Teraz trzeba mi było uruchomić mechanizmy obronne. Musiałam odbudować swoją pewność siebie i szacunek dla siebie, gdyż rola zagubionej sierotki, którą ktoś nagle uratował, zupełnie mi nie odpowiadała. Dużym postępem na drodze do odbudowy własnego pozytywnego wizerunku mogły być: gorąca kąpiel i zmiana odzieży. Uczesałam się, umalowałam oczy i spryskałam się resztką wytwornych perfum. Już wcześniej wyciągnęłam z mojego niezastąpionego plecaka sukienkę i rozwiesiłam, licząc na to, że zgniecenia same się rozprostują. Była to ciemna bawełniana sukienka z długim rękawem. Do niej wybrałam ciemne, bardzo cienkie pończochy i kupione kiedyś na Portobello pantofle na wysokim obcasie ozdobione staroświeckimi klamrami.
Kiedy zakładałam kolczyki z perełkami, poprzez wściekłe wycie wiatru i grzechot deszczu o szyby dał się słyszeć warkot minibusu Jossa Gardnera. Słychać było, jak opony podskakiwały na kocich łbach, kiedy wjeżdżał ulicą pod górę. Usłyszałam na zewnątrz pisk hamowania, a po chwili na dole jego głos zwrócony wpierw do pani Kernów, a potem do mnie.
Powoli włożyłam drugi kolczyk, wzięłam torebkę i skórzany płaszcz. Przedtem rozwiesiłam go w pobliżu elektrycznego grzejnika w nadziei, że wyschnie, ale nic z tych rzeczy. Ciepło nasiliło tylko intensywność jego zapachu przypominającego woń sierści spaniela, który właśnie wrócił ze spaceru po deszczu. Przy tym płaszcz był tak namoknięty, że zrobił się ciężki jak ołów, ale przewiesiłam go przez ramię i zeszłam po schodach na dół. Joss był w przedpokoju. Spojrzał w górę i krzyknął:
– Cześć! Proszę, jaka przemianą! Czujemy się już lepiej?
– Tak.
– Daj, pomogę ci włożyć płaszcz.
Wziął go ode mnie i na chwilę zamienił się w ciężarowca, uginając kolana pod samą jego wagą.
– Nie możesz tego włożyć, przytłoczyłby cię do ziemi. Poza tym jest wciąż mokry.
– Nie mam nic innego.
Joss, ciągle z moim płaszczem na rękach, roześmiał się. Mój z trudem wytworzony dobry nastrój diabli wzięli. Chyba widać to było po mnie, gdyż Joss natychmiast przestał się śmiać i zawołał panią Kernów. Kiedy przybiegła, z wyrazem twarzy mogącym oznaczać zarówno smutek, jak i życzliwość, przekazał jej mój płaszcz z prośbą, by go porządnie wysuszyła. Potem zdjął swoją czarną kurtkę i z pewnym wdziękiem zarzucił ją na moje ramiona.
Pod spodem miał na sobie miękki szary sweter, a na szyi bawełniany szalik.
– No, teraz możemy iść – stwierdził i otworzył drzwi prosto w lejący deszcz.
– Przecież zmokniesz – zaprotestowałam, ale on całkiem bezceremonialnie uciął:
– Tylko szybko!
Odległość do samochodu przebiegliśmy tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zmoknąć. Zatrzaśnięte drzwi miały ochronić nas od deszczu, chociaż małe kałuże wody na siedzeniach i pod nogami nasuwały podejrzenie, że ten wóz nie jest już tak szczelny jak kiedyś. Kiedy samochód ruszył, na zewnątrz tak lało, że miałam wrażenie, jakbyśmy płynęli motorówką.
– Dokąd jedziemy? – spytałam.
– „Pod Kotwicę”. To knajpa tuż za rogiem, niezbyt wykwintna, ale chyba ci to nie przeszkadza?
– Dlaczego miałoby przeszkadzać?
– Czyja wiem? Może na przykład wolałabyś pójść do „Zamku”?
– I tańczyć fokstrota przy akompaniamencie tercetu instrumentalnego?
– Nie umiem tańczyć fokstrota – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nikt mnie nigdy nie uczył.
Przemknęliśmy wzdłuż Rybackiego Zaułka obok jednego lub dwóch narożników i przez kamienną bramę wyjechaliśmy na mały placyk. Jedną jego stronę stanowił niski, nieregularny budynek starej gospody. Zza małych okienek i drzwi wejściowych promieniowało ciepłe światło, a szyld wiszący nad wejściem kołysał się i skrzypiał na wietrze. Przed lokalem stało już cztery czy pięć samochodów, toteż Joss precyzyjnie zaparkował swój wóz między dwoma innymi. Wyłączył silnik, zakomenderował: „Raz, dwa, trzy, start!”, po czym przemknęliśmy biegiem od samochodu do ganku gospody.
Tam Joss otrząsnął krople deszczu z puszystego swetra, zdjął z moich ramion swoją kurtkę i otworzył drzwi, przepuszczając mnie przodem.
Sala była nisko sklepiona, ciepła i pachniało w niej tak jak zwykle w starych oberżach – piwem, dymem fajkowym i zbutwiałym drewnem. Przy barze stały wysokie taborety, a pod ścianami stoliki. W rogu sali dwóch starszych mężczyzn grało w bierki.
Barman podniósł głowę i przywitał gościa: „Cześć, Joss”. Ten powiesił kurtkę na wieszaku i podprowadził mnie na drugą stronę sali, aby mnie przedstawić.
– Tommy, to jest Rebeka. Rebeko, to jest Tommy Williams. Mieszka tu od dziecka i gdybyś chciała czegokolwiek się dowiedzieć na temat Porthkerris i ludzi stąd, po prostu zapytaj Tommy’ego.
Przywitaliśmy się. Tommy był siwy i miał pełno zmarszczek. Wyglądał, jakby w wolnych chwilach trudnił się rybołówstwem. Siedliśmy na wysokich barowych stołkach i Joss zamówił szkocką whisky z wodą sodową dla mnie, a ze zwykłą wodą dla siebie. Podczas kiedy Tommy mieszał drinki, rozpoczęli ze sobą zwykłą rozmowę, jaką toczą mężczyźni w barze.
– Jak ci leci? – To był głos Tommy’ego.
– Pomalutku.
– Kiedy otwierasz interes?
– Jak dobrze pójdzie, to może na Wielkanoc.
– Lokal już wykończony?
– Mniej więcej.
– Kto ci robił stolarkę?
– Sam sobie robiłem.
– To coś niecoś zaoszczędziłeś.
Błądziłam myślami. Zapaliłam papierosa i rozglądałam się wokoło. To, co tam widziałam, było przyjemne. Dwóch starszych panów grających w bierki; dwoje młodych ludzi w dżinsach i z długimi włosami, którzy pochyleni nad stołem i kuflami gorzkiego piwa w skupieniu dyskutowali. Ciekawe o czym – o egzystencjalizmie? Malarstwie realistycznym? O tym, skąd wziąć pieniądze na czynsz? Cokolwiek by to jednak było, musiało mieć dla obojga duże znaczenie.
Albo znów ta czwórka starszych państwa, dostatnio ubranych, przy czym mężczyźni z dyskretną niedbałością, a kobiety bardziej formalnie. Można było odgadnąć, że na stałe zatrzymali się w „Zamku”, a tylko z nudów i z powodu złej pogody postanowili zwiedzić różne malownicze zakątki miasta. Sprawiali wrażenie, jakby nie było im tu zbyt wygodnie i ledwo mogli się doczekać powrotu do aksamitnych obić w wytwornym hotelu na wzgórzu.
Wodziłam oczyma po sali, aż mój wzrok zatrzymał się na psie. Był to piękny duży seter irlandzki o błyszczącej sierści, z ogonem jak jedwabisty pióropusz koloru miedzi na tle szarych płytek posadzki. Siedział spokojnie, blisko swego pana, tylko od czasu do czasu lekko poruszał ogonem na znak aprobaty.
Zaintrygowana, przeniosłam wzrok na mężczyznę, który zdawał się być właścicielem tego fascynującego stworzenia. Stwierdziłam, że jest postacią równie interesującą jak jego pies. Siedział przy stole, podpierając się pięścią pod brodę, dzięki czemu widoczny był jego czysty, nieskazitelny profil, tak jakby specjalnie mi pozował. Miał kształtną głowę, a włosy o odcieniu sierści srebrnego lisa, typowe dla osób, które wcześnie zaczęły siwieć. Jedno oko, to widoczne z profilu, było głęboko osadzone i ciemno podkrążone, nos długi i orli, usta ładnie wykrojone, podbródek mocno zarysowany. Na podstawie długości jego nadgarstka, widocznego w rękawie kraciastej koszuli i szarej tweedowej marynarki, jak też sądząc z odległości, na jaką wyciągnął nogi pod stolikiem, można było przypuszczać, że jest wysoki; musiał mieć powyżej sześciu stóp.
Kiedy mu się przyglądałam, nagle roześmiał się z czegoś, co powiedział jego towarzysz. To zwróciło moją uwagę na tego drugiego i byłam zaszokowana, gdyż obaj mężczyźni jakoś nie pasowali do siebie. Jeden był szczupły i elegancki – drugi niski, tęgi i czerwony na twarzy. Na sobie miał opiętą granatową marynarkę, a kołnierzyk koszuli prawie go dusił. W barze nie było zbyt gorąco, a mimo to jego zaczerwienione czoło lśniło od potu. Zauważyłam, że miał ciemne włosy zaczesane na „pożyczkę”, zasłaniające w ten sposób łysinę.
Mężczyzna z psem nie palił, za to gruby nagle zdusił swojego papierosa w przepełnionej popielniczce, jakby akcentując to, czego chciał dowieść. Prawie natychmiast po tym sięgnął do kieszeni po srebrną papierośnicę i następnego papierosa.
Człowiek z psem najwidoczniej zdecydował, że już czas iść. Opuścił rękę, odsunął mankiet koszuli, aby spojrzeć na zegarek, i dokończył drinka. Grubas, widocznie pragnąc dostosować się do planów drugiego, pospiesznie zapalił papierosa i wychylił swoją whisky. Zaczęli wstawać od stołu, odsuwając krzesła z okropnym skrzypiącym odgłosem. Pies też wstał, zataczając ogonem radosne kręgi.
Kiedy stali obok siebie, jeden niski i gruby, a drugi wysoki i chudy, wyglądali na jeszcze bardziej niedobraną parę. Chudy sięgnął po płaszcz przeciwdeszczowy przewieszony przez oparcie krzesła i zarzucił go sobie na ramiona jak pelerynę. Kierując się ku drzwiom, odwrócił się w naszą stronę. Przez moment byłam rozczarowana widokiem jego twarzy en face, gdyż nie dorównywała ona jego intrygującemu profilowi. Zaraz jednak o tym zapomniałam, gdyż ten człowiek nagle zauważył Jossa. Joss widocznie wyczuł jego obecność, bowiem przestał rozmawiać z Tommym Williamsem i odwrócił się, żeby zobaczyć, kto na niego patrzy. Przez chwilę obaj sprawiali wrażenie zbitych z tropu, lecz wysoki mężczyzna wnet się uśmiechnął. Ten uśmiech nakreślił cienkie linie wzdłuż jego szczupłych opalonych policzków i zmarszczył skórę wokół oczu. Taki wdzięk nie mógł nie wzbudzić ciepłych uczuć.
– Joss, kopę lat! – odezwał się, a jego głos był miły i przyjazny.
– Cześć! – odpowiedział Joss nie wstając z taboretu.
– Myślałem, że jesteś w Londynie.
– Już wróciłem.
Na chwilę odwróciło moją uwagę skrzypienie drzwi. To gruby pan postanowił dyskretnie wyjść. Doszłam do wniosku, że pewnie ma coś pilnego do załatwienia, i przestałam o tym myśleć.
– Powiem staruszkowi, że już jesteś.
– Dobrze, zrób to.
Spojrzenie głęboko osadzonych oczu skierowało się w moją stronę, potem znowu gdzieś dalej. Czekałam, aż zostanę przedstawiona, ale nic takiego nie nastąpiło. Nie wiem dlaczego, ale ten brak wychowania u Jossa podziałał na mnie jak policzek. W końcu wysoki mężczyzna powiedział:, – Dobra, jeszcze się zobaczymy – i poszedł w kierunku wyjścia.
– Oczywiście – potwierdził Joss.
– Dobranoc Tommy! – Nieznajomy pożegnał się z barmanem, otworzył drzwi i wypuścił przodem psa.
– Dobranoc, panie Bayliss – odrzekł barman. Poczułam, jak coś szarpnęło moją głowę w tamtą stronę, jakby ktoś pociągnął ją za sznurek. Tamten już wyszedł, tylko rozhuśtane drzwi jeszcze się kiwały. Bez namysłu odsunęłam swój taboret chcąc za nim iść, ale czyjaś ręka przytrzymała mnie za ramię. Kiedy się odwróciłam, stwierdziłam, że to Joss mnie trzyma. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, w końcu otrząsnęłam się. Z zewnątrz dobiegł dźwięk ruszającego samochodu. Teraz było już za późno.
– Kto to był? – zapytałam.
– Eliot Bayliss.
Eliot, syn mojego wuja Rogera i jego żony Mollie. Wnuk Grenville’a Baylissa. Mój krewny, kuzyn.
– To mój kuzyn.
– Nie wiedziałem.
– Znasz moje nazwisko. Dlaczego nie powiedziałeś mu o mnie? Dlaczego zatrzymałeś mnie, abym nie wybiegła za nim?
– Niedługo znów go zobaczysz. Dziś jest już za późno i zanadto psia pogoda na odnawianie więzi rodzinnych.
– Grenville Bayliss jest także moim dziadkiem.
– Przypuszczałem, że musi być między wami jakieś pokrewieństwo – skomentował Joss chłodno, po czym dodał: – Napijmy się jeszcze.
Teraz byłam już naprawdę zła.
– Nie chcę więcej pić!
– Chodźmy więc coś zjeść.
– Jeść też już mi się nie chce!
Wydawało mi się, że naprawdę minął mi apetyt. Tymczasem po prostu nie chciałam spędzić ani chwili dłużej w towarzystwie tego gburowatego i butnego osobnika. Obserwowałam go, jak kończy drinka i schodzi z taboretu, aż tu przemknęło mi przez myśl, że mógłby teraz złapać mnie za słowo, odwieźć na Rybacki Zaułek i zostawić tam na głodniaka. Na szczęście nie przejrzał mojego bluffu, tylko po prostu zapłacił za drinki i bez słowa skierował się w stronę drzwi na końcu baru, za którymi po schodach wchodziło się do małej restauracyjki. Poszłam za nim, gdyż nie bardzo miałam cokolwiek innego do roboty. Poza tym byłam głodna.
Większość stolików w restauracji była zajęta, ale kelnerka poznała Jossa, podeszła, aby się przywitać, i wskazała nam najlepszy stolik na sali, usytuowany we wnęce w wykuszu okiennym. Z okna widać było zlane deszczem dachy domów, a za nimi płynną ciemność portu rozmigotaną światłami latarni na molo i ruchomymi lampami rybackich łódek.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie. Wciąż byłam rozzłoszczona i nie chciałam nawet patrzeć na swego towarzysza. Siedziałam, rysując palcem desenie na serwecie i słuchałam, jak zamawia posiłek. Najwidoczniej w tej sprawie też nie miałam nic do gadania. Słyszałam, jak kelnerka pyta: „Dla tej pani to samo?”, jakby nawet ją dziwiło jego zachowanie, i jak Joss odpowiada: „Tak, dla pani to samo”. Potem kelnerka odeszła i zostaliśmy sami. Po chwili podniosłam oczy. Jego ponure spojrzenie skrzyżowało się z moim. Trwała cisza, lecz miałam zabawne uczucie, że on czeka na moje przeprosiny.
Usłyszałam własny głos:
– Jeśli nie chcesz, żebym rozmawiała z Eliotem Baylissem, może porozmawiałbyś ze mną o nim?
– Co chciałabyś wiedzieć?
– Czy jest żonaty? – Było to pierwsze pytanie, jakie przyszło mi na myśl.
– Nie.
– Jest przystojny. – Joss zgodził się z tym. – Czy mieszka sam?
– Nie, z matką. Mają dom w High Cross, jakieś sześć mil stąd, ale około roku temu przeprowadzili się do Boscarvy, aby nie zostawiać staruszka samego.
– Czy mój dziadek jest chory?
– Chyba nie wiesz zbyt dużo o swojej rodzinie, prawda?
– Nie – zabrzmiało to wyzywająco.
– Jakieś dziesięć lat temu Grenville Bayliss miał zawał. To było wtedy, kiedy przestał malować. Ale zawsze był silny jak byk, więc szybko wyzdrowiał. Nie chciał opuszczać Boscarvy, no i miał przy sobie to małżeństwo, które się nim opiekowało.
– Pettiferów? Joss uniósł brwi.
– Skąd wiesz o Pettiferach?
– Od mojej matki – przypomniałam sobie jej opowieść o dawnych herbatkach przy stole kuchennym.
– Nie przypuszczałam, że oni wciąż mogą tu być.
– Pani Pettifer umarła w zeszłym roku, więc Pettifer i twój dziadek zostali sami. Grenville Bayliss ma teraz osiemdziesiąt lat, a Pettifer nie może być wiele młodszy. Mollie chciała, żeby sprzedali Boscarvę i przeprowadzili się do High Cross, ale starszy pan był nieugięty, więc w końcu wprowadzili się do niego. Nie powiedziałbym, aby zrobili to z widocznym entuzjazmem…
– Odchylił się do tyłu, opierając swoje długie ręce na krawędzi stołu. – Czy twoja matka miała na imię Liza?
Przytaknęłam.
– Wiedziałem, że Grenville miał córkę, która też miała córkę, ale trochę mnie zdezorientowało, że nosisz nazwisko Bayliss.
– Mój ojciec opuścił moją matkę, zanim przyszłam na świat. Ona nigdy nie używała jego nazwiska.
– : A gdzie jest teraz twoja matka?
– Umarła akurat kilka dni temu. Na Ibizie. Dopiero kilka dni temu… – powtórzyłam, bo nagle wydało mi się to wiekiem.
– Przepraszam.
Zrobiłam tylko jakiś nieokreślony gest, gdyż na taką sytuację nie było słów.
– Czy twój dziadek już wie o tym?
– Nie wiem.
– Czy przyjechałaś tu, aby mu o tym powiedzieć?
– Przypuszczam, że może będę musiała. Sama myśl o tym była raczej zniechęcająca.
– Czy on wie, że jesteś w Porthkerris? Potrząsnęłam głową.
– On mnie nawet nie zna. To znaczy, nigdy się nie spotkaliśmy. Nigdy przedtem tu nie byłam – w końcu wydusiłam z siebie. – Nawet nie wiem, jak tam trafić.
– Tak czy inaczej – podsumował Joss – masz zamiar go zaszokować.
Przestraszyłam się.
– Czy on jest aż tak słaby?
– Przeciwnie, jest raczej nadzwyczaj silny. Jednak robi się coraz starszy.
– Moja matka twierdziła, że wzbudzał lęk. Czy jeszcze nadal wzbudza?
Joss zrobił groźną minę, wcale nie próbując mnie pocieszać.
– Jest wręcz przerażający – zażartował. Kelnerka przyniosła zupę. Była to zupa ogonowa, gęsta, brązowa i bardzo gorąca. Byłam tak głodna, że bez słowa opróżniłam talerz do dna. Kiedy już odkładałam łyżkę, spojrzałam w górę i stwierdziłam, że Joss śmieje się ze mnie.
– Jak na panienkę, która w ogóle nie chciała jeść, poszło ci całkiem dobrze.
Tym razem już nie wstawałam, odsunęłam od siebie pusty talerz i oparłam łokcie na stole.
– Skąd masz tyle wiadomości o rodzinie Baylissów? – spytałam.
Joss nie pochłonął zupy tak szybko jak ja. Przeciwnie, smarował bułkę masłem tak wolno, że doprowadzał mnie do szału.
– Po prostu – odpowiedział – wykonuję w Boscarvie pewne prace.
– Co to są za prace?
– Odnawiam antyczne meble. Nie, nie gap się na mnie w taki nieciekawy sposób, to ci nic nie da.
– Odnawiasz antyczne meble? Chyba żartujesz.
– Bynajmniej. Grenville Bayliss ma pełen dom bardzo starych i cennych przedmiotów. W swoim czasie zrobił duże pieniądze i większość zainwestował w antyki. Teraz niektóre z nich są w trakcie renowacji. Nie dlatego, żeby nikt ich nigdy nie konserwował, ale jakiś czas temu założono centralne ogrzewanie, a to niszczy stare meble. Szuflady się paczą, fornir skręca się i pęka, w krzesłach odpadają nogi… Przypadkowo – dodał, odrywając się od wspomnień – to właśnie ja naprawiałem twoje krzesełko.
– Od jak dawna tym się zajmujesz?
– Zobaczmy. Ukończyłem szkołę, kiedy miałem siedemnaście lat, a teraz mam dwadzieścia cztery, więc wychodzi, że od około siedmiu lat.
– Musiałeś chyba się tego uczyć?
– Oczywiście. Przez cztery lata uczyłem się stolarki budowlanej i meblowej w szkole zawodowej w Londynie. A kiedy już to opanowałem, przez następne dwa lata terminowałem u starego majstra stolarskiego w Sussex. Mieszkałem u niego, wykonywałem najcięższe roboty w warsztacie i uczyłem się, czego tylko mogłem.
Wykonałam w myśli kilka obliczeń.
– To czyni tylko sześć lat. A wspomniałeś o siedmiu.
Roześmiał się.
– Jeden rok odliczyłem na podróże. Moi rodzice uważali, że staję się prowincjuszem, a kuzyn ojca hodował bydło w Górach Skalistych, na południowym zachodzie stanu Colorado. Przez około dziewięć miesięcy lub więcej pracowałem u niego na ranczo. – Zmarszczył brwi. – Z czego się śmiejesz?
Powiedziałam mu, z czego.
– Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam cię w sklepie, pomyślałam, że wyglądasz jak prawdziwy kowboj. I jakoś denerwowało mnie, że nim nie byłeś.
Uśmiechnął się.
– A wiesz, jak ty dla mnie wyglądałaś?
– Nie – odparłam chłodno.
– Jak prymuska z wzorowo prowadzonego sierocińca. A to z kolei mnie denerwowało.
To była taka mała wymiana ciosów, po której znów znaleźliśmy się po przeciwnych stronach barykady.
Patrzyłam z niesmakiem, jak z zadowoleniem kończył zupę. Kelnerka zabrała puste talerze i postawiła na stole karafkę czerwonego wina. Nie słyszałam, kiedy Joss zamawiał wino, ale teraz przyglądałam mu się, jak napełniał dwa kieliszki, i zwróciłam uwagę na jego długie palce o łopatkowatych zakończeniach. Mogłam wyobrazić je sobie przy pracy w drzewie lub nad starymi pięknymi wyrobami, jak nadają im kształt, mierzą czy polerują. Podniosłam kieliszek z winem, które pod światło przeświecało czerwono jak rubin.
– Czy tylko to robisz w Porthkerris? Odnawiasz meble Grenville’a Baylissa?
– Ależ skąd. Otwieram tu” sklep. Udało mi się wynająć lokal na terenie portu jakieś sześć miesięcy temu. Od tej pory już tu mieszkam. Próbuję doprowadzić to do porządku na tyle, by przed Wielkanocą, Zielonymi Świątkami czy kiedyś w lecie uruchomić interes.
– Czy to będzie sklep z antykami?
– Nie, raczej współczesny, z meblami, szkłem i tekstyliami. Z tym, że na zapleczu będę prowadził też konserwację antyków. Mam tam już warsztat. Mam też małe gniazdko na pięterku, gdzie teraz mieszkam, dzięki czemu mogłaś zająć mój pokój u pani Kernów. Może pewnego dnia, kiedy uznasz, że można mi ufać, wdrapiesz się po chwiejnych schodkach i będziesz mogła to zobaczyć.
Zignorowałam tę wycieczkę osobistą.
– Jeżeli pracujesz tutaj, to co robiłeś w tamtym sklepie w Londynie?
– U Tristrama? Już ci mówiłem, to mój znajomy. Wpadam do niego, ilekroć jestem w mieście.
Zasępiłam się. Za dużo tu było zbiegów okoliczności. Nasze drogi życiowe wydały się nimi tak oplatane jak paczka dobrze obwiązana sznurkiem. Przyglądałam mu się, jak kończył wino, i znów czułam ten sam niepokój, co wcześniej tego wieczoru. Wiedziałam, że powinnam zadać mu masę pytań, ale zanim zdążyłam pomyśleć, kelnerka pojawiła się ponownie przy naszym stole. Przyniosła befsztyki z jarzynami, frytkami i sałatą. Upiłam trochę wina i obserwowałam Jossa, a kiedy kelnerka odeszła, spytałam:
– Co robi teraz Eliot Bayliss?
– Eliot? Prowadzi autokomis w High Cross. Specjalizuje się w używanych samochodach wysokiej klasy, jak mercedesy czy alfa romeo. Jeżeli tylko masz odpowiednią książeczkę czekową, on jest w stanie dostarczyć ci wszystko.
– Chyba go nie lubisz.
– Nigdy nie powiedziałem, że nie.
– Ale jednak go nie lubisz.
– Będzie bliższe prawdy, jeśli powiem, że to on nie lubi mnie.
– Dlaczego?
. Spojrzał w górę z rozbawieniem w oczach.
– Nie mam pojęcia. Jedz lepiej ten befsztyk, póki nie wystygnie.
Odwiózł mnie do domu. Wciąż padało i naraz poczułam się śmiertelnie zmęczona. Pod drzwiami pani Kernów Joss zatrzymał samochód, pozostawiając włączony silnik. Podziękowałam mu, powiedział „dobranoc” i poszłam w stronę drzwi, ale podbiegł jeszcze do mnie. Odwróciłam się, aby zobaczyć, o co mu chodzi. Powiedział:
– Co do jutra. Wybierasz się do Boscarvy?
– Tak.
– Zawiozę cię.
– Mogę pojechać tam sama.
– Nie wiesz, gdzie to jest, a to jest kawał drogi pod górę. Podrzucę cię samochodem. Może być około jedenastej?
Doszłam do wniosku, że z równym powodzeniem mogłabym dyskutować z walcem parowym, a że byłam zmęczona, dla świętego spokoju odpowiedziałam:
– Dobrze.
Otworzył drzwi i pchnął je tak, aby były szeroko otwarte.
– Dobranoc, Rebeko.
– Dobranoc.
– Do zobaczenia jutro.