Front zachodni to była długa linia walk ciągnąca się od wybrzeży belgijskich do Wogezów, nie opodal szwajcarskiej granicy. Trwała tu wojna pozycyjna, prowadzona z okopów, która – zdawało się – nigdy nie będzie mieć końca. Ilu żołnierzy cierpiało po obu stronach, wiedzieli tylko oni sami. Deszcz, śnieg, zimno, wypełnione błotem okopy, szczury i biegunka, choroby z przeziębienia, nie gojące się rany, strach przed śmiercią, tęsknota za domem…
Była to z pewnością najmniej wzniosła wojna w historii. Tu nie grały werble, nie powiewały na wietrze dumne flagi, tutaj nikt nie ginął śmiercią bohatera. Oni tu po prostu umierali. Najczęściej powoli i w udręce, i na ogół z całkiem innych powodów niż kule i bagnety.
Mały Vetle z Ludzi Lodu musiał się jakoś przedostać przez to piekło na ziemi.
Żaden pociąg Czerwonego Krzyża tym razem pomóc mu nie mógł, bo tu pociągi nie jeździły.
Kiedy wieczorem następnego dnia po rozstaniu się z Hanną siedział pod murami pewnego miasteczka, ciągle po francuskiej stronie, i patrzył na ognie niezbyt odległego frontu, czuł się dość zagubiony. Kilkakrotnie już próbował przedrzeć się przez front, ale natychmiast zawracał go wojskowy patrol. Oczywiście musiały tu i tam istnieć jakieś luki w tym ciągnącym się setki mil froncie, ale akurat tutaj ich nie dostrzegał, trzeba by pewnie iść godzinami, żeby znaleźć tego typu możliwość. Może przy szwajcarskiej granicy? To by pochłonęło resztkę jego finansowych rezerw i jak by sobie potem radził? A przecież, tak czy inaczej, musi przejść przez całe Niemcy.
Więc może raczej powinien się kierować ku belgijskiemu wybrzeżu?
Równie daleko, jeśli nie dalej. Jaki statek zabierze wędrującego samotnie chłopca? A jeżeli nawet, to ile min czai się pod wodą? Ta droga wydawała się tak samo ryzykowna. Poza tym Belgia chyba nie ma obecnie morskich połączeń z Norwegią. Wszystko zostało zerwane w czasie wojny.
Znalazł się w pułapce i nic tej prawdy nie zmieni.
Zapadał błękitny zmierzch i robiło się zimno. Z uczuciem zazdrości myślał o Hannie, która znajdowała się teraz w ciepłym klasztorze. Choć nie było takie pewne, czy w klasztorze rzeczywiście jest ciepło. W każdym razie miała co jeść i dach nad głową.
A on był głodny.
Widoki na szczęśliwy powrót do domu nie wydawały się zbyt wielkie.
Przed nim rozciągała się równina, za plecami było miasteczko, nieważne, jak się nazywa, podobnie jak mnóstwo innych takich miasteczek zniszczone ogniem ciężkiej artylerii.
Daleko na równinie ukazała się jakaś sylwetka. Tuż przy linii horyzontu zdawała się maleńka niczym kropka, ale zbliżała się bardzo szybko.
To człowiek. Wysoki człowiek, ubrany w… mnisi habit?
Nie widział dokładnie, bo zmierzch stawał się coraz gęstszy. Ten człowiek jednak musiał się poruszać z niewiarygodną prędkością.
Kaptur na głowie, cała postać otulona długim płaszczem. Teraz ludzie się tak nie ubierają.
Postać kierowała się prosto do miejsca, w którym siedział Vetle, ale nim do niego doszła, chłopiec poznał, że to Wędrowiec w Mroku.
Towarzysz Heikego. Zagadka z przeszłości. Ostatnio zresztą został uchylony rąbek jego tajemnicy. Vetle wiedział o Wędrowcu więcej niż ktokolwiek z rodu, więcej nawet niż wiedział Heike. Teraz Vetle musi się spieszyć do domu i opowiedzieć o wszystkim. To jego obowiązek.
– Witaj – powiedział, wstając, i ukłonił się głęboko.
– Jak widzę, masz problemy z dalszą podróżą? – rozległ się głuchy, głęboki głos.
– Niestety, tak – westchnął Vetle. Jak to miło znowu rozmawiać po norwesku! – Nie zechciałbyś usiąść?
Wędrowiec wahał się. Vetle przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie. Wtedy także poprosił swego gościa, by usiadł, a ten podziękował ze smutnym uśmiechem. „Bardzo dawno temu ktoś mnie po raz ostatni prosił, bym usiadł”, powiedział.
Tym razem uśmiechnął się także. W mroku nic nie było widać, ale Vetle się tego domyślił. Tym razem jednak, ku zaskoczeniu Vetlego, usiadł obok niego na murku.
Chłopiec wyczuł niezwykle wyraźne promieniowanie płynące od tej postaci. Jakąś siłę psychiczną, inaczej nie byłby w stanie tego określić.
– Wypełniłeś swoje zadanie znakomicie, Vetle z Ludzi Lodu. Wiedzieliśmy, że możemy na tobie polegać.
– Och, parę razy zachowałem się idiotycznie.
– Niespecjalnie. I postąpiłeś słusznie zostawiając dziewczynę w klasztorze. Nie byłaby ci pomocą w drodze. Ale nie zapomnij o obietnicy, jaką jej dałeś! Ona ci przecież także obiecała, że będzie się dobrze zachowywać. Jeśli ona swoje zobowiązanie wypełni, a ty nie, okażesz się mniej godny zaufania od niej.
– Nie zamierzam zapomnieć, co obiecałem – odparł Vetle wyraźnie dotknięty.
– To bardzo dobrze. W ogóle spisałeś się tak wspaniale, że postanowiliśmy cię szczególnie wynagrodzić.
– Ach, tak? – Vetle był zaskoczony. – To brzmi… interesująco. W jaki sposób?
Wędrowiec przyglądał mu się przez chwilę. Vetle dostrzegał pod kapturem blask jego niezwykłych oczu.
– No, jakby to powiedzieć… – rzekł Wędrowiec z nieco tajemniczą miną. – No, a czego ty sam byś sobie życzył najbardziej?
Samochodu, chciał wykrzyknąć Vetle, ale uznał, że to bez sensu. Przodkowie nie są w stanie dać mu takiego prezentu. Pewnie nawet nie bardzo wiedzą, co to takiego samochód.
– Bardzo bym chciał wrócić do domu – rzekł niepewnie.
– O to nie musisz prosić, i tak wrócisz.
Czego w takim razie mógłby od nich oczekiwać?
– Najbardziej ze wszystkiego chciałbym być… jednym z was. Być dotkniętym lub wybranym i nieśmiertelnym.
– Nieśmiertelni to my nie jesteśmy – odparł Wędrowiec. – My tylko czasami wracamy z tamtego świata, żeby pełnić straż. Nie, tego życzenia ja wypełnić nie mogę; dotkniętym lub wybranym trzeba się urodzić. Ale nie będę cię dłużej dręczył, my już zdecydowaliśmy o tej nagrodzie. Wiesz, walka Ludzi Lodu z Tengelem Złym zbliża się do ostatniego etapu…
– Naprawdę? Czy to się dobrze skończy? – zapytał Vetle pospiesznie.
– Tego nikt nie wie. To będą straszne zmagania. Wiemy tylko, że zbliża się końcowa faza walki, ponieważ twoja kuzynka Christa jest tą, która, gdy nadejdzie odpowiedni czas, urodzi naprawdę wybrane dziecko. I to ono podejmie walkę na śmierć i życie.
– Uff! – zadrżał Vetle.
– Tak. No i właśnie dlatego, że koniec zmagań jest bliski, uznaliśmy, iż należy zdjąć z Ludzi Lodu jedno z ciążących na rodzinie przekleństw.
– Nie bardzo rozumiem?
– Wiesz o tym, że w twojej rodzinie nigdy nie rodziło się wiele dzieci. Miało to swoje uzasadnienie, nie chcieliśmy po prostu sprowadzać na ziemię zbyt wielu obciążonych. Nasz dar dla ciebie polega więc na tym, że ty możesz mieć tyle dzieci, ile sam zechcesz, albo po prostu ile ci się urodzi.
Głębokie rozczarowanie ogarnęło Vetlego. To naprawdę ma być nagroda? Dla niego, który nie mógł znieść myśli, że miałby kiedykolwiek zostać ojcem? On w ogóle żadnych dzieci sobie nie życzy. Nigdy!
Wolałbym raczej psa, chciał zawołać, ale uznał, że to by zabrzmiało głupio. Psa może przecież mieć i bez tego.
Do licha!
– Dziękuję, bardzo dziękuję – bąknął bez przekonania.
Wędrowiec wstał.
– Akurat teraz to cię pewnie specjalnie nie cieszy. Ale pewnego dnia będziesz z tego powodu szczęśliwy. A teraz chodź, noc to moja pora, wtedy mogę poruszać się swobodnie. A musimy przebyć długą drogę, nim nastanie świt.
Jak zdołamy się przedrzeć przez pozycje artyleryjskie? chciałby zapytać Vetle, ale przemilczał. Wędrowiec z pewnością wie, co robi.
– Proszę, będziesz się musiał mnie trzymać – powiedział Wędrowiec i wyciągnął rękę.
Po chwili wahania Vetle ujął podawaną mu dłoń, szczupłą i, jak mu się zdawało, elegancką, ale lodowato zimną.
Tak zimną, że chłopiec czuł, iż drętwieje mu całe ramię. Nic jednak na ten temat nie powiedział.
Wędrowiec ruszył przed siebie, a Vetle starał się dotrzymać mu kroku. Jakież niezwykłe uczucie! Poruszał się tak lekko, jakby wcale nie dotykał ziemi. I posuwali się niewiarygodnie szybko. Vetle spoglądał na ziemię pod swoimi stopami i stwierdzał, że w ogóle nie dostrzega trawy, tak szybko biegli. Mimo to miał wrażenie, że stawia normalne kroki. To raczej… to raczej ziemia się pod nimi przesuwała.
A ta ziemia była, niestety, poorana pociskami, wszędzie widziało się mnóstwo kolczastego drutu, który oni po prostu przekraczali. To samo Vetle widział już przedtem, ale daleko na południe stąd. I to właśnie owe zwały kolczastego drutu zagrodziły mu wtedy drogę.
Okopy… Właśnie je mijali. Chłopiec spoglądał w dół. Widział małe chwiejne światełka w ciemnych rowach. Śpiący żołnierze, czuwający żołnierze.
Stop, miał ochotę zawołać. Idziemy piasto tam, gdzie czuwa cały oddział wraz z oficerami, zaraz nas zobaczą, zatrzymają nas!
Wędrowiec jednak szedł dalej nie zbaczając z kursu, wprost na grupę uzbrojonych mężczyzn, ukrytych za nasypem i spokojnie rozmawiających. Kilku z nich patrzyło w stronę Vetlego i Wędrowca zbliżających się bardzo szybko. Zaraz zaczną do nas strzelać, pomyślał chłopiec z przerażeniem, ale oni nawet nie drgnęli, rozmawiali dalej.
Wtedy Vetle pojął, że jest niewidzialny.
Dopóki trzymam rękę Wędrowca, nikt nie może mnie zobaczyć, myślał z radością. Ale gdybym ją puścił, będzie ze mną źle.
Glina, błoto, trupy, poszarpana pociskami ziemia.
Znaleźli się pomiędzy dwiema liniami okopów. Na tak zwanej ziemi niczyjej.
Owa niezwykła wędrówka trwała.
Linie niemieckie…
Niewiele lepiej uzbrojone od francuskich, Wszędzie walało się mnóstwo trupów, a nikt nie miał odwagi, żeby wyjść z okopu i grzebać zabitych.
Czy ich matki o tym wiedzą? Te, które nosiły na rękach swoich maleńkich synków, prowadziły ich za rękę pierwszy raz do szkoły, patrzyły, jak dorastają… Te, które z dumą śledziły ich rozwój… Czy wiedzą teraz, że ich mali synkowie leżą w tym błocie, opuszczeni przez wszystkich, że leżą tak może od wielu dni i tygodni, a zwłoki zaczynają się już rozkładać? I że nikt, ale to nikt się tym nie przejmuje?
Boże, spraw, aby matki nigdy się o tym nie dowiedziały!
Minęli niemieckie okopy i wędrowali przez nieprawdopodobnie zniszczone wojną Niemcy. Wojna światowa trwała już od dwóch lat, nikt nie zwyciężył, wszyscy tracili, dzień po dniu. Nędza we wsiach i osiedlach była tak straszna, że Vetle nie mógł na to patrzeć. Przejeżdżał wprawdzie tędy pociągiem Czerwonego Krzyża całą wieczność temu, ale jechali wtedy inną drogą, a poza tym pociąg go w jakiś sposób chronił przed najstraszniejszymi widokami.
O tym, co widział teraz, poprzednio nie miał nawet pojęcia.
– Dzieło Tengela Złego – powiedział Wędrowiec sucho. – Sam widzisz, co się dzieje, kiedy może działać wedle swojej woli.
– Czy wojna to jego dzieło? – wykrzyknął Vetle wstrząśnięty. – Tak, mówiłeś mi o tym, ale ja…
– W pewnym sensie jego. W każdym razie przyczynił się do jej wybuchu. Chociaż ludzi nietrudno było namówić. Sami się do niej bardzo dobrze przygotowali.
Z wyrzutami sumienia Vetle pomyślał o Hannie. Zostawił ją przecież tak niebezpiecznie blisko linii frontu.
– Klasztor da sobie radę – czekał Wędrowiec spokojnie.
A zatem on czytał także w myślach? Trzeba się mieć na baczności!
Tylko że myśli nie tak łatwo kontrolować. Płyną czasem tam, gdzie człowiek sobie nie życzy.
Pod nimi rozciągała się piękna dolina Renu, a nieco dalej znacznie mniej piękne Zagłębie Ruhry.
Północne Niemcy.
– Powiedz mi – poprosił Vetle, gdy w oszałamiającym tempie sunęli nad przestworzami Dolnej Saksonii. Przemarznięte ramię dokuczało mu, ale za nic by nie puścił ręki Wędrowca. – Powiedz mi… kim ty właściwie jesteś?
– Wędrowcem w Mroku.
– To wiem. Ale towarzyszyłeś kiedyś Tengelowi Złemu, żyłeś już w jego czasach. A ja myślałem, że dotknięci i wybrani są tylko wśród jego potomstwa.
– W tamtych czasach nie było wybranych. To się zaczęło od Tengela Dobrego.
– Zatem ty byłeś dotknięty?
– Tak.
– A mimo to jesteś dobry?
– Chyba tak – uśmiechnął się Wędrowiec.
– Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Tylko potomkowie złego przodka bywają obciążeni dziedzictwem zła?
– Ja jestem jego potomkiem. Musisz pamiętać, że Tan-ghil Zły był u źródeł życia. Był już bardzo, bardzo stary, kiedy postanowił dać się uśpić.
– Powiedz coś więcej o twoim pokrewieństwie z Tengelem!
– Otóż, ponieważ on żył tak długo, zdążył się doczekać wielu pokoleń potomstwa. Czas jego wyprawy do źródeł życia można dokładnie określić. Wedle norweskiej rachuby był to rok tysiąc sto dwudziesty.
– A w okolicach Hameln pojawił się w roku tysiąc dwieście dziewięćdziesiątym czwartym? O, mój Boże!
– Tak.
Pod wpływem nagłego impulsu Vetle zapytał:
– Czy ty znałeś Didę? To znaczy, czy znałeś ją za twojego życia?
– Oczywiście, że znałem. Dida jest moją matką.
– Jezu! – jęknął Vetle z podziwem, bo teraz zrozumiał wiele zagadek z przeszłości. – A ty sam miałeś dzieci?
– Nie, ja umarłem młodo.
„Umarłem”, jak dziwnie to zabrzmiało
– Ta gałąź rodu, z której pochodzimy Dida i ja, wymarła wraz ze mną.
– Ale mimo że oboje byliście dotknięci… bo przecież Dida też była obciążona, skoro znalazła się wśród duchów przodków…
– Owszem, Dida była dotknięta.
– Czyli że chociaż oboje byliście obciążeni dziedzictwem, to już wtedy podjęliście walkę z Tengelem Złym?
– Czyniliśmy to w skrytości. Oboje mieliśmy powody, by go nienawidzić, zwłaszcza Dida.
– To wy właściwie jesteście pierwszymi wybranymi?
– Chyba można tak powiedzieć. Byliśmy tacy jak Tengel Dobry. Próbowaliśmy zwalczyć istniejące w nas zło. Niewielu pojawiło się takich w czasach pomiędzy nami a Tengelem Dobrym, bo dopiero po nim zaczęło się ich rodzić więcej niż tych z gruntu złych.
– Tak – rzekł Vetle w zamyśleniu.
To zdumiewające, że nie bolały go nogi. Szli co prawda spokojnie, ale ziemia umykała im spod stóp. Nie bardzo to wszystko rozumiał.
– Dlaczego Dida miała powód nienawidzić Tengela?
– To… bardzo długa historia. Nie wiem, czy Dida by sobie życzyła, żebym opowiedział ją właśnie teraz.
– Ale kiedyś ją poznamy? Czy cała przeszłość zostanie nam kiedyś ujawniona?
– Tak myślę.
– Za mojego życia?
– Mam nadzieję.
– I ja też się wszystkiego dowiem?
– Tego… nie wiem. Ty jesteś przecież zwykłym człowiekiem.
– To niesprawiedliwe! Prawda, że jestem zwyczajnym człowiekiem, ale przecież wypełniłem zadanie, do jakich wyznacza się tylko przeklętych albo wybranych. W jakiś sposób jestem więc wybrany. Sam to kiedyś powiedziałeś.
– Masz rację. Zobaczę, co się da zrobić.
– Dziękuję!
– Ale nie wiem, co z tego wyniknie, Vetle. To zależy od tego, na którego tak wszyscy liczymy.
Vetle milczał przez chwilę, a potem zmienił temat rozmowy.
– Pancernik… to Erling Skogsrud, prawda?
– Bystry jesteś! Masz rację, to on. Myśmy po prostu nie wiedzieli, gdzie Tengel Zły uderzy, dlatego nie pomyśleliśmy o Erlingu. Dopiero kiedy wyruszył do Hiszpanii…
– Mm – mruknął Vetle. Zaczynał odczuwać zmęczenie, zrobiła się już późna noc. – Powiedz mi, wspomniałeś niedawno, że noc jest twoją porą. Czy dlatego mówi się o tobie „Wędrowiec w Mroku”?
Wysoki mężczyzna uśmiechnął się.
– Takie miano nadali mi ludzie w Słowenii, ponieważ widywali mnie tylko w mrocznej porze doby. Ale masz rację, moja siła pochodzi od nocy, choć równie dobrze mogę działać także za dnia. Na ogół staram się tego nie robić. W dzień przeważnie odpoczywam.
– A więc potrzebujesz odpoczynku?
– Właściwie nie. Ale ze mną jest mniej więcej tak samo jak z Tengelem Złym. jego siła też pochodzi z mroku. Wydaje nam się więc, że jeśli on się Kiedykolwiek ocknie, to dokona się to nocą. I dwa lata temu tak właśnie było. Minęło trochę czasu, nim zdołałem pojąć sygnały, bo on umie się ukrywać, także jako duch. I już w ciągu tego krótkiego czasu zdążył się przyczynić do wywołania takiej okropnej wojny.
– Potem go jednak powstrzymałeś?
– Tak, za pomocą pewnej małej piszczałki udało mi się go na powrót uśpić. Szalał z wściekłości, ale był bezsilny. Myślę, że nigdy nie odczuwałem równie wielkiej satysfakcji z powodu czyjejś przykrości. O ile uwolnienie świata od niego choćby na chwilę można nazwać przykrością.
Obaj roześmiali się cicho.
– Zatem twoje życie, czy jak to określić, to wieczne wędrowanie w mroku?
– Tak rzeczywiście jest, ale ja to lubię. Mam swoje zadanie, czyli pilnowanie Tengela Złego, i dzięki temu cieszę się znacznym szacunkiem u twoich przodków. Dumny jestem z tego.
– Nietrudno to zrozumieć – rzekł Vetle z respektem.
Spojrzał z ukosa na swego przewodnika i znowu na moment mignęła mu ta fascynująca twarz. Oczy były nieco skośne, ale też ten wędrujący nocami człowiek należał do pierwszych, którzy przybyli do Norwegii z obszarów graniczących z Mongolią. Później orientalne rysy rodu zmieszały się z nordyckimi i straciły wyrazistość.
Vetle bardzo polubił Wędrowca i był nieopisanie dumny, że akurat on zdobył sobie zaufanie tego niezwykłego przodka.
– Powiedz mi, co się stanie z Ludźmi Lodu? – zapytał.
– Jak już mówiłem, my tego nie wiemy na pewno. Wydaje nam się, że Ludzie Lodu powinni mieć teraz więcej dzieci. Bo albo zostaniemy całkowicie unicestwieni przez Tengela, albo – jeśli to my zwyciężymy – rozwiniemy się, będziemy wielką i liczną rodziną. Jednego wszakże możesz być pewien: Kiedy tylko Tengel wyjdzie znowu z ukrycia, przede wszystkim zaatakuje Ludzi Lodu. Nienawidzi nas dlatego, żeśmy się od niego odwrócili i jesteśmy jedynymi, którzy mają dość siły, by podjąć z nim walkę.
Vetle zadrżał. Właściwie powinien być zadowolony, że to on sprowadzi na świat więcej potomstwa Ludzi Lodu niż inni jego krewni, ale szczerze mówiąc, czuł się z tym wszystkim dość głupio.
Poczuł, że marzną mu nogi, a gdy spojrzał w dół, stwierdził ku swemu przerażeniu, że wędrują po wodzie. Posuwali się teraz jeszcze szybciej, jakby płynęli w powietrzu. To zupełnie wyjątkowe uczucie.
Vetle roześmiał się nerwowo.
– Teraz powinien mnie zobaczyć nasz pastor. Przecież ja idę po wodzie!
– Nic podobnego, Vetle. Jeśli tylko dotkniesz stopą wody, natychmiast pójdziesz na dno. To siła moich myśli utrzymuje cię na powierzchni.
– Powiedz mi, Wędrowcze – poprosił znowu chłopiec. – Powiedz mi, czy ja to wszystko przeżywam naprawdę? Czy może to tylko sen?
– Sam musisz sobie na to odpowiedzieć – uśmiechnął się jego towarzysz. – Ale oto zaczyna świtać. Wkrótce będę musiał cię pożegnać.
– Nie możesz mnie przecież zostawić pośrodku morza! – zawołał chłopiec przerażony.
– Zaraz będziemy na lądzie i odtąd musisz radzić sobie sam, ty, taki zaradny, nie powinieneś mieć kłopotów. Wzruszasz ludzi samym wyglądem, więc każdy spieszy ci z pomocą. Nie mam racji?
Wędrowiec żartował sobie z niego, to oczywiste, ale przecież to wszystko prawda! Vetle bez najmniejszych skrupułów wykorzystywał swój niewinny wygląd, kiedy zmierzał na południe, i pokonał wszelkie przeciwności. Uśmiechnął się onieśmielony.
Wkrótce znaleźli się na lądzie, na jakimś rozległym, bezludnym wybrzeżu, Vetle pojęcia nie miał, gdzie są. Blask słońca złocił już wschodnią połowę nieba i Wędrowiec zaczął się żegnać.
– Może się jeszcze kiedyś spotkamy, Vetle z Ludzi Lodu. Czas i wydarzenia pokażą. A teraz dziękuję za wspaniałą robotę! Twoi przodkowie ci tego nie zapomną.
Nim Vetle zdążył odpowiedzieć, Wędrowiec zniknął.
Słońce stało niczym rozżarzona kula, przesłonięte poranną mgłą. Vetle był bardzo zmęczony i najchętniej by się przespał, ale najpierw musiał się zorientować, gdzie jest.
Zabrało mu to co najmniej godzinę, aż w końcu spotkał człowieka w obejściu z dziwnie niskimi zabudowaniami, domy kryte słomą, tak to przynajmniej wyglądało z daleka, o ścianach budowanych na tak zwany pruski mur.
Trzeba było wielu podstępnych pytań, by wydobyć z chłopa, że to Skania, teraz część Szwecji. Kolej? Oczywiście, jest i kolej, do stacji zaledwie kilkanaście kilometrów.
Czy wystarczy mu na bilet? Vetle wlókł się drogą we wskazanym kierunku i przeliczał, ile mu jeszcze zostało.
Wszystkie te zasoby, raczej skromne, trzeba przyznać, dotknięte też były inną wadą. Były mianowicie francuskie i Vetle pojęcia nie miał, jaką wartość stanowią w przeliczeniu na szwedzkie korony.
Ale co tam, napotykał poważniejsze przeszkody w tej podróży. Zresztą, może i tutaj gdzieś trafi się bank?
W oddali zobaczył wiatrak, zdawało się, opuszczony. Vetle ledwie trzymał się na nogach. Ostatnie doby kosztowały go wiele, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Nie byłby w stanie dyskutować z urzędnikiem w banku ani z kasjerem na stacji, nie mówiąc już o konduktorze.
Wziął zatem kurs na wiatrak, wślizgnął się do środka i ułożył do snu.
Zasnął natychmiast.
Hanna obudziła się, by rozpocząć swój czwarty dzień w klasztorze.
Rozejrzała się po skromnym otoczeniu. W klasztornym obejściu piały koguty, z oddali słychać było armatnie strzały.
Krucyfiks na ścianie stanowił jedyną dekorację sali. Łóżka nowicjuszek stały w dwuszeregach po obu stronach przejścia. Większość kobiet już wstała, choć poranny dzwon nie przestał jeszcze bić.
Modlitwa w kaplicy, nim zdążyły się do końca rozbudzić, a potem do refektarza na skromne śniadanie. Potem poranna praca, potem modlitwa, znowu praca…
Jak Vetle mógł jej coś takiego zrobić?
Płakała każdej nocy, odkąd ją opuścił. Ostatnia noc była pierwszą, którą Hanna przespała.
Ucieknę stąd!
Ale wtedy Vetle mnie nie znajdzie, kiedy wróci.
Ucieknę do jego kraju.
Tylko że nie wiem, gdzie on mieszka!
Łzy ją oślepiały i ocierała je cienkim, szorstkim kocem z wełny, który służył jej za okrycie.
Siostry zabrały jej piękną czerwoną sukienkę, a w zamian dały szare, drapiące ubranie.
Ale lubiła się modlić, dobrze jej było w tej pięknej klasztornej kaplicy, gdzie nie oszczędzano na wspaniałości i przepychu. Tylko to, co najlepsze, godne jest Pana.
W klasztorze zabraniano rozmów o mężczyznach, to absolutnie niedopuszczalny temat. Hanna widziała już jednak sprawy, które ją w najwyższym stopniu zdumiewały. Jak na przykład te dwie zakonnice w ogrodzie, które spoglądały na siebie tak dziwnie, kiedy sądziły, że nikt na nie nie patrzy. Jak blisko siebie zawsze stały lub siedziały! Widziała, że jedna gładzi ukradkiem biodra i uda drugiej, a tamta uśmiecha się błogo z niebiańskim wyrazem oczu.
Hanna spostrzegła to przypadkiem, tylko dlatego, że weszła na teren, gdzie nie powinna była chodzić. Nie miała wątpliwości, że siostry starannie się ukrywają, wszystko robią jedynie po kryjomu.
Albo wczoraj, gdy Hanna odczuwała potrzebę, żeby się pomodlić, poprosić Pana o siłę wytrwania, by czekać wiernie na Vetlego i wyzbyć się gniewu za to, że ją opuścił.
Na palcach cichuteńko wślizgnęła się do kaplicy. Z przestrachem odkryła, że ktoś już tam jest. Tamta jednak niczego nie zauważyła, pochłonięta swoimi sprawami. Była to nauczycielka Hanny, osoba, która nieustannie mówiła, że powinny być oblubienicami Chrystusa. To określenie, od dawna znane w chrześcijaństwie, Hannę raczej śmieszyło.
Zakonnica, kobieta blisko pięćdziesięcioletnia, o czarnych włosach i wyraźnych czarnych wąsikach, stała teraz na chórze, przywierała całym ciałem do jakiejś wysokiej figury i dyszała ciężko. W końcu jęknęła długo, żałośnie osunęła się na podłogę.
Oblubienica Chrystusa…
Hanna poczuła bolesne współczucie dla tej kobiety. Pospiesznie wyszła z kaplicy, by tamta jej nie zobaczyła. W niej samej nadal trwała gorączka tamtej nocy, kiedy leżała obok Vetlego, a która nigdy nie została ugaszona. Widok zakonnicy sprawił, że Hanna musiała poszukać schronienia w pustej celi, padła na posłanie i wyobrażała sobie, że znalazła się w ramionach ukochanego. Zaciskała uda i dłonią pieściła się tak długo, dopóki nie osiągnęła cudownego uniesienia, jakiego nigdy przedtem nie zaznała. Dyszała gwałtownie, poddając się rozkoszy.
Po tych doświadczeniach jednak całkiem straciła respekt dla zakonnic, a już zwłaszcza dla ich nieustannego gadania o czystości. Człowiek jest i pozostanie człowiekiem, nie uwolni się od dręczących go pragnień, żeby nie wiem jakim świętym chciał się stać.
A zresztą dlaczego występować przeciwko swojej naturze? Kto powiedział, że grzechem jest być żywym, czującym człowiekiem? Kto stwierdził, że miłość ziemska jest zdrożna?
O, wielu tak czyni, tłumacząc Biblię na własny, wykoślawiony sposób.
Po tych wszystkich przeżyciach klasztor nie wydawał się już Hannie takim okropnym miejscem. Dowiedziała się, że nie tylko ona ma trudności z poskromieniem gwałtownych, drzemiących w niej sił.
A niedługo wróci Vetle. Tylko trzy lata. Trzydzieści sześć miesięcy. Sto pięćdziesiąt sześć tygodni. Dni nie umiała policzyć, ale co tam. W sekretnym miejscu wyrysowała sto pięćdziesiąt sześć kresek i co tydzień skreślała jedną. Wytrzyma.
Vetle widział z daleka rodzinny dom. Willę, która należała do jego rodziców. Nie była to specjalnie imponująca budowla, ale oni czuli się tam dobrze i za nic by się nie wyprowadzili.
Nieoczekiwanie Vetlego chwycił strach, że może nikogo nie ma w domu.
A stary Henning? Mój Boże, gdyby tak umarł w czasie jego nieobecności?
Wszyscy jednak żyli, wszyscy byli w domu i witali Vetlego niczym bohatera. W końcu, jeśli się zastanowić, to przecież… czyż nie dokonał czynów niezwykłych?
Wypełnił wyjątkowo trudne zadanie. Tego samego wieczora rodzina zebrała się w Lipowej Alei, Vetle siedział pośrodku i opowiadał o swoich przeżyciach. Dopiero wtedy uświadomił sobie, jakie potworne niebezpieczeństwo mu groziło, i wtedy zaczął się naprawdę bać.
Ale był przecież w domu, bezpieczny, więc odetchnął z ulgą.
– Erling Skogsrud – rzekł Andre, który z takim poświęceniem starał się odtworzyć tę linię rodu. – To naprawdę bardzo interesujące, Vetle. Ale co się z nim stało potem?
– Dowiedziałem się, że Tengel Zły skreślił go ze swojej listy. Więc może… No właśnie, przecież Wędrowiec coś wspominał, że Pancernik został uśpiony.
– To brzmi wiarygodnie – zgodził się Henning. – Ale powinieneś był okazać więcej życzliwości i wyrozumienia temu nieszczęsnemu Erlingowi, Vetle. Byłeś na właściwej drodze, ale nie doprowadziłeś sprawy do końca.
– Na nic by się to nie zdało. To istota całkowicie niewrażliwa na życzliwość. On ma w sobie wyłącznie zło.
Henning kiwał swoją siwą głową.
– Jak Ulvar, tak, tak. Rozumiem. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że już się nie obudzi. Nie wydaje mi się on sympatyczny.
– Sprawia też wrażenie dość mało rozgarniętego – dodał Vetle. – Pod tym względem Ulvar był dużo bardziej niebezpieczny.
– Masz rację. Ulvar był niczym lis, przebiegły, inteligentny. Postąpiłeś właściwie, chłopcze.
Benedikte nie była jednak do końca zadowolona.
– Ale tej nieszczęsnej dziewczyny nie powinieneś był zostawiać w jakimś klasztorze, Vetle. Dlaczego nie zabrałeś jej do domu?
Vetle nie wiedział, co powiedzieć.
– Eech… Ona chyba nie była warta, żeby ją tu sprowadzać…
– A cóż to za gadanie? – oburzył się jego ojciec, doktor Christoffer Volden.
– Jej… Jej potrzebne było najpierw lepsze wychowanie – odparł syn wyraźnie zakłopotany. – Tutaj miałaby zbyt dużo swobody.
– To prawda – rzekła Marit. – Nie mamy zwyczaju nikogo krępować.
– Nie, to niezupełnie o to chodzi – bąknął Vetle.
Nie opowiedział o małżeństwie, ale teraz chyba musi. Rumienił się mówiąc o bujnej dojrzałości Hanny i swoich dziecinnych jeszcze uczuciach. O jej kompletnym braku hamulców i manier. O tym, że kradła, kłamała, oszukiwała ludzi i o tym, że wychowanie jej wydawało mu się sprawą całkiem beznadziejną, ale że Hanna mimo wszystko jest osobą religijną i dlatego sądził, iż najlepiej będzie zostawić ją w klasztorze.
Rodzina nie bardzo wiedziała, jak się do tego odnieść. Vetle dostrzegał różne reakcje w poszczególnych twarzach. Zakłopotanie, troskę, a nawet skrywane rozbawienie.
– No, dobrze, ale absolutnie musisz dotrzymać słowa i pojechać do niej za trzy lata – oświadczył na koniec Sander Brink. – Takiej obietnicy nie wolno ci złamać.
– I gdyby wtedy ona tego chciała, przywieziesz ją do domu – zdecydował Christoffer. – A tym całym małżeństwem nie musisz się teraz przejmować. W Norwegii czternastolatek nie może zawrzeć związku małżeńskiego bez zgody rodziców. W świetle naszego prawa nie jesteś żonaty. Ale dziewczyna z pewnością tęskni do kogoś, komu na niej zależy. Jest, biedaczka, niewiarygodnie samotna.
– Tak. I gdyby mi się tak nie narzucała, to ja mimo wszelkich zastrzeżeń zabrałbym ją ze sobą.
– No, no – roześmiała się Benedikte. – Ja na przykład znałam pewnego chłopca, który absolutnie nie poddawał się żadnym zabiegom wychowawczym, dopóki nie wyjechał z domu… Uparty, nieodpowiedzialny i…
– Ja się zmieniłem – zaprotestował Vetle pospiesznie.
– Oczywiście. I to na lepsze – potwierdził Henning.
– Po prostu trudno cię poznać – westchnęła Marit z miłością. – Ale witamy najserdeczniej tego nowego synka w domu.
Wszyscy uśmiechali się do niego ciepło.
– Wiesz, Vetle… – zmienił temat Andre. – Powinieneś był dokładniej wypytać Wędrowca o wiele spraw.
– Tak, chyba postąpiłeś zbyt lekkomyślnie – przyznała Benedikte. – Miałeś przecież rzadką okazję dowiedzenia się czegoś więcej o czasach Tengela Złego.
Vetle zamyślił się na chwilę.
– Nie można pytać Wędrowca o sprawy, o których on zdecydowanie mówić nie chce – rzekł z wolna.
– A skąd wiedziałeś, że on nie chce mówić? – zapytał Christoffer.
– Pojęcia nie mam, skąd. Po prostu wiedziałem. On jednak obiecał, że wszystko zostanie kiedyś ujawnione, prawdopodobnie jeszcze za mojego życia.
– Za mojego już jednak nie – westchnął Henning przygnębiony. – O, dałbym wiele za to, żeby wiedzieć!
– Chyba wszyscy byśmy wiele za to dali – zgodziła się Benedikte.
– Wszystko zależy od tego, czy ów naprawdę wybrany, ten, który przyjdzie w następnym po mnie pokoleniu, będzie wystarczająco silny, by podjąć zwycięską walkę z Tengelem Złym – przypomniał Vetle.
– Tak – potwierdził Andre, jeszcze wystarczająco młody, by mieć nadzieję, że doczeka tych czasów. – Zobaczymy, jak to będzie.
Vetle był szczęśliwy, że wrócił do domu. Ale daleko na południu Europy, w pewnym francuskim klasztorze, w gotyckim, strzeliście sklepionym oknie, stała czternastoletnia dziewczyna i patrzyła na drogę, na której jakiś czas temu zniknął jej ukochany. Była niemal chora z tęsknoty.
Nigdy przedtem nie wierzyła, że serce może pęknąć z bólu, ale teraz wiedziała, że to jest możliwe. Nie rozumiała tylko, dlaczego jej serce jeszcze nie pękło.