bezpiecznie. I jeszcze wróżyliśmy z filiżanek od herbaty… – zawiesiła głos, widać niepewna swoich wspomnień. – Nie, to robiła Zofia!
– Kto to była Zofia?
Matka nie odpowiedziała. Zapatrzyła się w ogień, zamyślona. Może nie usłyszała mojego pytania. Po chwili mówiła dalej.
– Po śmierci matki powinnam była tam wrócić. To było nieładnie z mojej strony trzymać się z daleka, ale nie wyniosłam z domu tego, co nazywają „siłą moralną”. Jeszcze jedno, czy wiesz, że w Boscarvie nadal są moje rzeczy?
– Jakie to rzeczy?
– Jeśli dobrze pamiętam, to biurko. Takie małe, z szufladami z boku i otwieranym blatem. Zdaje mi się, że to się nazywa davenport. Jest tam też trochę wyrobów z nefrytu, które ojciec przywiózł z Chin, i coś ze szkła w stylu weneckim. To wszystko należy do mnie, ale przy moich ciągłych podróżach tylko by mi przeszkadzało – popatrzyła na mnie spod oka. – Ale może tobie nie będą przeszkadzać. Masz jakieś meble w tym swoim mieszkaniu?
– Nie, praktycznie żadnych.
– Więc może spróbuję wydostać te rzeczy dla ciebie. Muszą jeszcze być w Boscarvie, chyba że dom spalił się lub został sprzedany. Czy chciałabyś, żebym je stamtąd wyciągnęła?
– Och, bardziej niż czegokolwiek innego. Nie dlatego, żebym ich potrzebowała, ale ponieważ należały do ciebie.
– Kochanie, jakie to urocze i zabawne, że tak dążysz do swoich korzeni. Ja nigdy nie chciałam ich mieć, bo czułam, że trzymałyby mnie w jednym miejscu.
– A mnie się zawsze wydawało, że dzięki nim mogłabym do kogoś należeć.
– Ty należysz do mnie…
Rozmawiałyśmy tak do późnych godzin nocnych. Około północy matka poprosiła, aby nabrać jej świeżej wody do dzbanuszka. Kiedy znalazłam drogę do pustej o tej porze kuchni, uświadomiłam sobie, że Otto wykazał dość taktu, aby dyskretnie położyć się spać, zostawiając nas same. Gdy w końcu w jej głosie dały się wyczuć oznaki zmęczenia, ja także uczułam przypływ senności. Wstałam, gdyż cały czas siedziałam skurczona, przeciągnęłam się i dołożyłam drew do ognia. Potem wyciągnęłam dodatkową poduszkę, aby matka mogła wygodnie ułożyć się do snu. Podniosłam jedwabny szal, który zsunął się na podłogę, złożyłam go i zostawiłam na krześle. Pozostało mi tylko schylić się, pocałować matkę i zgasić lampę. Pokój oświetlał tylko ogień z kominka. Kiedy wychodziłam, matka powiedziała do mnie to samo, co mówiła, gdy byłam małą dziewczynką: „Dobranoc, kochanie. Do zobaczenia jutro!”
Nazajutrz obudziłam się wcześnie rano, gdyż promienie słońca wpadały do środka przez szpary w żaluzji. Podniosłam ją i ujrzałam jasny śródziemnomorski poranek. Przez otwarte okno wyszłam na kamienny taras biegnący wzdłuż domu. Widać stąd było zbocze wzgórza opadające w dół ku morzu na odległość około mili. Piaszczysty teren pokrywała różowa mgiełka pierwszych delikatnych kwiatów drzew migdałowych. Wróciłam do pokoju, ubrałam się i wyszłam znów na taras, potem po schodach do starannie uporządkowanego ogrodu. Wskoczyłam na niski murek z kamienia i szłam po nim w kierunku morza, aż znalazłam się w sadzie wśród drzew migdałowych. Przez pianę różowych kwiatów widać było bladoniebieskie, bezchmurne niebo.
Miałam świadomość, że kwiaty są zalążkiem cennych owoców, które po dojrzeniu zostaną skrupulatnie zebrane. Nie mogłam się jednak oprzeć, aby nie zerwać jednej gałązki. Jeszcze po przeszło godzinie spaceru brzegiem tam i z powrotem miałam ją ze sobą. Wreszcie zaczęłam wspinać się na wzgórze w stronę willi.
Było bardziej strome, niż myślałam. Kiedy zatrzymałam się dla złapania oddechu, spojrzałam w górę i zobaczyłam, że Otto Pedersen obserwuje z tarasu moje wysiłki. Przez chwilę oboje staliśmy bez ruchu, potem on zszedł po schodach do ogrodu i wyszedł mi naprzeciw.
Teraz szłam wolniej, wciąż trzymając gałązkę kwitnącego migdałowca. Już wiedziałam, jeszcze zanim Otto przybliżył się na tyle, abym mogła zobaczyć wyraz jego twarzy. Mimo to jednak dalej szłam pod górę przez sad, aż spotkaliśmy się przy małym kamiennym murku.
Wypowiedział tylko moje imię i nic więcej. Uprzedziłam go.
– Już wiem. Nie musi pan nic mówić.
– Umarła podczas snu. Kiedy Maria przyszła rano ją zbudzić, było już po wszystkim. To poszło bardzo szybko i spokojnie.
Nie próbowaliśmy specjalnie się nawzajem pocieszać. Może nie potrzebowaliśmy tego. Otto wyciągnął dłoń, aby pomóc mi przejść przez murek, a potem trzymał mnie za rękę, kiedy przez ogród szliśmy do domu.
Matkę pochowano jeszcze tego samego dnia według hiszpańskiego prawa na małym cmentarzyku przy wiejskim kościółku. Oprócz księdza, Ottona, Marii i mnie nie było nikogo więcej. Na jej grobie położyłam gałązkę kwiatu migdałowego.
Następnego dnia odleciałam do Londynu. Otto odwiózł mnie na lotnisko. Przez większość drogi milczeliśmy, ale przed samym dworcem nagle się odezwał:
– Rebeko, nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale chciałem ożenić się z Lizą. Ożeniłbym się z nią, ale mam w Szwecji żonę. Nie żyjemy ze sobą już od lat, ale ona nie chce dać mi rozwodu z przyczyn religijnych.
– Och, Otto, nie musisz mi tego mówić.
– Chciałem, żebyś wiedziała.
– Była z tobą taka szczęśliwa. Tak się nią czule opiekowałeś.
– Cieszę się, że przyjechałaś i widziałaś ją.
– Tak. – Tu znowu zaczęło mnie ściskać w gardle i oczy wypełniły się łzami. – Ja też się cieszę.
Na dworcu, w czasie kontroli moich biletów i bagażu, staliśmy i patrzyliśmy sobie w oczy.
– Nie czekaj! – zachęciłam go. – Idź już. Nie cierpię pożegnań.
– Dobrze, ale jeszcze coś… – Namacał w kieszeni marynarki i wyjął trzy cienkie, wytarte srebrne bransoletki. Były to te same, które matka zawsze nosiła, i tej ostatniej nocy też je miała na sobie. – Musisz to wziąć – ujął moją rękę i wsunął je na mój nadgarstek. – I to też – z innej kieszeni wyjął zwinięty plik brytyjskich banknotów. Włożył je w moją dłoń i zacisnął wokół nich moje palce. – Były w jej torebce, więc musisz je wziąć.
Wiedziałam, że nie mogły być w jej torebce. Matka nigdy nie nosiła w torebce żadnych pieniędzy z wyjątkiem paru drobniaków na automat czy pomiętych, nieaktualnych rachunków. Jednak w twarzy Ottona było coś takiego, że nie mogłam odmówić, więc wzięłam pieniądze i pocałowałam go, a on bez słowa odwrócił się na pięcie.
Podczas lotu do Londynu czułam się dziwnie; uczuciowo pusta w środku, wyprana nawet z poczucia żalu. Byłam zmęczona, lecz nie mogłam ani zasnąć, ani tknąć posiłku podanego przez stewardesę. Próbowałam napić się herbaty, którą mi przyniosła, lecz w ustach miałam gorzki smak, więc pozwoliłam jej wystygnąć.
Było tak, jakby długo zamknięte drzwi zostały otwarte, czy raczej lekko uchylone, ode mnie zaś zależało, czy otworzę je na całą szerokość. Z tym tylko, że za nimi znajdowała się ciemność pełna niepewności.
Pewnie powinnam pojechać do Kornwalii i odszukać rodzinę mojej matki, ale przecieki na temat sytuacji w Porthkerris nie były zbyt zachęcające. Dziadek przypuszczalnie był już bardzo stary, samotny i zgorzkniały. W tym momencie przyszło mi na myśl, że nie umówiłam się z Pedersenem, kto ma dać dziadkowi znać o śmierci jego córki. Było więc całkiem możliwe, że gdy go odwiedzę, będę osobą, która pierwsza przywiezie mu tę przykrą wiadomość. Równocześnie miałam do niego pretensję o to, że przez niego życie mojej matki było tak poplątane. Prawda, że okazała się impulsywna, bezmyślna i uparta, mimo to jednak mógł wykazać więcej inicjatywy w postępowaniu z nią. Mógł próbować ją odszukać, zaoferować pomoc, interesować się rozwojem swojej wnuczki, czyli mnie – ale nic takiego nie zrobił, i to wytworzyło mur między nami.
Mimo wszystko pragnęłam odnaleźć swoich krewnych. Nie musiałam przecież dzielić z nimi życia, ale chciałam poznać ich w miejscu, gdzie żyli. W Boscarvie były przedmioty należące do, mojej matki, a tym samym teraz do mnie. Ona chciała, abym je wzięła – powiedziała to, więc musiałam pojechać do Kornwalii i upomnieć się „ o nie. Oczywiście przyjazd tam tylko w tym celu byłby świadectwem chciwości i bezduszności.
Odchyliłam się do tyłu i przysnęłam trochę. Wtedy usłyszałam jakby słowa matki: „Nigdy się go nie bałam. Kochałam go. Powinnam była wrócić”. Wypowiedziała przy tym imię „Zofia”, ale już nie dowiedziałam się, kto to był.
Kiedy w końcu zasnęłam, przyśniło mi się, że jestem już w domu moich dziadków. Tylko w moim śnie nie przybrał on żadnego określonego kształtu, słyszałam jedynie skowyt chłodnego wiatru od morza wdzierającego się do wnętrza.
Przyleciałam do Londynu po południu. Chociaż było jeszcze wcześnie, kształty dnia zaczynały już zamazywać się w zapadającym zmierzchu. Nie byłam w stanie pomyśleć, co mam zrobić z resztą dnia. W końcu wzięłam taksówkę i przyjechałam na Walton Street, aby odszukać Stephena Forbesa.
Znalazłam go na piętrze, gdzie męczył się z dużym pudłem książek ze starego domu, który właśnie został sprzedany. Był sam, gdy więc zobaczył mnie u szczytu schodów, wstał i wyszedł mi naprzeciw, jakbym była potencjalną klientką. Dopiero kiedy mnie poznał, zawołał:
– O, Rebeka! Już jesteś z powrotem?
– Tak, przyleciałam około drugiej – odpowiedziałam, stojąc z rękami w kieszeniach płaszcza. Ponieważ patrzył na mnie z pytającym wyrazem twarzy, dodałam: – Mama umarła wczoraj, wcześnie rano. Przybyłam akurat na czas. Spędziłyśmy razem cały wieczór i przegadałyśmy go.
– Rozumiem – przytaknął Stephen. – Cieszę się, że zdążyłaś ją zobaczyć. – Odsunął trochę książek z rogu stołu, oparł się o niego i z założonymi rękami przyglądał mi się przez okulary.
– I co teraz masz zamiar robić?
– Nie wiem.
– Jesteś chyba zmęczona. Może przydałoby ci się kilka dni urlopu?
– Nie wiem – powtórzyłam.
– Dlaczego nie wiesz? – Uniósł brwi.
– Bo nie wiem, co mam robić.
– O co chodzi?
– Słyszał pan kiedyś o malarzu nazwiskiem Grenville Bayliss?
– No tak, a bo co?
– To mój dziadek.
Twarz Stephena przybrała wyraz zatroskania.
– O Boże! Kiedy się o tym dowiedziałaś?
– Dopiero teraz, od mojej matki. Dotychczas nigdy o nim nie słyszałam – przyznałam się.
– A powinnaś wiedzieć.
– Czy on jest znanym artystą?
– Dwadzieścia lat temu, kiedy byłem chłopcem, był bardzo popularny. Jego obraz wisiał nad kominkiem w starym domu mojego ojca w Oksfordzie. Można by powiedzieć, że stanowił część mojego dzieciństwa. Przedstawiał szare, wzburzone morze, a na nim łódź rybacką z brązowym żaglem. Od samego patrzenia dostawałem choroby morskiej. Specjalizował się w tematyce marynistycznej.
– To dlatego, że był marynarzem. Dokładniej, służył w marynarce wojennej.
– To pasuje jedno do drugiego.
Myślałam, że będzie ciągnął ten wątek, ale nic już nie powiedział. W końcu sama spytałam:
– No więc, co mam robić?
– A co chciałabyś zrobić?
– Wie pan, ja nigdy nie miałam żadnej rodziny!
– A czy to takie ważne?
– Dla mnie nagle się stało.
– Więc jedź do niego. Czy masz jakiś powód, aby tego nie robić?
– Boję się.
– Czego?
– Nie wiem, może tego, że mogłabym zostać lekceważąco potraktowana albo wręcz odrzucona.
– Czy były jakieś spory rodzinne?
– O, tak. Wzajemne zrywanie stosunków, różne takie: „żeby tu więcej twoja noga nie postała… „ Wie pan, co mam na myśli.
– Czy twoja matka sugerowała, że powinnaś tam pojechać?
– Nie mówiła dużo na ten temat, ale wspomniała, że są tam jakieś rzeczy, które były jej własnością. Uważała, że powinnam je mieć.
– Co to było?
Powiedziałam mu, o jakie przedmioty chodzi.
– Wiem, że nie jest to nic wielkiego, może nawet niewarte, by dla nich wybierać się w podróż. Ale chciałabym mieć jakąś pamiątkę po matce, coś, co do niej należało. Poza tym – próbowałam obrócić sprawę w żart – te rzeczy mogłyby zapełnić nieco pustej przestrzeni w moim nowym mieszkaniu.
– Myślę, że dążenie do odzyskania twojej własności jest raczej drugorzędnym powodem wyjazdu do Kornwalii. Najważniejsze powinno być to, abyś zaprzyjaźniła się z Grenville’em Baylissem.
– A jeżeli on nie zechce się ze mną zaprzyjaźnić?
– Nic wielkiego się nie stanie. Najwyżej twoja duma dozna pewnego uszczerbku, ale od tego się nie umiera.
– Pan sam mnie w to pakuje.
– Jeśli nie chcesz mojej rady, to po co tu przyszłaś? Trafił w sedno.
– Nie wiem – przyznałam. Roześmiał się.
– Chyba w ogóle mało wiesz! – A kiedy w końcu odpowiedziałam mu uśmiechem, kontynuował: – Słuchaj. Dziś jest czwartek. Idź teraz do domu i dobrze się wyśpij. A jeśli jutro wydaje ci się za wcześnie, możesz jechać do Kornwalii w niedzielę lub poniedziałek. Po prostu jedź tam. Zobacz, jak tam jest, co ten starszy pan porabia. Może to potrwać kilka dni, ale nic nie szkodzi. Nie wracaj do Londynu, dopóki nie zrobisz wszystkiego, co będziesz w stanie zrobić. Jeśli uda ci się odzyskać swoje drobiazgi, tym lepiej, ale pamiętaj, że to nie jest najważniejsze.
– Dobrze. Będę pamiętać.
– No to startuj – wstał. – Mam wystarczająco dużo roboty i bez produkowania „Dobrych rad cioci Zosi” na twój użytek.
– Czy będę mogła wrócić do pracy, kiedy wszystko się wyjaśni?
– Nawet będziesz musiała, bo nie dam sobie rady bez ciebie.
– No to do widzenia.
– Au revoir! – pożegnał mnie, a potem, jakby się jeszcze zreflektował, pochylił się i obdarzył mnie niezdarnym pocałunkiem. – I życzę ci szczęścia!
Wydałam już dość dużo na taksówki, toteż, ciągle z walizką, poszłam piechotą na przystanek autobusowy. Wsiadłam w autobus do Fulham. Po drodze, patrząc niewidzącymi oczyma na szare, zatłoczone ulice, układałam dalsze plany. Tak jak radził Stephen, pojadę do Kornwalii w poniedziałek. O tej porze roku nie będzie trudno o miejsce w pociągu ani o noclegi w Porthkerris. Tymczasem Maggie przypilnuje mi mieszkania. Na myśl o mieszkaniu przypomniałam sobie krzesła, które kupiłam przed wyjazdem do Ibizy. Teraz wydawało mi się, że to było już dawno temu. Jednak jeżeli nie upomnę się o nie, zostaną sprzedane komu innemu, jak odgrażał się tamten antypatyczny młody człowiek. Z tego powodu wysiadłam o kilka przystanków wcześniej, aby móc wstąpić do sklepu i zapłacić za krzesła. Wtedy byłabym pewna, że będą czekać na mnie do mojego powrotu.
Przygotowałam się duchowo na powtórne załatwianie sprawy z młodym człowiekiem w niebieskich dżinsach. Jednak kiedy z dźwiękiem dzwonka weszłam do środka, z pewną ulgą stwierdziłam, że zza biurka na zapleczu wstał inny mężczyzna, starszy, siwy i z ciemną brodą. Po drodze wyciągał okulary w rogowych oprawkach, podczas gdy ja z ulgą postawiłam walizkę na podłodze.
– Dobry wieczór.
– Dobry wieczór. Przyszłam w sprawie krzeseł, które zamówiłam w zeszły poniedziałek. Takie z wiśniowego drzewa, o miękkich oparciach.
– Tak, pamiętam.
– Jedno z nich miało być naprawione.
– Już jest gotowe. Czy chce pani je zabrać?
– Teraz nie, bo mam walizkę, nie miałabym ich jak nieść. Poza tym wyjeżdżam na kilka dni. Myślę, że gdybym teraz za nie zapłaciła, przetrzymałby je pan do mojego powrotu?
– Tak, oczywiście. – Miał przyjemny, głęboki głos, a jego poważna twarz rozjaśniała się w uśmiechu.
Otworzyłam torebkę.
– Czy mogę wypisać panu czek? Mam kartę kredytową.
– Oczywiście. Może pani skorzystać z mego biurka. Proszę, tu jest pióro.
Zaczęłam wypisywać czek.
– Na kogo mam go wystawić? – spytałam.
– Na mnie. Jestem Tristram Nolan.
Z satysfakcją skonstatowałam, że to ten pan, a nie tamten niewychowany „kowboj”, jest właścicielem tego miłego sklepu. Wypisałam czek i wręczyłam mu. Stał z opuszczoną głową i czytał go tak długo, że miałam wrażenie, jakbym o czymś zapomniała.
– Nie wstawiłam daty?
– Ależ nie, wszystko w porządku – spojrzał w górę. – Patrzę na pani nazwisko. Bayliss… nie jest bardzo częste.
– Faktycznie, nie jest.
– Czy jest pani jakąś krewną Grenville’a Baylissa? To nazwisko rzucone mi w twarz akurat teraz było dla mnie takim samym zaskoczeniem, jakbym bez uprzedzenia zobaczyła je nagle na gęsto zadrukowanej stronie. Odpowiedziałam:
– Tak! – A po chwili, ponieważ nie było powodu, aby tego nie wiedział, dodałam: – To mój dziadek.
– Nadzwyczajne! – wykrzyknął właściciel sklepu. Byłam tym zaskoczona.
– Dlaczego?
– Coś pani pokażę. – Odłożył mój czek na biurko i odszedł na bok, aby wyciągnąć zza rozkładanej kanapy duży olejny obraz w pozłacanej ramie. Trzymał go, opierając jednym rogiem o biurko, a ja dostrzegłam nazwisko mojego dziadka. Podpis znajdował się w rogu obrazu, a pod nim data 1932.
– Dopiero co go kupiłem. Oczywiście trzeba go oczyścić, ale myślę, że jest uroczy.
Podeszłam bliżej, aby przyjrzeć się obrazowi. Przedstawiał piaszczyste wydmy w wieczornym świetle, a na nich dwóch gołych chłopców pochylonych nad kolekcją muszli. Było to może staroświeckie, ale doskonale zakomponowane. Mimo delikatnego kolorytu obraz tchnął życiem, jakby ci chłopcy, prowokujący swoją nagością, byli wciąż żywymi istotami, z którymi należało się liczyć.
– Chyba to dobry malarz – mówiąc to, nie mogłam ukryć dumy w głosie.
– Tak, wspaniały kolorysta. Właściciel postawił obraz na miejsce. – Czy pani zna go dobrze?
– W ogóle go nie znam, nigdy w życiu się nie spotkaliśmy.
Starszy pan nic nie odpowiedział, po prostu stał i czekał, aż wytłumaczę ten dziwny fakt.
– Dopiero teraz zdecydowałam, że najwyższy czas na spotkanie z nim. W poniedziałek jadę do Kornwalii.
– To wspaniałe. O tej porze szosy są puste, więc będzie się pani świetnie jechało.
– Nie mam samochodu. Jadę pociągiem.
– To też może być przyjemne. Życzę dużo słońca.
– Dziękuję panu bardzo.
Otworzył mi drzwi. Podniosłam walizkę.
– Zaopiekuje się pan moimi krzesłami?
– Oczywiście. Do widzenia. Przyjemnego pobytu w Kornwalii.