wrzesień 1977, Huntsville, Teksas
O szóstej rano policję w Huntsville postawiono w stan pełnego pogotowia.
Za murami z czerwonej cegły zbierali się już demonstranci. Protestowali przeciwko pierwszej od trzynastu lat egzekucji w Teksasie. Bestialstwo, głosiły transparenty. Okrucieństwo. „Teksański piorun” nigdy nie powinien odchodzić na emeryturę. Kara śmierci jest kapryśna i nieprzewidywalna.
Drugi, równie liczny tłum przyszedł z zupełnie innymi hasłami. „Bestialstwo i okrucieństwo” to za mało dla Russella Lee Holmesa. Posłać go na krzesło. Niech się usmaży. Kandydat na egzekucję numer trzysta sześćdziesiąt dwa zasługiwał na to, by odkurzyć dla niego elektryczne krzesło. Prawdę mówiąc, można by dla niego odkurzyć nawet szubienicę.
W Umieralni, gdzie przeniesiono go poprzedniej nocy, Russell Lee Holmes ułożył się wygodnie na długiej pryczy i odwrócił się do wszystkich plecami. Miał wodnistobłękitne oczy i zapadniętą twarz. Był chudy i przygarbiony. Po trzydziestu latach żucia tytoniu i picia coli jego zęby stały się krzywe, czarne i przeżarte próchnicą. Często dłubał w nich kciukiem. Nie robił miłego wrażenia, ale był cichy i zachowywał się spokojnie. Można było niemal zapomnieć, co zrobił tymi małymi, drobnokościstymi dłońmi.
W styczniu, gdy stan Utah położył kres moratorium Sądu Najwyższego na egzekucje, stawiając Gilmore’a przed plutonem śmierci, nikt nie miał wątpliwości, że Teksas także włączy się do zabawy. I wszyscy uważali, że Russell Lee Holmes jest pierwszy w kolejce.
Może dlatego, że kiedy sędzia spytał go, co ma do powiedzenia o porwaniu, torturowaniu i zamordowaniu sześciorga dzieci, Russell Lee oświadczył:
– Prawdę mówiąc, Wysoki Sądzie, już się nie mogę doczekać, kiedy sobie złapię następne.
W drzwiach celi stanął strażnik, wielki, tłusty facet, nazywany Indorem, bo jego obwisłe policzki w chwilach gniewu lub zdenerwowania czerwieniały i trzęsły się jak indycze korale. Russell Lee wiedział z doświadczenia, że Indor wkurza się byle czym. Ale teraz strażnik zachowywał się spokojnie, nawet dobrotliwie. Podniósł do oczu kartkę z wyrokiem i odchrząknął, by usłyszeli go także czterej inni mieszkańcy Umieralni.
– Oto twój wyrok, Russellu Lee. Przeczytam ci go. Słuchasz?
– Chcecie mnie usmażyć – mruknął Russell bez emocji.
– Jesteśmy tu, by ci pomóc przez to przejść. By ci zaoszczędzić kłopotów.
– Spieprzaj.
Indor pokręcił głową i zabrał się do czytania.
– Decyzją sądu skazuje się ciebie, Russellu Lee Holmesie, na śmierć za następujące zbrodnie…
Przytoczył całą listę. Sześć morderstw pierwszego stopnia. Porwanie. Gwałt. Molestowanie. Typowy sadystyczny bydlak, w pełni zasługujący na śmierć. Russell Lee przytakiwał przy każdym oskarżeniu. Niezłe osiągnięcia jak na chłopaka, którego matka nazywała po prostu Śmieciem „obrzydliwym białym śmieciem”, albo „wierną podobizną tatusia, tego zafajdanego białego śmiecia”.
– Rozumiesz wyrok, Russellu Lee?
– Do tej pory każdy głupi by zrozumiał.
– Doskonale. Wielebny chciałby z tobą porozmawiać.
– Pragnę tylko pomówić z tobą, mój synu – odezwał się uspokajająco ojciec Sanders. – Być przy tobie w chwili próby. Pomóc ci zrzucić ciężar z duszy, zrozumieć podróż, w którą niedługo ruszysz…
– Pieprzyć to – wypowiedział się Russell Lee, jak zwykle szczery i otwarty. – Nie mam zamiaru spotykać się z jakimś ciotowatym Bogiem. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Pana Szatana. Coś mi się zdaje, że mógłby się ode mnie nauczyć, jak straszyć dzieci. A ty, Indor, nie masz dziecka? Córeczki?
Nalana twarz strażnika w jednej chwili zalała się czerwienią. Gruby palec uniósł się ostrzegawczo w powietrze, obwisłe policzki zadrżały.
– Nie zaczynaj. Jesteśmy tu, żeby ci pomóc…
– … Zdechnąć. Nie jestem głupi. Chcecie mnie zabić, żeby znowu spać spokojnie. Ale ja się cieszę, że będę trupem. Będę mógł latać wszędzie, jak Kacper. Może dziś dopadnę twoją córeczkę…
– Nie pogrzebiemy cię! – ryknął strażnik. – Wrzucimy cię do niszczarki, ty sukinsynu. Zostanie z ciebie miazga, a tę miazgę zalejemy kwasem. Nie zostanie po tobie nawet jeden strzęp. Ani jedna komórka!
– Nie moja wina – wycedził Russell Lee. – Urodziłem się zły.
Strażnik Indor podciągnął spodnie, skinął głową duchownemu i wypadł z celi.
Russell Lee wyciągnął się na pryczy i wyszczerzył zęby. Pora się zdrzemnąć. Na dziś już koniec. To w ogóle koniec.
Jego uśmiech zniknął, gdy na korytarzu rozległ się śpiew czterech skazańców:
– Smażony, pieczony, na krześle sadzony! Smażony, pieczony, na krześle sadzony!
O wpół do czwartej po południu Russell Lee wstał i zjadł ostatni posiłek: pieczonego kurczaka, marchewkę na gęsto i słodkie ziemniaki. Wraz z posiłkiem pojawił się nieproszony gość, reporter Larry Digger – zemsta Indora za poranną potyczkę.
Przez chwilę obaj przyglądali się sobie w milczeniu. Larry Digger miał trzydzieści lat, muskularną sylwetkę, gładką twarz, gęste ciemne włosy. Wniósł ze sobą zapach zewnętrznego świata; wszyscy skazańcy spoglądali na niego spode łba, z zazdrością. Wpadł do celi Russella Lee i usadowił się na pryczy.
– Ty to wszystko zjesz? Pękniesz, zanim zdążysz dojść do krzesła.
Russell Lee łypnął na niego ponuro. Larry Digger przyczepił się do niego jak rzep siedem lat temu; najpierw opisywał jego zbrodnie, potem aresztowanie, proces, a teraz przyszła pora na śmierć. Początkowo Russell Lee nie miał nic przeciwko temu. Ale ostatnio pytania dziennikarza zaczęły go denerwować i chyba trochę przerażać, a Russell Lee nienawidził się bać. Wbił spojrzenie w wózek z posiłkiem i wciągnął w nozdrza tłustą woń smażeniny.
– Czego? – warknął, zabierając się za kurczaka.
Digger zsunął z czoła kapelusz i rozpiął płaszcz.
– Jesteś dość spokojny. Nie histeryzujesz, nie wmawiasz nikomu, że jesteś niewinny.
– Mhm. – Russell Lee oddarł kawał mięsa, przeżuł je z ciamkaniem, przełknął.
– Podobno zrezygnowałeś z ostatniej posługi. Też nie sądziłem, że wrócisz na łono Kościoła.
– Mhm.
Nie będzie rozgrzeszenia?
– Mhm.
– Daj spokój. – Digger pochylił się i oparł łokcie na kolanach. – Wiesz, o co mi chodzi. To twój ostatni dzień. Wiesz, że ci nie darują. To koniec. Ostatnia szansa, żeby powiedzieć wszystko jak jest. Prosto z twoich ust na pierwszą stronę.
Russell Lee dojadł kurczaka, otarł ociekające tłuszczem wargi i zabrał się do kleistej marchewki.
– Umrzesz samotnie, Russell. Może teraz wydaje ci się, że to drobiazg, ale zmienisz zdanie, kiedy cię przypną do krzesełka. Podaj mi ich nazwisko. Mogę ściągnąć tu twoją żonę. I dziecko. Dam ci na pociechę rodzinę w ostatnim dniu twojego życia.
Russell Lee skończył marchewkę i wbił trzy palce w sam środek czekoladowego ciasta. Wyrwał wielki kawał i zaczął zlizywać lukier.
– Nawet ci za to zapłacę – Digger zrobił ostatni beznadziejny wysiłek, o czym wiedzieli obaj. – No, daj spokój. Wiem, że masz żonę. Widziałem tatuaż, słyszałem plotki. Powiedz mi o niej. Powiedz mi o dziecku.
– Co cię obchodzi?
– Chcę ci tylko pomóc…
– Chcesz ich tu sprowadzić i wystawić na pośmiewisko.
– Więc przyznajesz, że istnieją?
– Może istnieją, może nie. – Russell Lee pokazał w uśmiechu rozchybotane, brązowe od czekolady zęby. – Nic nie powiem.
– Jesteś głupi. Oni cię tu usmażą, a twoja żona nawet nie dostanie po tobie renty. A dziecko wychowa jakiś inny męt, który da mu swoje nazwisko. Pewnie z niego zrobi takiego samego wyrzutka jak ty.
– O, to już jest załatwione, nic się nie martw. Tak, tak. Prawda jest taka, że mam przed sobą jaśniejszą przyszłość niż ty. To ci dopiero ironia, co? Ironia. Dobre słowo, nie ma co. Dobre słowo.
Zamilkł i zajął się ciastem.
Larry Digger opuścił celę wściekły. Russell Lee rzucił na betonową podłogę resztki posiłku. Miał się nim podzielić z innymi skazańcami, tak nakazywał obyczaj. Rozgniótł ciasto obcasem.
– No, podzielcie się wszyscy. Podzielcie się, skurwiele.
Z końca korytarza dobiegło głośne chrupnięcie, potem narastające zawodzenie i przenikliwy jęk. Opadł, nabrał głębokich tonów, znowu się uniósł, wysoko, wysoko…
Kat rozgrzewał krzesło. Testował sprzęt, przełączając z tysiąca ośmiuset woltów na pięćset, z tysiąca trzystu na trzysta.
Nagle ta chwila stała się bardzo realna.
– Smażony, pieczony, na krześle sadzony. Smażony, pieczony, na krześle sadzony! – rozległo się na korytarzu.
Russell Lee Holmes siedział cicho na brzegu pryczy. Skulił się i zaczął myśleć o najwstrętniejszych rzeczach na całym świecie. O wątłych, miękkich szyjkach, wielkich niebieskich oczach, przenikliwych piskach.
Nie powiem ani słowa, słoneczko. Zabiorę do grobu, że był ktoś, kto przynajmniej udawał, że kocha Śmiecia.
Boston, Massachusetts
Josh Sanders wlókł się jasno oświetlonym korytarzem. Był na pierwszym roku stażu. Właśnie zaczął trzydziestą siódmą godzinę dyżuru, który miał trwać dobę, i właściwie funkcjonował już na autopilocie. Musiał się przespać. Znaleźć pusty pokój. Spać.
Zbliżył się do sali numer pięć. Ciemno. Przypomniał sobie mętnie, że w grafiku piątka była wolna. Spokojna noc na pogotowiu.
Wszedł do pokoju i odgarnął zasłonę przy łóżku, zamierzając się na nie rzucić.
Pisk. Ochrypłe rzężenie. Jęk.
Młody doktor wzdrygnął się, włączył górne światło. Na łóżku leżała dziewczynka, której nie powinno tu być.
Obiema rączkami ściskała się za gardło; oczy wywróciły się jej białkami do góry, a po chwili całe ciało zwiotczało.
Oddział egzekucyjny znał się na robocie. Trzej strażnicy zakuli Russella Lee Holmesa w kajdany na nogi i łańcuch w pasie. Skazaniec oznajmił, że może iść o własnych siłach. Wszyscy zajęli miejsca.
Strażnicy stali po obu stronach Russella Lee. Indor szedł z przodu. Przemierzyli dwa metry korytarza i dotarli do zielonych drzwi, które powitały już trzystu sześćdziesięciu jeden skazańców.
O piątej fryzjer ogolił Russellowi głowę, odsłaniając idealnie gładką czaszkę, miejsce dla elektrod. Potem ostatni prysznic i świeże, białe egzekucyjne ubranie. Białe spodnie, biała koszula, biały pas, a wszystko z bawełny uprawianej, tkanej i szytej przez więźniów. Russell Lee szedł na śmierć ubrany jak pieprznięty pokojowy malarz.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Krzesło stanęło przed nim w całej okazałości. Stare drewno, wypolerowane do połysku przez pięćdziesiąt lat. Wysokie oparcie, solidne nogi i poręcze, szerokie rzemienne pasy. Prawie jak fotel babuni, gdyby nie maska na twarz i elektrody.
Kat wziął się do roboty i wszystko zaczęło się toczyć w przyspieszonym tempie. Strażnicy dokładnie przypięli Russella Lee do dębowego krzesła. Jeden wcisnął mu między zęby patyk, drugi pomazał lewą nogę, głowę i pierś solą fizjologiczną dla lepszego przewodzenia prądu. Potem kat opasał mu łydki szerokimi, metalowymi obejmami, zapiął je wokół nadgarstków, przypiął po dwie diody po obu stronach serca i wreszcie nasadził srebrną czaszę na wygoloną głowę. W niespełna sześćdziesiąt sekund Russell Lee został ukoronowany.
Kat zakleił oczy skazańca taśmą, żeby było mniej sprzątania, kiedy gałki oczne eksplodują. Wsadził mu do nosa kłębki waty, żeby ograniczyć krwotok.
Wpół do dwunastej w nocy. Pluton egzekucyjny opuścił pomieszczenie i rozpoczęły się tortury. Russell Lee siedział przywiązany do krzesła, w ciemnościach, czekając na dźwięk dzwonka telefonu połączonego bezpośrednio z gabinetem gubernatora.
Inni, siedzący w trzech pomieszczeniach wokół celi, także czekali. W pokoju numer jeden siedzieli świadkowie: Larry Digger i czworo krewnych ofiar Russella Lee – ci, którzy się na to zdobyli. Patricia Stokes straciła czteroletnią córeczkę Meagan. Jej mąż miał dyżur w nowym miejscu pracy, więc przyprowadziła czternastoletniego syna. Brian siedział z kamiennym wyrazem twarzy, Patricia płakała cicho; łkanie wstrząsało jej wynędzniałym ciałem.
W sali numer dwa kat czekał w pogotowiu. W tym pomieszczeniu znajdował się drugi telefon, połączony bezpośrednio z biurem gubernatora. Ze ściany wystawały trzy duże przyciski, po trzy centymetry średnicy. Główny włącznik; i dwa zapasowe. W stanie Teksas jak się coś robi, to porządnie.
Sala numer trzy była przeznaczona dla rodziny i przyjaciół skazańca. Tego dnia znalazł się w niej tylko Kelsey Jones, oblegany obrońca Russella Lee, ubrany na tę okazję w najlepszy garnitur z jasnozielonej serży. Przybył tu ze specjalną misją. Miał obserwować. I zameldować, co skazany przekaże w ostatnim słowie kobiecie, która go kochała.
Potem miał zapomnieć o jego istnieniu – czego się już nie mógł doczekać.
Dwudziesta trzecia trzydzieści jeden. Rozpoczęło się odliczanie. We wszystkich pomieszczeniach zapadła martwa cisza. Obecni wstrzymali oddech.
Główny aktor przedstawienia siedział z oczami zaklejonymi taśmą i ściskał zębami patyk.
JESTEM KRÓLEM. JESTEM WIELKI!
Zwieracz puścił. Palce zacisnęły się na poręczach tak mocno, że kostki pobielały jak papier.
Kocham cię, słoneczko. Kocham… cię.
– Alarm niebieski! Alarm niebieski! – Josh wykrzykiwał polecenia i jednocześnie sprawdzał tętno dziewczynki. – Dajcie wózek! Mamy tu dziewczynkę, osiem lub dziewięć lat, prawie nie oddycha. Niech ktoś wezwie pediatrów!
Do sali wpadł doktor Chen.
– Skąd ona się tu wzięła?
– Nie wiem.
Jednocześnie pojawiły się pielęgniarki i wózek. Wszystko zaczęło się dziać w przyspieszonym tempie.
– Nie ma jej w wykazie – rzuciła Nancy, przełożona pielęgniarek, chwytając strzykawkę. Igła wbiła się w żyłę, zaraz po niej wprowadzono cewnik. Natychmiast pobrano krew i mocz.
– Gorączka rośnie! Oho, pokrzywka! – Pielęgniarka Sherry zdjęła dziewczynce bawełnianą podkoszulkę, by podłączyć monitor. Ukazała się zaczerwieniona klatka piersiowa.
– Cofnąć się!
Zrobiono zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej i wszyscy znów przypadli do małej pacjentki, otaczając ją gorączkowymi zabiegami. Na ciele dziewczynki lśniła warstewka potu. Dziecko nie reagowało na reanimację. Potem przestało oddychać.
– Rurka dotchawicza! – krzyknął Josh i natychmiast przystąpił do intubacji.
Psiakrew, była strasznie mała. Bał się, że coś jej uszkodzi, kiedy tak brutalnie wbijał rurkę w wątłe gardziołko. Przewód trafił we właściwe miejsce i ześliznął się do tchawicy.
– Jest! – rzucił; w tym samym czasie Sherry wypadła z sali jak burza, niosąc fiolki z próbkami do laboratorium.
– Tętno nitkowate – powiedziała Nancy.
– Diagnoza? – spytał doktor Chen.
– Reakcja anafilaktyczna – odparł natychmiast Josh. – Jedna ampułka adrenaliny.
– Jedna setna – poprawił go doktor Chen. – Dawka dziecinna.
– Nie widzę żadnego śladu po ukłuciu osy – zaraportowała Nancy, podając adrenalinę, którą lekarz podał przez rurkę dotchawicza.
– To może być reakcja na cokolwiek – mruknął doktor Chen. Wyprostował się, czekając na efekty.
Przez chwilę nikt się nie ruszał.
Dziewczynka wyglądała wzruszająco bezbronnie; rozkrzyżowana na białym szpitalnym łóżku, oblepiona przewodami, z igłą wbitą w rączkę i pękatą rurą sterczącą z ust. Długie jasne włosy rozsypały się wokół jej głowy. Pachniały lekko dziecinnym szamponem No Morę Tears. Długie, gęste rzęsy opadały na pyzate policzki, poznaczone czerwonymi smugami i jaskrawymi plamami. Josh nigdy, mimo tych wszystkich lat, nie zdołał się przyzwyczaić do widoku dziecka w szpitalu.
– Mięśnie się rozluźniają – rzucił Josh. – Łatwiej jej oddychać.
Adrenalina działała szybko. Dziewczynka uniosła powieki, ale szkliste oczy niczego nie widziały.
– Słyszysz mnie? – spróbował doktor Chen.
Bez rezultatu. Lekko potrząsnął ją za ramiona. Ciągłe nie reagowała. Nancy pomasowała pierś małej w okolicy mostka, na tyle mocno, by wywołać ból. Drobne ciałko wygięło się w łuk, ale oczy dziewczynki nadal wpatrywały się martwo w górę.
– Brak reakcji – oznajmiła Nancy.
Spojrzeli na małą z niepokojem.
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
– O co ten krzyk? – Do sali wbiegł doktor Harper Stokes w zielonym szpitalnym uniformie, który wyglądał na nim jak ubranie do tenisa. Wydawał się niemal nieprawdziwy – brązowa opalenizna, intensywnie błękitne oczy, twarz jak z filmowego plakatu. Niedawno zaczął pracować w miejskim szpitalu jako kardiochirurg i już nabrał zwyczaju przechadzania się po korytarzach jak Jezus pomiędzy trędowatymi. Mówiono, że jest doskonałym specjalistą i najwyraźniej sam też tak uważał. Wiecie, jaka jest różnica między kardiochirurgiem a Bogiem? Bóg nie uważa się za kardiochirurga.
– Zobacz sam – mruknął doktor Chen z niejaką niechęcią.
– Mhm. – Doktor Harper podszedł energicznie do łóżka. Dopiero teraz dostrzegł dziewczynkę oblepioną przewodami i nakłutą igłami. Zatrzymał się gwałtownie, autentycznie wstrząśnięty. – O Boże, co się stało?
– Reakcja anafilaktyczna na nieznany czynnik.
– Podano adrenalinę?
– Oczywiście.
– Dajcie prześwietlenie klatki piersiowej. – Doktor Stokes wyciągnął rękę po zdjęcie, nie odrywając skupionego spojrzenia od małej. Sprawdził jej puls.
– Wszystko jest pod kontrolą.
Doktor Stokes podniósł głowę i spojrzał młodemu lekarzowi prosto w oczy.
– Więc dlaczego ta dziewczynka leży tu jak szmaciana lalka? Doktor Chen zacisnął zęby.
– Nie wiem.
Północ. Lekarz wszedł do pomieszczenia dla kata i zajął miejsce pod ścianą. Ręce założył za plecami. Kat podniósł słuchawkę telefonu połączonego z gabinetem gubernatora.
Usłyszał ciągły sygnał.
Odłożył słuchawkę. Odliczył sześćdziesiąt sekund.
Spojrzał na Russella Lee Holmesa, siedzącego na środku izby egzekucyjnej. Skazaniec szczerzył zepsute zęby w idiotycznym uśmiechu.
– Nie dociera do niego, co się dzieje – odezwał się lekarz spod ściany.
– To już nieważne – mruknął kat.
Spojrzał na zegarek. Minuta po dwunastej. Podniósł słuchawkę. Ciągle długi sygnał.
Wcisnął włącznik i ciało Russella Lee Holmesa przeszyło czterysta czterdzieści woltów.
Światła w Umieralni przygasły. Trzej skazańcy zaczęli bić brawo i krzyczeć. Czwarty skulił się na pryczy i kołysał jak przerażone dziecko. Krewni ofiar początkowo przyglądali się beznamiętnie, ale kiedy skóra Russella Lee nabrała jaskrawoczerwonego koloru i zaczęła dymić, odwrócili głowy. Wszyscy z wyjątkiem Briana Stokesa. On patrzył nadal, jak zaklęty. Nawet wtedy, gdy ciało Russella Lee Holmesa zaczęło drgać w konwulsjach. Nagle jego stopa eksplodowała. Potem dłonie. Za plecami Briana rozległ się krzyk jego matki. A on patrzył.
I zaraz wszystko się skończyło.
Do izby śmierci wszedł lekarz. Zasłaniał twarz aromatyzowaną chusteczką, żeby nie czuć smrodu, ale i tak nos sam mu się marszczył. Dokonał oględzin. Spojrzał w środkowe okno – okno pokoju kata.
– Śmierć nastąpiła o godzinie dwudziestej czwartej zero pięć.
– Mam wyniki testu na obecność narkotyków! – Sherry wpadła do pokoju jak burza. Josh wyrwał jej z ręki kartki, wyprzedzając doktora Harpera Stokesa o pół kroku.
– Obecność opiatów w organizmie – zawołał Josh.
– Morfina – rzucił doktor Stokes.
– Narcan! – zaordynował doktor Chen. – Zero zero pięć mililitra na kilogram. Przynieś więcej!
– Czy to może być alergia na morfinę? – zwrócił się Josh do doktora Chena. – Czy to przyczyna reakcji anafilaktycznej?
– Możliwe.
Sherry wróciła z narcanem. Doktor Chen zrobił dziewczynce zastrzyk. Wyjęto rurkę dotchawiczą i zaczęło się oczekiwanie. Druga dawka leku była już w pogotowiu. W razie potrzeby można było podać ją po dwóch minutach. Doktor Stokes jeszcze raz sprawdził tętno małej, potem jej serce.
– Lepiej – oznajmił. – Stabilizuje się. Oho, uwaga…
Dziewczynka poruszyła głową. Nancy nakryła ją prześcieradłem i wszyscy wstrzymali oddech. Powieki dziecka zatrzepotały i spojrzały na nich wielkie oczy o niezwykłym szarobłękitnym kolorze.
– Kochanie, słyszysz mnie? – szepnął doktor Stokes dziwnie ochrypłym głosem. Odgarnął jej mokre włosy ze spoconego czoła. – Jak się nazywasz?
Nie odpowiedziała. Przyglądała się dziwnym obcym ludziom zebranym nad łóżkiem, bardzo białemu pokojowi, drutom i rurkom wychodzącym z jej ciała. Jest pulchna, niezgrabna i wcale nieładna, pomyślał Josh, ale serce się kraje na jej widok. Wziął ją za rączkę; natychmiast na niego spojrzała. O mało się nie rozpłakał. Co za zwierzę naszpikowało to dziecko narkotykami i zostawiło na pastwę losu? Świat oszalał.
Po chwili uścisnęła mu dłoń. Całkiem silny uścisk, zważywszy jej stan.
– Już dobrze – szepnął. – Nic ci nie grozi. Powiedz, jak się nazywasz, maleńka. Musimy to wiedzieć.
Otworzyła usta, obolała krtań poruszyła się konwulsyjnie, ale nie wyszedł z niej żaden dźwięk. W oczach dziewczynki błysnęła panika.
– Spokojnie – szepnął łagodnie. – Weź głęboki oddech. Wszystko w porządku. Wszystko jest dobrze. Spróbuj jeszcze raz.
Patrzyła na niego ufnie.
I tym razem udało się jej wyszeptać:
– Córeczka tatusia…