Vetle siedział przy oknie pociągu i wyglądał przez brudną szybę na rozjaśniony szarym brzaskiem świat. Wiedział, że wkrótce będzie musiał wysiąść. Pociąg, który miał zabrać uchodźców oraz inwalidów wojennych, tutaj kończył swój bieg.
Widział w czasie tej podróży mnóstwo okropnych i wstrząsających rzeczy. Więcej niż czternastolatek powinien oglądać. Tory kolejowe biegły przez zbombardowane pola, szyny często były pozrywane, pociąg musiał się zatrzymywać i czekać, aż tory zostaną naprawione.
W ten sposób Vetle zdołał poznać całą nędzę świata. Ruiny domów, dzieci wstrząsane rozdzierającym płaczem, trupy leżące przez wiele dni pod gołym niebem.
Miał wrażenie, że podczas tej podróży stał się o wiele dziesiątków lat starszy. I chyba było to bardzo potrzebne.
Dobrze, że tracił dziecięce cechy. To, co go niebawem miało spotkać, wymagać bowiem będzie dorosłości i odwagi, będzie musiał zmobilizować wszystkie swoje dotychczas jeszcze ukryte możliwości.
Bardzo chciał napisać do domu, ale jak miał to zrobić? Żył tu na łasce innych, opowiadał zmyśloną historię o rodzinie, która mieszka gdzieś w południowej Francji i do której za wszelką cenę chciałby się dostać. Rodzice też nic nie wiedzą o jego losie, czy zatem obsługa pociągu nie mogłaby go zabrać?
Pracownicy Czerwonego Krzyża okazali się bardzo życzliwi, zwłaszcza że Vetle ronił od czasu do czasu po parę łez i sprawiał wrażenie kompletnie zagubionego. Nie, pieniędzy nikt nie chciał od niego wziąć, pociąg woził przecież tylko żywność i ciepłe koce, a pasażerów zabierał wyłącznie w drodze powrotnej. Ale czy chłopiec ma jakieś środki na dalszą podróż? Owszem, ma, poradzi sobie.
Zastanawiał się, czy mama i ojciec znaleźli kartkę, którą dla nich zostawił na kuchennym stole. Och, z pewnością znaleźli, tylko co sobie teraz myślą? Żeby tylko ojciec albo Andre nie wyruszyli w ślad za nim. To by było najgorsze ze wszystkiego! Miał nadzieję, że Wędrowiec lub ktoś inny z grona przodków wyjaśnił rodzinie, co się stało, i uspokoił wszystkich.
Co to on sam napisał w swojej kartce?
Kochana Mamo, Tatusiu i wszyscy!
Dziś w nocy, kiedy byliście w Christianii, przyszedł tu Wędrowiec w Mroku. Ja jestem wybrany! Nie tak, żebym miał jakieś wyjątkowe zdolności, ale mam wykonać coś bardzo ważnego. Dlatego muszę na jakiś czas zniknąć. Ale nie martwcie się o mnie, przodkowie będą się mną opiekować.
Serdeczne pozdrowienia, Vetle.
PS. Musiałem rozbić skarbonkę, a poza tym pożyczyłem sobie jeszcze trochę z pieniędzy na utrzymanie domu. Bo przodkowie o takich sprawach nie myślą!
Czy to brzmi dostatecznie uspokajająco?
Oczywiście, brzmi dobrze.
Do rodziny Vetlego przybyli goście. Kiedy tylko jego rodzice, Christoffer i Marit, odkryli list, natychmiast pospieszyli do Lipowej Alei i tam wszyscy, bardzo wzburzeni, zastanawiali się, co by to mogło znaczyć. Czyżby to jakiś nowy pomysł Vetlego?
I wtedy przybył do nich Imre, a wraz z nim sam Tengel Dobry. Na ich widok wszyscy zrozumieli, że sprawa jest poważna. Najpierw Tengela Dobrego widziała tylko Benedikte, a dopiero potem, po nawiązaniu kontaktu z nią, Tengel ukazał się reszcie rodziny.
Obaj przybysze potwierdzili słowa Vetlego. Tak jest, Wędrowiec w Mroku był tutaj. I to prawda, że Vetle jest w drodze na południe.
– Ależ, Imre – jęknął stary Henning. – Dlaczego ty z nim nie pojechałeś?
– Ja się tam nie mogę pokazać – wyjaśnił Imre, potrząsając swoimi pięknymi blond włosami, a we wzroku miał tyle promiennego ciepła, które Henningowi przypominało głębokie, cudowne spojrzenie Marca, ojca Imrego.
Kiedy Imre i Tengel opowiedzieli, na czym polega zadanie Vetlego, Marit zaczęła płakać, a Christoffer natychmiast postanowił jechać w ślad za synem.
– To przecież jeszcze dziecko – szlochała Marit.
– Vetle posiada siły, których się w nim nie domyślacie – wyjaśnił Tengel Dobry. – I ma przy sobie opiekunów, chociaż ich nie widzi. A poza tym jest jedynym, który może to zadanie wypełnić.
– Ale z drugiej strony stoi Tengel Zły – wtrącił Sander Brink.
– Nie osobiście. On nie może się poruszać, bo Wędrowiec w Mroku sparaliżował go grą na flecie. Tylko że wciąż istnieje obawa, iż ktoś odegra na flecie jego pobudkę. Dlatego nuty tego sygnału muszą zostać zniszczone.
– Tak, tak, to rozumiemy, tylko dlaczego akurat Vetle? – zapytał Andre ostro. – Przecież ja mogłem to zrobić!
Imre odwrócił się ku niemu.
– Jedyna droga do zamku dla kogoś postronnego prowadzi przez małe okienko w tylnej ścianie. Jest ono takie wąskie.
Andre patrzył na ręce Imrego, gdy ten pokazywał szerokość otworu. Zrozumiał, że przez taką szczelinę nigdy by się nie przecisnął.
– Ale Tengel Zły dysponuje przecież straszną siłą woli – rzekła Benedikte. – Ta siła nie została mu odjęta?
– Niestety, nie – westchnął Imre. – Gdyby tak było, ja mógłbym zabrać owe nuty. Ale mnie się to nie uda, bo on wciąż mnie szuka, stróżuje wszędzie, gdzie mógłbym się pokazać. Na razie nie wie, gdzie jestem, ale muszę się strzec, nie wolno mi się ujawnić, to by było śmiertelnie niebezpieczne i dla Ludzi Lodu, i dla całej ludzkości.
– Tak właśnie mówił Marco.
– Otóż to. Ale żeby odpowiedzieć na pytanie Benedikte: nie wiemy, czy Tengel Zły ma zamiar dostać się do nut w hiszpańskim zamku. Do niedawna był za bardzo oszołomiony, żeby w ogóle cokolwiek przedsięwziąć. Teraz jednak znowu rozpoczął realizację swoich planów i dlatego bardzo się niepokoimy.
– Wyczuwamy mianowicie, że on coś zamierza – dodał Tengel Dobry. – Nie wiemy tylko, co to jest.
– Domyślamy się, że chciałby, żeby za wszelką cenę sygnał został odegrany do końca. I że on wie, gdzie nuty się znajdują.
– Wy też wiecie, gdzie – rzekł Henning. – Problem polega więc na tym, kto pierwszy tam dotrze!
– Otóż to!
Christoffer przymknął oczy.
– Ach, mój biedny, mały Vetle! Tengel Zły zrobi z pewnością wszystko, by go powstrzymać!
– Oczywiście! Ale Vetle ma pomocników. Najgorsze jest to, że nie wiemy, kogo Tengel Zły postanowił tam wysłać.
– A jaki miał wybór?
– O, pod tym względem jego możliwości są naprawdę ogromne! Ma do dyspozycji tyle złych mocy, że znamy nie więcej niż połowę z nich. Ale te niewidzialne siły łączy z nami jedna wspólna cecha. One też nie mogą się dostać do zamku bez pomocy człowieka. Zobaczymy więc, co się będzie działo. W każdym razie my zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by wspierać Vetlego, to możemy wam obiecać. Ale, jest tak, jak Wędrowiec powiedział chłopcu dziś w nocy: Wiele zależy do Vetlego. Jeśli będzie postępował głupio lub tchórzliwie czy też nieodpowiedzialnie, nie będziemy mogli mu pomóc. W takim razie sam będzie musiał ponosić konsekwencje.
– Ach – zawodziła Marit. – Tchórzliwy to Vetle nie jest, ale trudno powiedzieć, że zawsze działa mądrze i w sposób przemyślany! I co się z nim stanie, jeśli popełni błąd?
Henning położył dłoń na jej ramieniu.
– Marit i Christoferze, sądzę, że możemy zaufać naszym przodkom – rzekł spokojnie. – A poza tym dlaczego nie mielibyśmy zaufać także waszemu synowi? Kto wie, do czego Vetle jest zdolny?
Tengel Dobry uśmiechnął się na te słowa.
– Sporo o nim wiemy. Dlatego wybraliśmy właśnie jego.
– Teraz ja muszę już iść – powiedział Imre. – Wiecie, że jeśli o mnie chodzi, ta Lipowa Aleja jest miejscem niebezpiecznym. Myśli Tengela Złego często krążą wokół waszego domu.
Obaj przybysze pożegnali się i poszli. Pokój po ich wyjściu zdawał się pusty, głuche echo odbijało się od ścian.
I raz jeszcze wszyscy myśleli to samo: Kim właściwie jest Imre? Jakie zadanie ma do spełnienia? Dlaczego Tengel Zły nie może go zobaczyć?
Na razie jednak nie znajdowali na to odpowiedzi.
Podróż zdawała się trwać wieki. Nawet transportom Czerpanego Krzyża nie było łatwo przedzierać się przez tereny objęte wojną ani przekraczać granice. Vetle denerwował się. Przecież Wędrowiec mówił, że czas nagli. Tengel Zły może go uprzedzić. Nie osobiście, ale tak czy inaczej, w jakiś nie znany Vetlemu sposób, wykradnie nuty.
Zdawało mu się to okropne, nie wiedzieć, skąd niebezpieczeństwo mogłoby nadejść.
Vetle znajdował się teraz we Francji. Poza terenami frontowymi, ale wszędzie widoczne były skutki wojny. Nędza, uciekinierzy, długie, bardzo długie kolejki przed sklepami, wszelka komunikacja działała nieregularnie albo w ogóle.
Na początek, po opuszczeniu pociągu Czerwonego Krzyża, chłopiec szedł na południe w gromadzie uciekinierów. Nie mógł jednak tego kontynuować, jeśli chciał dotrzeć do celu jeszcze w tym roku. Vetle miał ze sobą mapę Europy i wiedział, dokąd iść. Wyrwał tę mapę z domowego atlasu, miał nadzieję, że rodzice wybaczą mu zniszczenie.
Po całej dobie wędrówki dotarł nareszcie do jakiejś smutnej i szarej osady przy stacji kolei żelaznej. Zdawał sobie sprawę, że ostatniej nocy powinien był się przespać i odpocząć, ale nie chciał tracić czasu. Teraz to się zemściło. Ciągnął za sobą nogi, a oczy same się zamykały. Z oddali słyszał sapanie pociągu, który najwyraźniej szykował się do odjazdu. Vetle zaczął biec. Miał szczęście, pociąg jechał na południe. W każdym razie lokomotywa zwrócona była ku południowi.
Pociąg składał się z wielu wagonów, więc pewnie nie była to jakaś lokalna linia. Nie oglądając się, Vetle wskoczył na stopnie, nie zdążył się dowiedzieć, dokąd jedzie, ani kupić biletu. Nie miał czasu na takie drobiazgi.
Powiedzieć, że pociąg jest przepełniony, to mało. Ludzie stali stłoczeni na platformie, a także na schodkach, trzymając się poręczy. Vetle jednak był taki nieduży i drobny, że nikt specjalnie nie protestował, kiedy przepychał się do środka. Przepuścili go, bo przecież to jeszcze dziecko! Ledwie zdążył się jakoś ulokować, a dano sygnał do odjazdu, z komina lokomotywy buchnęła chmura dymu i pociąg z sapaniem ruszył przed siebie.
Vetle nie znał francuskiego, nie zamierzał więc nawet pytać, dokąd pociąg zmierza, kiedy jednak opuszczali stację, zwrócił uwagę na nazwę. Nie znalazł jej co prawda na swojej mapie, ale miał nadzieję, że będą mijać jakieś większe miejscowości i wtedy będzie mógł określić swoją pozycję i kierunek podróży.
Pojawił się konduktor. Vetle próbował stać się taki maleńki jak to tylko możliwe. Czerwony Krzyż pomógł mu także i pod tym względem, że wymienili jego pieniądze na francuskie. Tyle tylko że zawartość skarbonki i trochę drobnych z pieniędzy z sumy na utrzymanie domu nie starczy na długą podróż po Europie. Vetle w ogóle nie miał pojęcia, ile pieniędzy powinien zabrać, toteż teraz naprawdę nie było go stać na opłacenie żadnego biletu.
Nagle usłyszał, jak któryś z pasażerów mówi, że jedzie do Marsylii. To fantastyczne!
No, on sam nie powinien jechać aż tak daleko. Najlepiej wysiąść w Avignonie i stamtąd ruszyć w kierunku Hiszpanii. Już dawno dokładnie przestudiował mapę, a ludzie z Czerwonego Krzyża udzielili mu cennych wskazówek, choć trochę kręcił, jeśli chodzi o cel podróży.
Teraz bardzo mu pomagało to, że był wątły i drobny. Podczas gdy konduktor zajmował się jedną grupą pasażerów, on przemknął prawie niedostrzegalnie w tłumie i znalazł się wśród tych, którzy mieli już sprawdzone bilety. Zrobił to jakby od niechcenia i tak naturalnie, że nikt nie spostrzegł manewru. Mimo to odetchnął z ulgą, kiedy konduktor opuścił nareszcie ich platformę.
Następna stacja wypadła w jakiejś większej miejscowości i na szczęście wysiadało tam wielu podróżnych. Zanim nowi zdążyli wsiąść, Vetle przecisnął się do wagonu i znalazł przedział, zajęty przez rodzinę z mnóstwem małych dzieci, gdzie jednak było jeszcze jedno wolne miejsce. Co prawda bardzo wąziutkie miejsce, ale gdyby parę dzieciaków wyrzucić przez okno…
Nie, żarty na bok. Vetle widział w czasie tej podróży tyle tragedii, że pospiesznie wyzbył się czarnego humoru. Z pytającym, sympatycznym uśmiechem wskazywał palcem miejsce i rodzice całej czeredy, przy akompaniamencie krzyku niemowlęcia, skinęli głowami, a nawet starali się usunąć wiercące się dzieciaki na bok. Rodzice wyglądali na porządnie zmęczonych, co zresztą nie mogło dziwić przy tym nieustannym krzyku i kręceniu się pociech.
Vetle był okropnie głodny. Nie jadł od czasu, gdy opuścił pociąg Czerwonego Krzyża. Tam życzliwie nastawiona załoga dokarmiała go ze swoich zapasów. Później musiał sobie radzić sam, ale chyba za bardzo oszczędzał pieniądze i uczynił sobie nawet rodzaj sportu z obywania się bez jedzenia, jak długo zdołał wytrzymać.
Tłumaczył sobie, że przecież będzie musiał jakoś wrócić do domu. I na podróż powrotną też potrzebne mu będą środki.
Jeśli w ogóle będzie jakiś powrót… Zadanie, jakie mu powierzono, nie należało do bezpiecznych.
Taka rodzina jak ta nie podróżuje z pewnością bez jedzenia, wojna czy nie. Vetle odpowiadał na zaczepki ciekawskich dzieciaków szerokim uśmiechem, a potem zaczął się bawić z dwojgiem wyglądającym na jakieś sześć i osiem lat. Bawił się, rzecz jasna, bez słów, ale znał różne sztuczki i złodziejskie chwyty, co mu się teraz bardzo przydało.
Później wciągnął większe dzieci do zabawy z pudełkiem zapałek. Wypisał mianowicie różne liczby na poszczególnych bokach pudełka, układał pudełko na krawędzi stolika, a następnie podrzucał dłonią. Należało rzucić tak, by odsłonić jak największą liczbę.
Nawet rodzice zaczęli się temu przyglądać, a w końcu ojciec nie zdzierżył i sam przyłączył się do zabawy. Rodzina bardzo szybko się zorientowała, że chłopiec nie rozumie ich języka, ale zdołał zająć rozkapryszone dzieci. I nawet niemowlę zasnęło, może też dzięki niemu?
Jak było, tak było, ale gdy w jakiś czas potem matka rodziny otworzyła koszyk z jedzeniem, on także został szczodrze poczęstowany chlebem, serem i winem. Wszystkie dzieci dostały wina. Vetle wprawdzie nie przywykł do takich napitków, ale nie odmówił.
Gdy do przedziału zajrzał konduktor, Vetle uśmiechnął się do niego promiennie, na pół pijany, i tamten nie zareagował na obecność pośród czeredy czarnowłosych dzieciaków jasnego blondynka. Tak więc problem biletu rozwiązał się sam, teraz należało jedynie mieć nadzieję, że rodzina jedzie dostatecznie daleko. Bo gdyby nagle wysiedli zostawiając Vetlego, konduktor na pewno zacząłby się zastanawiać.
Wszystko się jednak ułożyło jak najlepiej, rodzina zamierzała podróżować dalej niż Vetle. On wysiadł w Avignonie, wyściskany przez wszystkie dzieci i żegnany z płaczem. Kiedy bowiem Vetle chciał, potrafił być naprawdę ujmujący.
Szczerze mówiąc był dzieckiem ujmującym, sympatyczny i pogodny, żywy i wciąż roześmiany, ze swymi pszenicznymi włosami i lazurowymi oczyma. Brwi i rzęsy miał ciemne, niemal brązowe, ale najwspanialsze były jego oślepiająco wprost białe, równe zęby. Nic nie szkodziło nawet to, że jak na czternastolatka był taki drobny.
Akurat teraz, podczas tej podróży, płynęły z tego wyłącznie korzyści.
W dziesięć dni po opuszczeniu domu Vetle dotarł do małej wioski na granicy Francji i Hiszpanii. Po hiszpańskiej stronie. Miał bowiem tyle szczęścia, że udało mu się bez kłopotów przekroczyć granicę.
Znajdował się stosunkowo wysoko nad poziomem morza, ale i tak potężne Pireneje wznosiły się ponad osadą, powietrze było przyjemne i ciepłe, Vetle czuł się znakomicie. Sam się dziwił, jak świetnie sobie radzi, nie musiał żebrać i nie głodował.
A najdziwniejsze było to, że prawie nie naruszył swego skromnego kapitału. Wszędzie spotykał jakichś ludzi, którzy gotowi byli nakarmić, podwieźć lub przenocować tego cudzoziemskiego chłopca. Gdy było trzeba, Vetle umiał sprawiać wrażenie wzruszająco bezradnego. Samochodów nie spotykał wiele, bo były trudności z paliwem, ale konne wozy jeździły często po górskich drogach. Tyle że posuwały się zazwyczaj okropnie wolno, wolał więc iść piechotą. Szczęście mu zresztą sprzyjało i spory kawał drogi odbył jeszcze jednym pociągiem. Podróżował zatem w świetnym humorze.
Wszystko wskazywało na to, że przodkowie postąpili bardzo rozsądnie, wybierając do tego zadania właśnie Vetlego. Wyglądał na mniej niż te jego czternaście lat, a dziecku nikt przecież krzywdy nie zrobi.
Tu jednak, w tej pirenejskiej przygranicznej wiosce, przygoda o mało nie skończyła się tragicznie. Vetle poszedł do miejscowego banku, by wymienić francuskie pieniądze na pesety. W lokalu znajdował się jakiś drab o nieprzyjemnej powierzchowności i przyglądał się chłopcu. Stwierdził, że jest on sam, a poza tym nie zna języka, bo położył po prostu swoje pieniądze na ladzie i bez słowa przyjął od kasjera pesety.
Hiszpanie mają na świecie opinię ludzi dumnych i honorowych, ale wyjątki zdarzają się przecież wszędzie. A jeśli ktoś długo musi się obywać bez najpotrzebniejszych rzeczy, to pokusa może się okazać bardzo silna.
Vetle nie zauważył, że mężczyzna wyszedł za nim z banku. Chłopiec krążył potem długo po uliczkach, nie bardzo wiedząc, dokąd powinien się udać dalej. Z mapy wynikało, że Hiszpania jest krajem ogromnym, a on powinien ją przebyć całą. Na skos, z północnego wschodu na południowy zachód. Nie wyglądało to specjalnie zachęcająco.
Najlepszym rozwiązaniem w takich sytuacjach jest zawsze pociąg, ale tutaj nie było linii kolejowej… Wszystko to sprawiało dość beznadziejne wrażenie, a cel zdawał się potwornie odległy.
W tych rejonach Hiszpanii wszędzie rzucała się w oczy nędza. Była to jednak nędza innego rodzaju niż straszne tragedie na terenach ogarniętych wojną. Tutaj niedostatek udawało się przesłonić wspaniałymi kwiatami w skrzynkach na parapetach domów, białym wapnem na ścianach, a poza tym uśmiechem i radością życia mimo wszystko. Hiszpania była krajem neutralnym, ale i tu wojenne chmury rzucały groźne cienie, odczuwało się brak niemal wszystkiego. Cóż to jednak znaczy, skoro słońce świeci, a wokół jest tak pięknie?
Dopóki na ulicach znajdowali się ludzie, Vetle mógł chodzić bezpiecznie. Ponieważ jednak w tej wiosce nie zdołał się niczego dowiedzieć, musiał wyruszyć w dalszą drogę, zdając się wyłącznie na intuicję. Czas naglił, Tengel Zły nie może go uprzedzić.
Ruszył zatem drogą w górę, ku Pirenejom.
Liściasty zagajnik prześwietlony słońcem stawał się coraz gęstszy, a Vetle był na drodze sam. Szedł jak pod dachem pod skalnymi nawisami albo pomiędzy porośniętymi zielenią górskimi ścianami. W pewnym momencie odwrócił się i z ulgą stwierdził, że podąża za nim jakiś mężczyzna.
Zatem nie był tak zupełnie samotny.
Vetle nie lubił chodzić. Zajmowało to zbyt wiele czasu. A poza tym w ostatnich dniach odbył wiele męczących marszów.
Czyżby ten mężczyzna zamierzał go dogonić? Jeśli pragnie towarzystwa, to będzie zawiedziony, bo przecież Vetle nie zna jego języka.
Wyraźnie słyszał kroki tamtego na żółtoczerwonej ziemi. Brzmiały jakoś… groźnie? Jakby nieznajomy przyspieszał, zdecydowanie i coraz bardziej.
Vetle odwrócił się.
A niech to! Obcy szedł wprost na niego z kamieniem w uniesionej ręce i żądzą mordu we wzroku. Na okamgnienie lęk sparaliżował Vetlego, ale zaraz potem rzucił się w bok i dzięki temu uniknął ciosu. Napastnik nie miał już kamienia, ale chwycił chłopca za gardło. Obaj upadli na drogę.
W tej samej chwili Vetle usłyszał jakiś dźwięk.
Taki dźwięk tutaj? Chłopiec wierzgał nogami i krzyczał jak mógł najgłośniej, ale tamten dławił go coraz bardziej. Starał się, żeby napastnik nie słyszał tego, co on. Ale siły go opuszczały, tamten dusił bez litości.
Mamusiu, tatusiu, jęczało coś w duszy Vetlego. Teraz na waszego nieposłusznego syna przyszedł koniec. Jedyna pociecha, że spotkam tam mojego najlepszego przyjaciela, mojego psa, idę do niego…
Pewien grand, jeden z najbogatszych ludzi w Hiszpanii, wracał do domu po kilkutygodniowej podróży w interesach do objętego wojną Paryża. Towarzyszyła mu małżonka z małą córeczką. Jechał, oczywiście, własnym samochodem, jakżeby inaczej! Jak to Hiszpan. Cóż mogły go obchodzić braki paliwa w kraju? Nonsens! Był zbyt wysoko postawionym człowiekiem, by przejmować się takimi trywialnościami. Miał stosunki i miał pieniądze.
Grand przekroczył właśnie granicę i nieoczekiwanie zatrzymał samochód. Przez dłuższy czas siedział zamyślony, po czym zawrócił i skręcił w boczną drogę.
– Co ty, na Boga, robisz? – krzyknęła żona histerycznym tonem. – Czyż nie mieliśmy jechać do Barcelony?
– Nie. Mam ochotę popatrzeć na Pireneje – odparł grand krótko.
– Ale ja muszę zrobić zakupy w Barcelonie, przecież wiesz o tym! Co to wszystko ma znaczyć?
Grand także się nad tym zastanawiał. Co znaczy ów nagły impuls, by pojechać przez Pireneje?
– Tu jest bardzo ładnie – odparł z uporem.
Córka nie mówiła nic. Zacisnęła tylko wargi i wyglądała kropka w kropkę tak jak matka.
– Ja naprawdę nie rozumiem – piszczała pani. – Co ty chcesz robić w górach? I na tych okropnych drogach? Rozbijemy samochód, zobaczysz, i…
– Zamilcz! – uciął grand. – Będzie tak, jak powiedziałem.
W głębi duszy jednak i on odczuwał niepokój. Co go gna na te wyboiste szlaki? Czuł się tak jakby… Jakby kierowała nim czyjaś wola?
Ale przecież on nigdy nie pozwalał sobą kierować! Nie znosił czegoś podobnego.
Nie, nie, to on sam, oczywiście, po prostu chce zobaczyć Pireneje i tyle.
Zdenerwowane zawodzenie żony nagle ucichło.
– Co się tam dzieje? – krzyknęła zdławionym głosem.
– O, mój Boże – jęknął grand. – Czy on dusi tego chłopca?
Zatrzymał samochód, gdy tylko podjechał do walczących. Vetlemu rzeczywiście udało się hałasować tak głośno, że napastnik nie słyszał zbliżającego się auta. Teraz wyrwał chłopcu pugilares i zaczął uciekać co sił w nogach.
Córka granda krzyczała wniebogłosy:
– Nie goń go, ojcze! On jest niebezpieczny!
– Ukradł chłopcu pugilares! – wołała jej matka.
Grand był mężczyzną w sile wieku i słowo „lęk” było mu obce. Nie na darmo należał do najwyższych warstw społecznych. Już wyskoczył z samochodu, złapał złodzieja za kark i jednym ciosem powalił na ziemię. Uderzenie było tak silne, że tamten stracił przytomność, a wtedy grand wyjął z samochodu linkę i związał przestępcę.
Pani tymczasem uklękła obok Vetlego, który wciąż się krztusząc obmacywał obolałe gardło. Nie rozumiał ani słowa ze zdenerwowanego szczebiotu pani, ale pojmował istotę tego, co mówiła: że został cudownie ocalony dosłownie w ostatniej chwili.
Przysięgał sobie, że teraz będzie już dużo ostrożniejszy.
Panienka przybiegła z jego pugilaresem. Z wysiłkiem i bardzo poważnie powiedział: „bardzo dziękuję” w swoim ojczystym języku.
– Ach, ojcze, on nie mówi po hiszpańsku!
Grand pomógł Vetlemu wstać.
– Merci – wykrztusił chłopiec. Nauczył się tego podziękowania we Francji.
– Jesteś Francuzem? – zapytał grand w tym właśnie języku.
– Non. Jestem Norwegiem – odparł Vetle. – Norvege…
– A, Noruega! – rzekła małżonka granda, po czym wyrzuciła z siebie długi potok słów, a zakończyła pytaniem: – Dokąd zmierzasz?
Vetle jednak nie rozumiał niczego.
Pani zamachała rękami, pokazywała przed siebie i wciąż ponawiała pytanie.
Trochę niepewnie Vetle wyjął mapę.
– Si! Si! – mówili tamci.
Pokazał im miejsce, do którego zamierzał się dostać.
– Madre de Dios! Las Maristinas? – jęknęła pani, która najwyraźniej miała zwyczaj jęczeć przy lada okazji.
Wtedy grand powiedział coś, co Vetle tłumaczył sobie jako „studiować ptaki”. Kiwał więc głową i powtarzał w odpowiedzi: – Si, si! – Właśnie się tego słówka od nich nauczył. Na wszelki wypadek jednak starał się mieszanym norwesko-francuskim z wydatną pomocą rąk wytłumaczyć im, że ma tam kogoś odwiedzić. Zdawało mu się bowiem, że ptaki jako powód dla takiej podróży to nie brzmi zbyt poważnie. „Mon pere” (mój ojciec), wykrztusił łamiącym się głosem, gdy dopytywali się a jakieś szczegóły. I prosił w duszy ojca Christoffera, by wybaczył to małe kłamstwo.
Grand zwrócił się do małżonki:
– W takim razie jedziemy da Barcelony. I tak muszę zawrócić do wioski, którą dopiero co minęliśmy, żeby oddać policji tego łobuza. Chłopiec może chyba pojechać z nami?
– Oczywiście! – zawołały panie chórem.
Udało im się nawet wytłumaczyć to Vetlemu. A kiedy pokazały na mapie, dokąd oni sami się udają, Vetle poczuł, że przepełnia go szczęście. Kordoba! To znaczy, że przejedzie z nimi prawie całą Hiszpanię, niemal do samego celu!
Po samochodzie, po ubraniach wszystkich państwa i po ich manierach Poznawał, że to ludzie bardzo bogaci i wytworni. Jakie szczęście ma ten Vetle! Niebywałe szczęście!
Kiedy oddali przestępcę w ręce policji i kiedy już wsiedli do samochodu, grand rzekł z triumfem:
– No, to teraz widzicie! Ja to czułem! Gdybym się nie upierał, że powinniśmy jechać przez Pireneje, to teraz ten bandyta już by uciekł z pieniędzmi, a chłopiec leżałby martwy na drodze.
Ktoś tuż obok Vetlego powściągnął uśmiech, lecz podróżni w samochodzie tego nie widzieli.
Pomocnicy Vetlego nie mogli interweniować, ale byli przy nim.
Monstrum uniosło się w górę.
Szukało tego, kto je wzywał.
Nikogo jednak w pobliżu nie widziało.
„Mój niewolniku!” wołał jakiś nieprzyjemny głos, dokładnie taki sam jak ten, który kiedyś wzywał Tamlina, Demona Nocy. „Mój niewolniku! Słuchaj i rób, co ci nakażę! „
Monstrum stało przez chwilę, chwiejąc się lekko, i nasłuchiwało.
Znowu głos, powolny, ostry, szepczący głos, a właściwie tylko echo w głowie słuchającego.
„Słuchaj mnie, ty nędzny robaku!”
Ale to, do czego przemawiał Tengel Zły, w żadnym razie nie przypominało robaka.
„Pewien chłopiec jest w drodze do tego samego miejsca co ty. Może tam dotrzeć jako pierwszy, bo ma pomocników. Musisz go powstrzymać, unicestwić go, zanim dojdzie za daleko. Zrozumiałeś?”
Monstrum wysłało w odpowiedzi sygnał informujący, że pojmuje. Wspaniały rozkaz. Dużo bardziej interesujący niż szukanie jakichś papierów i pilnowanie, żeby nikt nie odegrał zapisanych na nich nut.
Ale to także musi zostać wykonane.
Później.