Wyszli z Belgradu i zmierzali do miasta Sarajewo.
Grupa zbuntowanych młodych ludzi, przeważnie studentów. Należeli do nacjonalistycznej organizacji Młoda Bośnia, tajnego związku, który stawiał sobie za cel walkę z Austro-Węgrami i zrzucenie panowania monarchii nad ich ojczyzną. Owa niewielka grupa terrorystyczna, która zmierzała teraz do Sarajewa, prowadziła samodzielną działalność i przybrała nazwę „Czarna Ręka”. Jednym z jej członków był dwudziestoletni student z Bośni Gawriło Princip. Nazwisko jego miało przejść do historii.
Od dawna na świecie narastało napięcie. W tej części Europy wydarzenia następowały szybko po sobie. W roku 1908 Austro-Węgry zaanektowały Bośnię i Hercegowinę, gdzie liczną grupę etniczną stanowili Serbowie. Jednocześnie Niemcy ogłosili się obrońcami Turcji. Rosja z coraz większym niepokojem przyglądała się inicjatywom niemieckim, zaś Anglicy bali się o swój Kanał Sueski i o drogę do Indii. W Wiedniu polityków nie opuszczała obawa przed nadmiernym wzrostem znaczenia Serbów, którzy cieszyli się poparciem Rosji, a w dodatku bardzo wielu południowych Słowian szukało schronienia w Serbii oraz Bośni i Hercegowinie.
Nastrój był dosłownie wybuchowy.
Grupa zwana „Czarną Ręką” zmierzała do starej stolicy Bośni, Sarajewa, tuż przy granicy serbskiej. Spiskowcy wybrali się tam z powodu uroczystej wizyty austro-węgierskiego następcy tronu. Szli wiedzeni nienawiścią i po to, by zobaczyć, czy nie da się „czegoś zrobić”.
Ich celem było połączenie wszystkich Serbów w jednym państwie narodowym. Cele arcyksięcia Franciszka Ferdynanda były dokładnie odwrotne. W tej części kontynentu wszystko powinno się znaleźć pod panowaniem Austro-Węgier, uważał arcyksiążę.
Przywódcą Młodej Bośni był serbski oficer sztabowy i cała organizacja miała powiązania z armią serbską. Ów przywódca wyposażył „Czarną Rękę” w broń; otrzymali bomby, karabiny, pistolety, bowiem – choć utrzymywano to w głębokiej tajemnicy – w najwyższych kręgach Serbii i Bośni popierano idee terrorystów. Tylko o takich sprawach głośno się nie mówi.
Sami członkowie grupy cechowali się bardziej fanatyzmem niż jasnością myśli. Ich plany w zasadzie nie sięgały poza przekonanie, że trzeba nienawidzić i że należałoby „coś zrobić”. Żadna koncepcja działania jeszcze nie powstała. Byli ekspertami w dziedzinie nienawiści, ale nie znali nawet z grubsza wszystkich okoliczności związanych z wizytą królewskiej pary.
Dopiero teraz, po drodze, mieli opracować jakiś plan.
Rozłożyli się na nocleg w tę ciepłą czerwcową noc na stoku góry pod gołym niebem. Świat trwał w całkowitym spokoju, ani jeden podmuch wiatru nie mącił ciszy. W sercach ludzi narastał gniew i żal nad ojczystym krajem, cierpiącym pod obcą przemocą.
Członkowie małej grupy terrorystycznej „Czarna Ręka” nie zdawali sobie sprawy z tego, jak dalece ich wędrówka do Sarajewa jest popierana przez macierzystą organizację, Młodą Bośnię. Jedynie duchowo, rzecz jasna. Bo chociaż wspierano garstkę fanatyków, to zarazem bardzo się wystrzegano jakichkolwiek kontaktów w obawie, by Młoda Bośnia nie została zamieszana w wydarzenia, jakie mogą towarzyszyć wizycie arcyksięcia.
„Czarna Ręka” widziała we Franciszku Ferdynandzie jednego z największych wrogów Słowian. W ogóle arcyksiążę nie był postrzegany jako człowiek szczególnie pociągający, uważano, że jest leniwy i zarozumiały, terroryści nie mieli zatem wyrzutów sumienia, kiedy snuli najbardziej szalone plany.
Wszystko to jednak były jedynie niesprecyzowane pomysły. Jeszcze do niczego więcej nie dojrzeli. plany mieli niejasne, zmieniali je co chwila, ich gniew nieustannie narastał, nasilała się też potrzeba działania.
Siedzieli kręgiem, milczący, pogrążeni każdy w swoich myślach. Tworzyli naprawdę ponure zgromadzenie, któremu się wydawało, że na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za cały kraj.
Nie wiedzieli jeszcze, że spoczywa na nich coś więcej, że ich działanie wstrząśnie całym światem.
Tengel Zły z wolna obracał swoją podobną do ptasiej głowę to w jedną, to w drugą stronę. Nasłuchiwał. Domyślał się, zaczynał pojmować.
Ludźmi Lodu się teraz nie przejmował. Teraz kto inny zaprzątał jego myśli.
Człowiek, który odegrał początek sygnału.
Gdzie, gdzie się ta cholerna kreatura chowa?
Obrzydliwą gębę wykrzywił wściekły grymas. W złych, połyskujących żółtym blaskiem zmrużonych ślepiach nie było miłosierdzia. Płonęła w nich jedynie żądza mordu, pragnienie zemsty i unicestwienia.
Tengel był istotą dziką, nie skażoną cywilizacją. Nie miał żadnego wykształcenia, nawet w przybliżeniu nie orientował się w geografii, pojęcia nie miał, że istnieje gdzieś kraj, który nazywa się Hiszpania, nie wiedział zresztą, gdzie on sam się znajduje, co to za kraj i jak się nazywa. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby wyjaśniać takie głupstwa pozbawione wszelkiego znaczenia. Natura obdarzyła go natomiast instynktem przekraczającym wszelkie właściwe zwyczajnym ludziom granice, więc też jego głowa na cienkiej, pomarszczonej szyi, która mogła się kręcić na wszystkie strony niczym goła, plamiasta szyja sępa, zwróciła się powoli ku zachodowi.
Stamtąd… Stamtąd nadeszły te tony… z całą pewnością. Pochodziły z bardzo daleka i to, niestety, gorsza sprawa. Poruszał się teraz tak okropnie wolno, więc wyprawa do grajka zajęłaby wieczność.
Ale… Tengel miał przecież inne możliwości.
Skoncentrował swoją niesłychanie silną wolę, starając się, w wołać obraz człowieka z fletem w tworzyć sobie pojęcie o nim.
Jakieś bagna. Widział rozległe moczary, porośnięte trawą, którą teraz rozwiewał wiatr, widział chorowite z nadmiaru wilgoci drzewa i chmary wodnego ptactwa. Widział skały i wysokie wzgórza wznoszące się nad bagnami. A na jednym z nich zamczysko.
Tam!
Tengel Zły starał się wejrzeć do wnętrza zamku. Była to wspaniała budowla, naprawdę wytworna, z pięknymi łukami drzwi i podcieniami, wszystko zdobione w stylu arabskim. Tego określenia Tengel oczywiście nie znał, on po prostu rejestrował to swoimi nadprzyrodzonymi zmysłami i dziwił się. Dlaczego ludzie tracą czas na zajmowanie się takimi głupstwami, zamiast cieszyć dusze mordem i torturami?
No, jeśli akurat o właścicieli tego zamku chodzi, to zapewne mieli czas i na to, i na to. Zresztą żadnej z tych czynności nie wykonywali osobiście. Do takich celów mieli niewolników. Do tworzenia dzieł sztuki, jak i do łamania kości. Wszystko na zamówienie.
Widzące na odległość spojrzenie Tengela Złego wypatrzyło pana na zamku. Spoczywał właśnie w wielkim łożu z czarnymi rzeźbionymi kolumienkami i grubym, jedwabnym baldachimem.
Tengel posiadał wystarczającą siłę, by unicestwić tego człowieka, dlaczego jednak miałby tak postąpić? Wciąż przecież nie wiedział, z jakiego powodu akurat ten człowiek zagrał tony, które wyrwały go z uśpienia, ani gdzie znajduje się flet. Musiał oszczędzić grajka. Musiał wymóc na nim, by zagrał raz jeszcze.
Potem będzie można nędznika zamordować. Za bezczelność igrania sobie z Tengelem! Za rozpoczęcie sygnału i beztroskie przerwanie gry.
Tengel nie umiał pojąć, co ten człowiek ma wspólnego z jego osobą i skąd zna właściwe dźwięki. Nie pochodził z Ludzi Lodu, tyle przynajmniej było jasne. Ale kim jest?
I jak można go zmusić, by grał dalej?
Ponura istota rozmyślająca pod nocnym niebem Słowenii znowu odwróciła głowę.
Coś tu w pobliżu niepokoiło go i naruszało jego koncentrację na sprawach dalekiego zamku.
Coś złego. Jak myśl o śmierci.
Wywołujące rozkosz myśli o przestępstwie.
To przecież jego terytorium.
Niejasne początkowo wrażenia przyzywały coraz bardziej. Działały na niego tak, jak zapach krwi działa na wampira: dodawały siły, odmładzały go, sprawiały mu bezgraniczną rozkosz.
Później zajmie się flecistą! Najpierw musi wypatrzyć, co to takiego dzieje się w pobliżu. Czuł, że odzyska więcej sił, jeśli znajdzie się blisko tych dążących do zniszczenia impulsów, które atakowały go coraz bardziej. Może to jakaś ważna dla niego zdobycz? Źródło zła oznacza więcej siły.
„Bliskość” jednak okazała się pojęciem względnym. Tu nie chodziło o zejście paru kroków w dół czy nawet okrążenie wzgórza. Jego nadnaturalnie wrażliwe zmysły przyjmowały nawet bardzo dalekie sygnały.
Dzieliła go od nich znaczna odległość. Może większa niż byłby w stanie pokonać.
Ale z drugiej strony… zawsze poruszał się z większą łatwością, gdy nie dotykał ziemi. Świetnie mu się to udało, kiedy opuszczał grotę. Powinien więc spróbować i teraz.
Tengel Zły podskoczył, starając się oderwać od ziemi. Uniósł się niezbyt wysoko, stopy znajdowały się nie więcej niż łokieć nad ziemią, ale w tym położeniu mógł się przemieszczać z oszałamiającą szybkością. Nawet nie musiał poruszać nogami, po prostu płynął w powietrzu, dokąd chciał.
Tak! Tak jest zdecydowanie lepiej. Nie utracił zatem dawnych umiejętności, pozostał Tengelem Potężnym.
Mały i obrzydliwy, o diabelskich złośliwych oczkach, sunął przed siebie, kierując się wprost na przyzywające go sygnały o przestępstwie, rozpaczy i śmierci. Może sam nie jest jeszcze zbyt silny, ale potrafi posługiwać się innymi. Potrafi zadbać, by uczynili jak najwięcej zła.
Przepełniała go radość. Nareszcie może działać! Nareszcie może sprowadzać na ludzi ból i tragedię.
To będzie rozkosz! Prawdziwa rozkosz!
Wszyscy w grupie czuwali. Byli zbyt zdenerwowani, by zasnąć.
Rozmawiali z ożywieniem, siedząc blisko siebie pośród uschłej trawy na zboczu.
Tak byli pochłonięci swoimi sprawami, że nie zauważyli, iż z tyłu za nimi wylądowała nieduża, groteskowo wyglądająca pokraka, która nie wiadomo czy bardziej przypominała zwierzę, czy istotę ludzką. Przybysz wyraźnie się zresztą troszczył, by jego sylwetka nie odcinała się na tle nocnego nieba, i rozglądał się za miejscem równie ciemnym jak on sam. Przymknął oczy tak, by ich żółty blask nie mógł być widoczny.
Nasłuchiwał.
– Nie, tego nie możemy zrobić – mówił jeden z ludzi niecierpliwie. – Nie możemy się pokazywać publicznie, nie wolno nam wykrzykiwać haseł. Musimy jedynie zaznaczyć naszą obecność. Problem tylko, jak.
– A ja uważam, że to dobra propozycja – odezwał się inny: – Po prostu rzucić bombę lub petardę koniom pod nagi, to jedynie słuszny postępek! Konie poniosą i jeśli będziemy mieli trochę szczęścia, królewska para wypadnie z powozu.
– Powiedziałem, że nie możemy się pokazywać! Organizacja nie może zostać rozszyfrowana. A, fuj, jak tu coś śmierdzi! Zgniła ryba?
Pozostali wąchali i krzywili się z obrzydzeniem.
– Nie, nie poznaję tego odoru. Do niczego niepodobny.
Kilku z zebranych skuliło się, jakby przeszło obok nich coś złowieszczego, zapowiadającego nieszczęście.
– Nie, to nic takiego, podmuch wiatru przyniósł jakiś smród, ale już nic nie czuć. Może powinniśmy coś zrobić w którymś pomieszczeniu, gdzie będzie następca tronu?
– Nie, nie, to się musi stać na ulicy.
Tengel Zły przyglądał się wszystkim po kolei. Język nie stanowił dla niego przeszkody, rozumiał wszystkie języki świata.
Jego zamroczony mózg rozpaczliwie próbował wydobyć się z otulającej go mgły, która uniemożliwiała mu myślenie. Jak bardzo brakuje odwagi tym ludziom na dole! Ich gniew jest wielki i żarliwy, ale prawdziwie wielkiego planu nie potrafią stworzyć.
– Ty! – szepnął w końcu sam do siebie i wskazał zakrzywionym pazurem na jednego z młodszych członków grupy. – Ty myślisz słusznie. Ty tego pragniesz i jesteś dostatecznie fanatyczny. Tylko wciąż się jeszcze do końca nie zdecydowałeś. Powiedz to! Powiedz teraz!
– Ja ta zrobię – oświadczył Gawriło Princip.
– Zrobisz, co? – pytali tamci.
– Mamy pistolety, prawda?
– Gawriło, nie wolno ci! Nie na ulicy!
„Stul pysk!” pomyślał Tengel i wbił wzrok w tego, który protestował.
Mężczyzna zamilkł.
Ktoś inny podskoczył na swoim miejscu.
– Widziałem przed chwilą ślepia dzikiego zwierza. Rozjarzyły się w ciemnościach i natychmiast zniknęły!
Tengel zamknął oczy. Zapomniał się z przejęcia i mało nie napytał sobie biedy. Był po prostu nieostrożny!
– To pewno to zwierzę, co tak śmierdzi – mruknął ktoś inny. – Trzeba rozpalić ognisko.
Zajmowali się tym przez jakaś czas.
Myśli Tengela pracowały z wysiłkiem. Powoli i w napięciu, ale skutecznie. Kiedy tamci znowu usiedli, wszyscy byli już podporządkowani jego woli.
– Jak zamierzasz to zrobić, Gawriło?
Gawriło wyjaśnił, wspomagany przez Tengela, podległy jego wpływowi.
– Ty chyba nie masz dobrze w głowie – powiedział któryś, gdy Gawriło skończył swoją opowieść. – Po czymś takim nie uda ci się ujść z życiem.
– Oczywiście, że mi się uda. Wmieszam się w tłum i tyle mnie widzieli.
Tengel Zły wydał z siebie chichot podobny do gulgotania. „I ty w to wierzysz, nieszczęsny głupcze? Ale twój los jest mi najzupełniej obojętny. Ja chcę tylko, żebyś poruszył lawinę, spowodował możliwie jak największe nieszczęście. Katastrofę! A o wszystko inne już ja się zatroszczę, o następstwa tej katastrofy także. Ty jesteś jedynie narzędziem”.
Wszyscy zgromadzeni przy ognisku byli teraz zgodni, co należy czynić. Wydobyli swoją broń, karabiny i pistolety, ważyli je w rękach, mierzyli do niewidocznych celów. Gawriło Princip był bardzo podniecony i tak niecierpliwy, że zaraz gotów był ruszać do akcji. Ryzyko śmierci straciło dla niego jakiekolwiek znaczenie.
Tengel Zły nie lubił ognisk, nie chciał tu już dłużej zostawać. Wstał i wyciągnął ku mężczyznom ręce w magicznym geście. Oni podświadomie to wyczuli, skulili się wszyscy jakby przestraszeni, nie wiedzieli jednak, co sprowadziło na nich ten nagły lęk.
„Niech ich działania mają nieobliczalne skutki dla świata”, nakazywał Tengel. „Niech zapanuje chaos i niech ludzkie kreatury mordują się nawzajem tak skutecznie, jak to tylko możliwe. Niech słabi zostaną unicestwieni, a przy życiu niech zostaną tylko najsilniejsi i najtwardsi, z których uczynię swoje narzędzia! Bo oto teraz Tan-ghil wraca, żeby się upomnieć o przyobiecaną mu władzę. Zostanie tu do końca czasu i jeszcze dłużej. Jego życie i jego panowanie są wieczne!”
Uniósł się z ziemi i płynął, wyprostowany, ponad szczytami wzgórz, aż znalazł się poza zasięgiem wzroku skulonych przy ogniu terrorystów.
Wtedy znowu wylądował. Przycupnął w ten swój dziwaczny sposób, na piętach, jak zwykli to czynić ludzie z prymitywnych szczepów.
Czuł się teraz psychicznie wzmocniony, bowiem dokonał swego pierwszego zbrodniczego postępku. Ciało jednak odczuwało zmęczenie, mózg też osłabł.
Przeklęty grajek, który nie dokończył sygnału!
Teraz trzeba zająć się tym nędznikiem. Panem zamku na mokradłach. Tym, którego należy zmusić, żeby dokończył to, co zaczął.
Nie powinno być chyba z tym wielkich problemów. Tengel nie wiedział tylko, jak się do tego zabrać. Mózg pracował tak wolno, Tengel czuł się taki zmęczony po niedawnej koncentracji woli.
Najpierw powinien odpocząć. I zastanowić się.
Usiadł, głowę oparł na kolanach i otulił się peleryną. Gdyby go teraz ktoś zobaczył, pomyślałby, że tu bezkształtny kamień lub pieniek, szary, ale porośnięty brązowym i zielonym mchem.
Tengel Zły drgnął gwałtownie.
Coś wdarło się do jego mózgu… coś okropnego. Katastrofalnego!
Nie, to niemożliwe!
Słyszał tony, tak ostre i przenikliwe, choć piękne, że zadrżał od stóp do głów, zemdliło go, poczuł się chory, dygotał jak w febrze.
Nie! Nie, nie, nie! Nie teraz! O, na wszystkie duchy piekielnych otchłani, dlaczego to się musi wydarzyć akurat teraz?
Tengel uniósł głowę. Zaczął krzyczeć, a jego oczy miotały skry z wściekłości.
Na przeciwległym wzgórzu widział wysoką postać w długiej, czarnej, przypominającej mnisi habit szacie. Przybysz trzymał w ręce flet, nie większy od wierzbowej fujarki, podnosił go do ust i raz po raz wydobywał z instrumentu te przenikliwe tony.
Wędrowiec w Mroku.
– Nie! – wrzasnął Tengel ochryple. – Wracaj do swojego świata cieni, ty największy zdrajco, jakiego kiedykolwiek ziemia nosiła! Cieszyłeś się moim zaufaniem, polegałem na tobie, miałeś mnie uśpić grą na tym małym fleciku, ale miałeś się też zatroszczyć, żeby w odpowiednim czasie zagrano na moim flecie i obudzono mnie!
Wędrowiec odjął flet od ust.
– Twój flet ukradziono.
– Wiem! Wiem o tym! – ryknął Tengel oszalały ze strachu, – Ten przeklęty Jolin! Ale flet odnaleziono w Eldafjordzie. I ty tam przecież byłeś, myślisz, że o tym nie wiem? Ja wiem wszystko, wszystko! Ale ty pozwoliłeś, by flet został zniszczony, i to przez tego bękarta z mojej własnej krwi!
– Jeden flet do usypiania i jeden da budzenia – powiedział Wędrowiec spokojnie. – To była przecież twoja decyzja.
– Ja cię zniszczę, ty…
– Nie możesz – przerwał mu Wędrowiec. – Dobrze o tym wiesz. Ty sam nadałeś mi status wiecznego wędrowca, wciąż powracającego do miejsca twojego ukrycia. Bo chciałeś, bym cię, gdy czas nadejdzie, znowu przywrócił do stanu pełnej świadomości.
– A ty mnie zdradziłeś!
Wędrowiec podjął przerwaną grę. Protesty Tengela osłabły. Jęczał bezsilny, lecz ciało podporządkowywało się tonom fletu, w końcu bez protestu ruszył za Wędrowcem. Podążał za nim w ciemnościach ponad górami i dolinami, ponad uśpionymi wioskami, z powrotem do grot Słowenii.
Tam Tengel Zły został zmuszony do ponownego zajęcia dopiero co opuszczonej jaskini, daleko od szlaków turystycznych i terenów odwiedzanych przez grotołazów. Wtedy jednak był już tak śpiący, że z przyjemnością opadł na legowisko, na którym spędził wieleset lat.
Wędrowiec popatrzył na niego z cierpkim uśmiechem i powrócił do swego niestrudzonego czuwania.
Arcyksiążę Franciszek Ferdynand włożył mundur, który opinał jego pulchną sylwetkę, na głowę paradny hełm z pióropuszem i wsiadł do samochodu, żeby odbyć triumfalny przejazd ulicami Sarajewa. Małżonka księcia, ubrana na biało i w kapeluszu także ozdobionym piórami, zajęła miejsce u jego boku.
Następca tronu co chwila podkręcał wąsa i nieustannie podciągał swoje długie białe rękawiczki.
Arcyksiążę się denerwował, ale tego nie mógł, rzecz jasna, okazać wiwatującym tłumom. No, tłumy może nie były przesadnie liczne, na spotkanie księcia wyszli ci, którzy musieli, oraz ciekawscy, którzy chcieli popatrzeć na królewski przepych. Żadnych cieplejszych uczuć ludność tego kraju do Austro-Węgier nie żywiła.
Franciszek Ferdynand wiedział, że ten przejazd ulicami jest poważnym ryzykiem, ale nie słuchał w Wiedniu przestróg serbskiego wysłannika. I trudno teraz powiedzieć, czy odgrywała tu rolę wiara we własną popularność, czy w nieśmiertelność, a może po prostu poczucie obowiązku. Pozostaje faktem, że nie licząc się z okolicznościami książę i jego małżonka wyjechali do Sarajewa.
Był dzień 28 czerwca 1914 roku.
Arcyksiążę dokonał inspekcji podległych mu oddziałów stacjonujących w Bośni i stamtąd książęca para samochodem jechała na przyjęcie do ratusza.
Pośród ludzi na ulicy znajdował się też Gawriło Princip. Także i on się denerwował, ale z innych powodów. Rewolwer ślizgał mu się w ręce, bo Gawriło się pocił. Książę i jego małżonka jechali samochodem zamiast powozem. To bardzo komplikowało sprawy.
Teraz jednak było już za późno, żeby się wycofać.
Orszak był w drodze. Teraz należało…
Tak! Jego towarzysze spełnili swój obowiązek, gdzieś dalej na ulicy wybuchła bomba. Ktoś krzyczał, że jakiś oficer został ranny. Teraz nadeszła kolej na Gawriłę, musiał działać.
Samochód nadjechał, ale przemknął bardzo szybko. Arcyksiążę musi się bać.
A oto i oni. Księżna krzyczała wstrząśnięta:
– Ależ, Franz, ten człowiek krwawił!
A książę warknął przez zaciśnięte zęby, żeby ludzie na chodnikach nie słyszeli:
– Milcz! Jedziemy dalej jakby nigdy nic!
Podczas ceremonii w ratuszu arcyksiążę był jednak bardzo poruszony. Wszyscy mu doradzali, by wracał inną drogą, lecz on odmawiał. Powinien odwiedzić rannego oficera w garnizonowym szpitalu.
Princip dygotał na całym ciele. Przepuścił swoją najlepszą szansę. Gdyby tylko książęca para wracała tą samą drogą. Ale jeśli się rozmyślą, to przecież nie zgadnie, którymi ulicami pojadą.
Towarzysze zastanawiali się, oczywiście, co się stało. Jeden nawet przybiegł do Principa i zapytał ostro: „Dlaczego nie strzelałeś?” A on próbował się tłumaczyć. Mówił gorączkowo, w napięciu, bez ładu i składu.
I oto nagle ponownie ukazał się samochód!
Gawriło gwałtownie wciągnął powietrze jeden jedyny raz i nagle stał się lodowato spokojny. Wybiegł przed tłum, wskoczył na schodki samochodu i strzelił. A potem jeszcze. Wielokrotnie, raz za razem.
Dwoje ludzi w samochodzie nie zdążyło nawet krzyknąć. Umarli momentalnie, zarówno arcyksiążę Franciszek Ferdynand, jak i jego małżonka.
Princip został natychmiast schwytany, ale było mu to najzupełniej obojętne. Wykonał swoje zobowiązanie wobec ojczyzny i wobec „Czarnej Ręki”. Tamten, który rzucił bombę, też został ujęty, pozostali jednak zdołali uciec z Sarajewa.
Wydarzenia te spowodowały taki wybuch, jakby ktoś podłożył ogień pod mury prochowni. Dni Austro-Węgier były policzone, ludy monarchii ogarnięte zostały uczuciami narodowymi, nie chciały dłużej słuchać obcej władzy, Madziarowie na Węgrzech dostrzegli możliwość oswobodzenia swego kraju, podobnie Rumuni, Serbowie też nie chcieli mieć już nic wspólnego z Wiedniem. Wszystko pogrążało się w chaosie.
23 lipca Austro-Węgry wysłały Serbii stanowcze ultimatum i dzień ten stał się początkiem tak zwanego czarnego tygodnia. Austriacy nie byli pod żadnym względem zadowoleni z odpowiedzi, jaką otrzymali, i ze lipca wypowiedzieli Serbii wojnę.
Rosjanie nie mogli się tym wydarzeniom przyglądać ze spokojem. Jeśli chodzi o Bałkany, to było tam zbyt wielu Słowian i zbyt wiele rosyjskich interesów. Rosja ogłosiła mobilizację, po czym natychmiast wypowiedziały jej wojnę Niemcy.
Kiedy Niemcy dowiedziały się, że Francja zamierza opowiedzieć się po stronie Rosji, bezzwłocznie jej także wypowiedziały wojnę i wkroczyły do Belgii. Na to z kolei nie mogli spokojnie patrzeć Anglicy, wobec czego następnego dnia wypowiedzieli wojnę Niemcom.
W październiku po stronie państw centralnych opowiedziała się Turcja, później do wojny wciągnięte zostały również Włochy. 7 maja następnego roku został zatopiony brytyjski parowiec „Lusitania” z 1198 osobami na pokładzie, wśród których znajdowało się około 120 obywateli amerykańskich. To między innymi spowodowało, że do wojny przystąpiły Stany Zjednoczone.
Pierwsza w dziejach wojna światowa stała się faktem.
Tengel Zły mógł się czuć zadowolony ze swojego dzieła, choć przecież nie on jeden się do tego przyczynił.
Ludzie sami potrafią to i owo, jeśli chodzi o dążenie do władzy, zapał wojenny i pragnienie mordu.