Vetle leżał na łóżku w tawernie, gdzie zatrzymali się na nocleg.
Rzucał się niespokojnie. Jakiś nieprzyjemny sen budził w nim niepokój.
Poza tym jednak wszystko powinno układać się dobrze, teraz nie było żadnych problemów, które by go martwiły. 2robił bardzo sympatyczne wrażenie na hrabiowskiej rodzinie i bardzo ich wszystkich bawiło uczenie go hiszpańskiego. Vetle był zdolnym chłopcem i uczył się łatwo. Córka granda po prostu go ubóstwiała. Duży, prawie dorosły chłopak, czegóż mogła więcej chcieć dziewięcioletnia dziewczynka?
Sen Vetlego znowu powrócił. Trudno powiedzieć, który to już raz.
Ktoś do niego przemawiał w nieskończonej, zdawało się, przestrzeni.
„Monstrum nadchodzi!” wołał ktoś żałośnie. „Ono nadchodzi, Vetle. Bądź czujny! Monstrum nadchodzi a my nie możemy ci pomóc”.
„Dlaczego?” chciał zapytać. Ale odpowiedź tonęła w rozproszonych, jękliwych dźwiękach, rozpływała się.
Tylko tamte słowa pamiętał, kiedy się obudził.
Samochodowa wyprawa granda nie przebiegała, rzecz jasna, bez problemów. Choć wojna do tego kraju nie dotarła, to jednak dramatyczna sytuacja świata rzucała i tutaj długie, ponure cienie. Wszędzie odczuwano brak benzyny, z trudem skrywano niechęć wobec bogatych, którzy mieli takie przywileje, jak samochód i wpływy… Wszystko to sprawiało, że podróż trwała dłużej, niż powinna. Mimo to jednak Vetle ogromnie zyskiwał na czasie. W wygodniejszy sposób nie mógł tej drogi odbyć, ani szybciej, a poza tym mógł poznawać obcą ziemię, fantastycznie piękną. Przy tym nieustanne objaśnienia gospodarzy pozwalały mu lepiej zrozumieć i kraj, i ludzi. Co prawda grand zabarwiał opowieści własnymi poglądami na stosunki społeczne w sposób typowy dla swojej warstwy. Lekko zirytowany, gdy mówił o ubogich, chętnie przesadzał w opowieściach o wytworności własnej klasy. Vetle nie rozumiał nawet połowy z tego, co do niego mówiono, ale wchłaniał wszystkie wrażenia z tej podróży pełną piersią.
Rodzina granda zaprosiła go, by pomieszkał jakiś czas w ich wspaniałym pałacu w Kordobie, a on nie mógł sobie odmówić przyjemności i poświęcił na to całe popołudnie i noc. Potem jednak musiał ruszać dalej.
Rozegrały się, oczywiście, dramatyczne sceny pożegnania, Vetle musiał obiecać, że będzie pisał. I czy nie mógłby wstąpić w drodze powrotnej?
Przyrzekał, że będzie się starał, ale sam w to nie wierzył.
Vetle po prostu nic a nic nie wiedział o drodze powrotnej.
Monstrum odczuwało nowe sygnały.
„Chłopiec się zbliża. Bądź czujny! On nie może dostać się do zamku!”
Monstrum poruszyło się ciężko. Radość w nim narastała. Chłopiec jest blisko!
Monstrum także było w drodze ku mokradłom, gdzie znajdował się zamek. Nigdy jednak nie szło przez wsie i miasteczka. Długo, bardzo długo trwało w uśpieniu i dopiero niedawno zostało obudzone. Żywiło się rybami i małymi zwierzątkami, które zjadało na surowo. Leżało w ukryciu i czekało, aż złość ogarnie całe ciało, zbierało siły, by móc się zmierzyć z człowiekiem.
I oto czas nadszedł.
Wielki mistrz wzywa.
Jakiś chłopiec? Zmiażdży każdą kostkę w jego ciele, mistrz musi być zadowolony.
Vetle napisał da domu, by uspokoić rodzinę. Nie opowiadał zbyt wiele, tyle tylko, że ma się dobrze, że znalazł bogatych i wpływowych przyjaciół i że wkrótce będzie znowu w domu, natychmiast gdy tylko zdoła wypełnić zadanie. Służący granda obiecał wysłać list.
Po tym wszystkim chłopiec czuł się spokojniejszy. Bo jednak martwił się o swoją rodzinę. Nie chciał, żeby się o niego bali. Zwłaszcza że przecież powodziło mu się całkiem nieźle!
Po przybyciu do pałacu w Kordobie on i grand odbyli długą, poważną rozmowę. Grand pytał Vetlego, gdzie mieszka jego ojciec.
Chłopiec wahał się.
Opowiadanie całej i niewiarygodnej historii o Ludziach Lodu nie miało sensu. Nawet gdyby opowiedział tylko swoją krótką historię o Tengelu Złym i o arkuszu nutowym, byłoby to wystarczająco niepojęte i z pewnością wywołałaby kolejne pytania, a wyjaśnienia znowu inne, i tak czy owak musiałby opowiedzieć wszystko od początku.
A niby jak miałby tego dokonać ze swoim więcej niż skromnym zasobem hiszpańskich słów?
Odpowiedział więc tylko, że jego ojciec mieszka w zamczysku na mokradłach.
– W Las Marismas? – zapytał grand sceptycznie. – Tam chyba nie ma żadnych zamków.
– Nie, ja nie wiem, czy to dokładnie jest w Las Marismas – odpowiedział Vetle tyle samo rękami, co swoim łamanym hiszpańskim. – Wiem tylko, że to gdzieś w delcie rzeki Gwadalkiwir.
– Ależ delta Gwadalkiwiru jest ogromna! – zawołał grand. – Naprawdę nie masz żadnych bliższych wskazówek?
– Owszem – odpowiedział chłopiec pospiesznie. – Mam dokładne instrukcje od określonego miejsca na mokradłach. Gdy tylko tam dotrę, wszystko pójdzie gładko.
– No, miejmy nadzieję. A czy twój ojciec wie, że do niego idziesz?
– Nie, nic nie wie. On jest tam więźniem i ja mam go uwolnić – kłamał Vetle.
Chyba posunął się trochę za daleko. W oczach granda dostrzegał niedowierzanie.
– To nie jest takie bardzo niebezpieczne – uspokajał. – Mój ojciec jest tam traktowany jako niewolnik albo prawie. On… nie ma zbyt trzeźwego rozumu.
(Wybacz mi, tato Christofferze!}
– No, w takim razie los zesłał mu syna podwójnie uzdolnionego – powiedział hiszpański arystokrata. – To bardzo pięknie z twojej strony, Vetle, że chcesz pomagać ojcu. Ale jak ty się tam dostaniesz?
Na to Vetle nie umiał odpowiedzieć, tłumaczył się jednak swoją marną znajomością języka. Akurat teraz był zadowolony, że umie tak niewiele.
Grand powiedział, że najchętniej odwiózłby Vetlego na miejsce, ale, niestety, musi się niezwłocznie zająć interesami.
Chłopiec rozumiał to bardzo dobrze, raz jeszcze podziękował za wszystko, co rodzina dla niego zrobiła. Mój Boże, czy mógł wymagać więcej?
Hiszpan zastanawiał się nad czymś.
– Wydaje mi się bardzo dziwne to z zamkiem na mokradłach, Vetle. Zamek ma zazwyczaj w pobliżu jakąś osadę, gdzie mieszkają poddani. A o ile wiem, to w tamtej okolicy nie ma żadnych osad.
Znowu się zamyślił.
– Chociaż… Słyszałem kiedyś o takim zamczysku w tamtych okolicach, rzeczywiście słyszałem, ale to było bardzo dawno temu. To opowieść o starym mauryjskim zamku, leżącym daleka na południe… i dzisiaj nie umiałbym nawet powiedzieć, czy to prawda.
– Tak! To się zgadza! To właśnie mauryjski zamek!
– Miał on jakoby zostać zbudowany na skale czy skalnej wysepce. A ze względu na otaczające go bagna jest prawie niedostępny.
– To także prawda – potwierdził Vetle z ożywieniem.
– Oj! W takim razie czeka cię jeszcze daleka droga. I to niebezpieczne rejony. Bez twardego gruntu pod stopami. Ale, jeśli mówimy o tym samym zamku, to mogę ci mimo wszystko wskazać pewien punkt odniesienia. Wieś, która należała do… W każdym razie istnieje tam w pobliżu wieś, całkowicie już zrujnowana i na w pół pogrążona w bagnisku. Nazywa się Silvio-de-los-muertos.
Vetle rozpaczliwie się starał zrozumieć potok hiszpańskich słów.
– Co to znaczy?
– Och, za panowania mauryjskiego mieszkańcy wsi żyli w nieustannym strachu przed szczególnie brutalnym właścicielem zamku. Chyba nigdy nie słyszałem jego nazwiska, ale to zresztą nieistotne. Niemal codziennie musieli oni grzebać swoich bliskich, zamęczonych na śmierć przez ludzi pana, gdy nie mogli więcej pracować. I oto zdarzyło się, że do wsi przybył pewien człowiek, który postanowił wypowiedzieć wojnę panu na zamku. Chciał pomścić zmarłych, bo podobno był krewnym jednego z nich. Czy mu się to udało i co się z nim potem stało, tego nie wiem. Prawdopodobnie on także skończył źle. Patem jednak, od jego imienia, poczęto wieś nazywać Silvio-de-los-muertos. Czyli Silvio-przyjaciel-umarłych albo po prostu: Silvio-od-umarłych.
– Pięknie, nie ma co – westchnął Vetle zgnębiony.
– Owszem. Ale pytaj o tę wieś, to trafisz do celu.
– Tak zrobię – obiecał Vetle z wdzięcznością.
Na odjezdnym został szczodrze zaopatrzony w prowiant i pieniądze. Nie, nie, to żadna pożyczka! To prezent! Vetle rozumiał dumę granda, wobec tego zrezygnował z własnej.
A więc teraz chłopiec mógł jechać pociągiem tak daleko, jak pociągi docierają. Tylko ostatni odcinek będzie musiał pokonać piechotą. Las Marismas bowiem nie zostało stworzone dla pociągów, ani dla samochodów, ani nawet dla ludzi. Wyłącznie dla ptaków i zwierząt.
Tak jak radził grand, Vetle nie wybrał drogi na Sewillę, lecz jechał koleją, poprowadzoną szczytami niewysokich wzgórz wzdłuż rzeki. Później wędrował piechotą na tej samej wysokości, aż któregoś wieczora mógł spojrzeć w dół, na równinę, przez którą płynie rzeka Gwadalkiwir, przez Arabów zwana Wadi-al-Kebir, co znaczy „Wielka Rzeka”.
– Boże drogi – szepnął Vetle.
A przecież to, co widział, było zaledwie wycinkiem ogromnego terenu. Prawdopodobnie jeszcze się nawet nie zbliżył do Las Marismas. Teraz pojmował, że znalezienie zamku będzie niezwykle trudne. W każdym razie w tej chwili żadnego zamku nigdzie nie dostrzegał, mimo że widok miał przed sobą rozległy na wiele mil.
Daleko, na tej samej wysokości, na której się znajdował, widział bielejące małe wioski z obowiązkowo królującym pośrodku kościołem. Tereny wzdłuż rzeki były bardzo zróżnicowane pod względem krajobrazowym. Daleko na południu rzeka dzieliła się na szereg odnóg, płynących w podmokłej okolicy, ziemie na północy zdawały się być bardziej żyzne, bo wsie rozłożyły się tam gęsto. Już od miejsca, w którym stał, zaczynały się mokradła, tutaj nie można było budować domów. Właściwie to nic nie można było tutaj robić, a im dalej na południe, tym gorzej. Bagienne, niebezpieczne nieużytki.
W głębi doliny dostrzegał jeszcze co innego: potężne odnogi rzeki ginęły w podmokłym, martwym lesie, którego charakteru Vetle nie umiałby określić. Drzewa wyglądały okropnie. Jakby rozpaczliwie wyciągały się do życiodajnego nieba tak, by liście mogły pochwycić choć trochę słonecznego światła. Pnie sprawiały wrażenie nadnaturalnie wyrośniętych, jakby je ktoś wyciągał w górę, i Vetle wyobrażał sobie, że są całkiem nagie, pozbawione kory. Ale przecież z tej odległości nie mógł niczego takiego widzieć.
Ten las nie zdąży się bardzo zestarzeć, pomyślał, i chyba miał rację. To, co tutaj oglądał, to był koniec epoki. Później tereny te miały zostać przemienione w ziemię uprawną, ale tego Vetle przecież nie wiedział.
Przyszło mu do głowy, że Las Marismas, wielki raj ptaków, znajduje się za tym lasem albo że nawet zaczyna się już w lesie i ciągnie dalej na północ. Na razie nie widział żadnych ptaków, bo pewnie już się udały na spoczynek.
Właściwie to co Vetle miał do roboty w Las Marismas? Nie przyjechał tu przecież po to, żeby studiować zwyczaje ptaków.
Gdzieś na tych bagnach miał odnaleźć zamczysko.
Zbliżał się wieczór. Czerwone hiszpańskie słońce zaszło. Vetle też powinien udać się na spoczynek.
On jednak był teraz bardzo ożywiony. Przełamał poczucie bezradności i przygnębienia.
Tak blisko celu po takiej długiej podróży!
Chciał iść dalej.
Ale dokąd? Na południe czy na północ?
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na południe. W każdym razie powinien zejść w dolinę, nie może dalej wędrować szczytami wzgórz. Stoki były jednak porośnięte lasem, a w lesie straci widok na okolicę.
Po napadzie nad granicą nie czuł się zbyt bezpiecznie w lasach. Cóż za głupstwa! Gdzie się podziała jego odwaga?
Był już chyba w połowie drogi w dół przez szybko ciemniejący las, gdy nagle stanął przestraszony.
Coś czy ktoś poruszał się niedaleko pośród drzew?
Wcześniejszy atak wywołał u niego szok. I chyba na jego szczęście, bo teraz był tak przerażony możliwością powtórzenia się tego samego, że rzucił się na ziemię pod krzakami i leżał bez ruchu.
Nasłuchiwał, a serce biło mu coraz mocniej.
Jaka cisza! Jakby ktoś inny także nasłuchiwał.
W końcu jednak cisza została przerwana, bo jakaś istota znowu zaczęła się poruszać. Ciężkie, człapiące kroki, stękanie i głośne jęki. Coś wielkiego i niezdarnego brnęło przed siebie.
W kierunku krzewów, za którymi ukrywał się Vetle.
Chłopiec nie wytrzymał. Zerwał się jak oparzony i na łeb, na szyję poleciał w dół po zarośniętym chaszczami zboczu. Potykał się w ciemnościach, przewracał, obijał sobie kolana, wstawał pospiesznie i biegł dalej. Drapały go gałęzie, nogi więzły pomiędzy wystającymi korzeniami, krzaki szarpały mu ubranie. Jak oszalały wyrywał się z tych pułapek i pędził dalej, śmiertelnie przerażony, a coś niewidocznego wciąż biegło za nim.
Pojęcia nie miał, jakie zwierzęta żyją w okolicy. Jedyne, o czym, jak mu się zdawało, słyszał, to dziki. Stworzenie, które za nim biegło, wydawało się jednak większe. Nosorożec? Nie, skąd? To przecież nie Afryka!
Niedźwiedź?
Nie. A poza tym Vetle wątpił, czy w Hiszpanii żyją niedźwiedzie.
Ale cóż on wiedział o tym kraju?
Żadne inne zwierzęta jakoś nie przychodziły mu do głowy. Bo przecież nie mogły to być tygrysy ani pantery! I nie bizony czy inne tury ani nie łoś, zresztą łoś biegnie inaczej.
Vetle miał jednak nieprzyjemne uczucie, że tu w ogóle nie chodzi o zwierzęta. Że tu chodzi o coś całkiem innego.
I ta myśl przerażała go najbardziej.
„Monstrum nadchodzi”, wołał ktoś we śnie.
Monstrum.
Tak. Teraz wszystko zaczynało się zgadzać. To coś, co słyszał za sobą, to musiało być monstrum.
Nie zwierzę i nie człowiek. Monstrum.
W końcu Vetle wydostał się z lasu i stał. A dokładniej mówiąc – leżał. Leżał płasko na brzuchu, przywierając do ziemi.
Z lasu nie docierał żaden dźwięk. Najwyraźniej nikt za nim nie biegł. Może więc uratowała go zdolność do szybkiego biegu, właściwa jego wiekowi?
Tak. Raczej to ostatnie. Monstrum kierowało się przeciwko niemu, ale on okazał się szybszy i uciekł. A była to wyjątkowo wrogo usposobiona istota, Vetle wyczuwał to każdym nerwem. Istota, cokolwiek to było, czaiła się w lesie po to, by zabić.
Zabić jego!
Vetle miał w żyłach dostatecznie dużo krwi Ludzi Lodu, by takie rzeczy wiedzieć.
Głos, ów obrzydliwy, mlaszczący głos wzywał:
„Niewolniku! Nędzna kreaturo! Już go prawie miałeś i przegapiłeś okazję. To niewybaczalne!”
„On był za szybki”, odparło monstrum w myśli.
„To ty byłeś niezdarny! Pilnuj, by następnym razem podejść do niego niepostrzeżenie! Nawet gdyby to miało trwać wieki!”
„Ja się dwa razy nie mylę”, zaskrzeczał chrypliwy głos stwora. „Ja jestem najsilniejszy na świecie”.
„I najgłupszy”, zakończył Tengel Zły w myślach które nie docierały do tamtej istoty. „Że też muszę brać kogoś takiego do pomocy! Ale jak przyjdzie co do czego, ta kreatura jest najlepsza. Naprawdę niepodległa”.
Uśmiechnął się sam do siebie. Kiedy nuty zostaną odnalezione, zmusi się właściciela fletu do odegrania sygnału. A wtedy… Czas Tan-ghila zapanuje na ziemi. Jego królestwo trwać będzie tysiące lat.
Do miejsca jego spoczynku docierały echa kanonady z odległych pól bitewnych. Widział ludzi pełzających pośród korzeni w okopach, widział okręty wojenne na morzach, zatapiane lub zatapiające inne jednostki, i serce w nim rosło.
To jego dzieło!
Przymykał oczy na fakt, że ludzie rządzący światem są równie zdolni jak on.
Tengel Zły pragnął sam zażywać sławy tego, który unicestwił życie na ziemi.
Vetle rozglądał się ostrożnie, obolały, pokrwawiony.
W górze, na szczycie, miał znakomity widok na okolicę, widział drogę, którą powinien się kierować, gdyby chciał zejść na równinę. Ku południowi, bo nabierał coraz większej pewności, że należy iść właśnie tam.
Teraz nie widział żadnej drogi, nie widział w ogóle nic.
Na dodatek zrobiło się już nieprzyjemnie ciemno. W tym kraju natura nie znała długich zmierzchów, przechodzenia z jasnego dnia w noc. Tu owo przejście było brutalnie krótkie. Teraz kompletne ciemności jeszcze nie zapadły, ale stanie się to za chwilę. Z myślą o tych jakichś dzikich zwierzętach, które nocami włóczą się po tym kraju i z których jedno dopiero co spotkał, Vetle wlókł się przed siebie pozbawiony wszelkiej odwagi.
Pod żadnym pozorem nie mógł zostać tu, gdzie był. Za wszelką cenę powinien dostać się na równinę.
Nie ma się nad czym zastanawiać. Trzeba po prostu iść.
Aż do tej pory widział w tym kraju przeważnie jeden rodzaj gleby, czerwoną lub żółtawą glinę, która kompletnie wyschła w palącym słońcu i z której każdy podmuch wiatru wznosił w górę obłoki pyłu. Niekiedy Vetle widywał piasek, ale zawsze grunt był bardzo suchy.
Teraz dostrzegał zmianę. Widział to już z góry i to samo zauważał w dole. Znajdował się na podmokłych terenach nad rzeką Gwadalkiwir.
Tymczasem nie były to mokradła. Jeszcze nie, jeszcze zbyt blisko lasu. Raczej żyzna ziemia, można powiedzieć. Vetle szedł w gęstej trawie, od czasu do czasu podłoże stawało się błotniste, ale niespecjalnie. Uważał, żeby nie zbliżać się zanadto do rzeki, ale było już tak ciemno, że nie widział linii horyzontu. Może zresztą przesłaniała ją nocna mgła, trudno powiedzieć.
Nigdzie, jak okiem sięgnąć, ani jednego światełka.
Okolic rzeki Gwadalkiwir nie można nazwać doliną. Była to ogromna, rozległa równina i Vetle bardzo uważał, by nie podejść zbyt blisko wody, Jeszcze nie teraz. Najpierw musiał się rozejrzeć po otoczeniu.
Ziemia stawała się coraz bardziej bagnista, więc musiał znowu kierować się bliżej lasu. Czynił to niechętnie, gdyż śmiertelnie bał się dzikich zwierząt. Innego wyjścia jednak nie miał, w przeciwnym razie ryzykowałby, że wpadnie do najbliższej odnogi rzeki.
Nieustannie oglądał się przez ramię, niepewny, czy „to” nie rzuci się na niego od tyłu. Szedł więc tak szybko jak tylko mógł i w ten sposób pokonał dość dużą odległość.
Akurat w momencie kiedy pomyślał sobie, że nie może przecież tak iść przez całą noc, zmęczony coraz bardziej i bardziej, potknął się na czymś, ca nie mogło być niczym innym, jak bruzdą pozostawioną przez pług na zaoranym polu.
Pole? Tutaj? Poczuł ogromną ulgę. W takim razie niedaleko powinni być ludzie. W takim razie dzikie zwierzęta nie odważą się tu atakować.
Szedł dalej przez to jakieś pole, ale śladów ludzkich osiedli nadal nigdzie nie widział. Całe ciało pulsowało bólem, poranione podczas szalonego biegu przez porośnięty chaszczami stok. Spodnie na kolanach mial sztywne od zakrzepłej krwi, dłonie odarte ze skóry, oko długo zalewała mu krew ze skaleczonej brwi. Teraz już krew przestała lecieć, ale całe ubranie poszarpane było dosłownie na strzępy.
Vetle z Ludzi Lodu, czternastolatek, czuł się bardzo samotny, bardzo zmęczony i przerażony, w oczach miał łzy rozpaczy i bezradności.
Nagle stanął jak wryty. Dom? Ależ tak, nieduży dom! Czworokątna, mała budowla z kamienia, prawdopodobnie coś w rodzaju spichlerza do przechowywania produktów rolnych. Szedł dalej w nadziei, że znajdzie jeszcze więcej domów, ponieważ jednak niczego takiego nie znalazł, zawrócił do samotnego budyneczku i przez niskie drzwi wsunął się do środka.
Po zapachu ziemi poznał, że się nie mylił, to naprawdę spichlerz. Teraz pusty, ale kiedy postąpił kilka kroków przed siebie, natknął się w kącie na jakieś worki i skrzynie.
Vetle rozłożył worki na ziemi i zrobił sobie z nich posłanie. Jakiż kontrast z jedwabną pościelą we wspaniałym łożu w Kordobie!
Obejrzał dokładnie drzwi i uznał, że z pewnym wysiłkiem uda się je zamknąć na żelazny skobel. Kiedy to już zrobił, poczuł się dużo bezpieczniej. Potem padł na swoje prowizoryczne posłanie i starał się nie myśleć o szczurach, pająkach ani innych obrzydlistwach.
Vetle ocknął się. Nie był w stanie określić, czy to noc, czy ranek, wszystko tonęło w ciemnościach, ale nie wiedział przecież, czy spichlerz ma jakieś okna.
Coś go obudziło.
Leżał i nasłuchiwał w napięciu. Ze strachu starał się nie oddychać. Pragnął, żeby teraz ktoś przy nim był. Ktokolwiek, ale najlepiej ojciec. Albo mama, albo oboje…
Nagle zerwał się na równe nogi.
Coś skradało się pod ścianami na zewnątrz budynku. Ściany nie były grube, Vetle dokładnie słyszał człapiące, ciężkie kroki. I budzące grozę stękanie.
Ktoś się niecierpliwił. Ktoś czy coś dobijało się do drzwi. Usiłowało po omacku odnaleźć klamkę.
Skobel! Czy ta prymitywna zapora przed światem zewnętrznym wytrzyma? Vetle cofnął się pod ścianę i dygocząc w panicznym strachu przywarł do muru.
Dawno już rozpoznał te głosy na zewnątrz. To była istota tego samego rodzaju co tamta na wzgórzach. Trudno jednak powiedzieć, czy była to ta sama istota.
Dzik?
To mu się nadal wydawało najrozsądniejsze.
Tylko że to coś na zewnątrz wydawało się znacznie większe niż dzik.
Głośne dudnienie do drzwi sprawiło, że serce podeszło Vetlemu do gardła.
Nie, nie! To nie może dostać się do środka!
Kolejne uderzenie. Drzwi zatrzeszczały złowieszczo, ale wytrzymały. Na razie.
Chłopiec podczołgał się do wyjścia i bezszelestnie oparł się plecami o drzwi. Coś węszyło przy futrynie. Wysoko. Dzik, nawet gdyby stanął na tylnych nogach i wyprostował się, nie sięgnąłby tak wysoko.
Vetle dygotał przerażony.
To, co się stało zaraz potem, zaskoczyło go tak bardzo, że nie zdążył zrobić uniku.
Jednym potężnym ciosem drzwi zostały rozbite i Vetle poczuł, że coś twardego, przypominającego szpony wbija się w jego ramię i rozdziera ciało aż do łokcia. Jakby jakaś potężna łapa, czy jak to nazwać, została wsunięta przez rozbite drzwi i trafiła siedzącego na ziemi. Łapa cofnęła się, a Vetle ze wszystkich sił starał się opanować coraz bardziej nieznośny ból.
Czy naprawdę mogą tu być niedźwiedzie?
Przygotowany na śmierć czekał na następny atak, czwarty z kolei i teraz już pewnie ostatni. Zastanawiał się, czy nie zdołałby jakoś zastawić rozbitych drzwi jedną z desek i zaprzeć się o nie z całych sił plecami, ale uznał, że to całkiem beznadziejne.
Teraz… Kolejny atak! Teraz nastąpi!
Ale atak nie nastąpił.
Zamiast tego Vetle usłyszał, że człapiące kroki prześladowcy oddalają się pospiesznie.
W chwilę później dotarły do niego jakieś głosy. Normalne głosy ludzkie. Dwóch czy więcej mężczyzn szło przez równinę i rozmawiało.
W środku nocy?
Chyba powinien ich ostrzec?
Ostrożnie, bardzo ostrożnie Vetle uchylił rozbite drzwi i wyjrzał przez szparę.
Było bardzo wczesne rano. Tak wczesne, że wciąż więcej było ciemności niż światła.
Dzikie zwierzę? Gdzież się ono podziało?
Widział zarysy niedalekiego lasu czy może zarośli. To w tamtą stronę oddaliły się człapiące kroki.
A zatem on sam nie powinien się tam zbliżać.
Och, ramię! Paliło niczym ogień. Vetle dotknął ręką rany i poczuł, że krew spływa mu po palcach.
A ludzie?
Nigdzie śladu żywej duszy. Nie dogoniłby ich, nawet gdyby widział, dokąd poszli. Nic nie szkodzi, najważniejsze, że jemu udało się wydostać z opałów. To pewnie jedyna szansa na uratowanie życia. Niczym łasiczka wymknął się na zewnątrz i pobiegł jak najdalej od majaczącego w mroku zagajnika, a potem dalej, skrajem pola. Jaśniejące na wschodzie niebo pozwoliło mu się zorientować, gdzie jest.
To dziwne, że nie widział tych rozmawiających ludzi! Tych, którzy przestraszyli owo mistyczne zwierzę i sprawili, że uciekło. Chciał im podziękować i ostrzec przed czyhającym niebezpieczeństwem, ale oni po prostu zniknęli. Co prawda było jeszcze ciemno, ale nie na tyle, by nie można było zauważyć ludzkich sylwetek.
Dopiero kiedy odszedł bardzo daleko od budynku na polu i gdy słońce stało już wysoko ponad rozległą równiną, uświadomił sobie, że tamci mężczyźni rozmawiali po norwesku.
Posługiwali się trudno zrozumiałym, bardzo staroświeckim językiem.
Nie powinien się zatem spodziewać, że spotka tu kogoś żywego.