W piątek rano Ruth Lambston wyszła z mieszkania, kiedy Seamus się golił. Nie powiedziała mu „do widzenia”. Wspomnienie jego twarzy wykrzywionej z gniewu, kiedy pokazała mu banknot studolarowy, wyryło się w jej umyśle. Przez ostatnie lata comiesięczny czek alimentacyjny zdusił w niej wszelkie uczucia do niego oprócz pogardy. Teraz doszło nowe uczucie. Bała się. Seamusa? O Seamusa? Nie wiedziała.
Ruth zarabiała dwadzieścia sześć tysięcy dolarów rocznie jako sekretarka. Po odjęciu podatku, składek na ubezpieczenie, wydatków na samochód, ubrania i lunche obliczyła, że jej zarobki netto z trzech dni w każdym tygodniu ledwo pokrywały alimenty dla Ethel. „Haruję na tę jędzę”, regularnie wyrzucała Seamusowi.
Zwykle mąż próbował ją uspokajać. Ale wczoraj wieczorem jego twarz wykrzywiła się z furii. Podniósł pięść i Ruth uchyliła się przekonana, że zamierza ją uderzyć. Seamus jednak chwycił studolarówkę i przedarł ją na pół.
– Chcesz wiedzieć, skąd mam pieniądze? – krzyknął. – Ta suka mi to dała. Kiedy ją poprosiłem, żeby mnie zwolniła z płacenia, powiedziała, że chętnie mi pomoże. Ostatnio była zbyt zajęta, żeby jadać na mieście, więc jej to zostało z zeszłego miesiąca.
– Więc nie powiedziała ci, żebyś przestał wysyłać czeki? – zawołała Ruth.
Gniew na jego twarzy zmienił się w nienawiść.
– Może ją przekonałem, że są granice tego, co człowiek potrafi znieść. Może ciebie też powinienem tego nauczyć.
Te słowa tak bardzo wzburzyły Ruth, że jeszcze teraz oddychała urywanie i chrapliwie.
– Jak śmiesz mi grozić! – wrzasnęła i patrzyła z przerażeniem, jak Seamus wybuchnął płaczem.
Szlochając opowiedział jej, że włożył list i czek do jednej koperty, a dziewczynka mieszkająca nad Ethel mówiła, że dostarczył okup. „Cały dom śmieje się ze mnie”.
W nocy Ruth leżała bezsennie w sypialni jednej z córek, tak przepełniona pogardą dla męża, że nie mogła nawet znieść myśli o jego bliskości. Nad ranem zrozumiała, że gardziła również sobą. Ta kobieta zmieniła mnie w sekutnicę, pomyślała. To się musi skończyć.
Teraz wargi miała zaciśnięte w surową prostą linię, kiedy zamiast skręcić w prawo, w stronę Broadwayu i stacji metra, ruszyła prosto przez West End Avenue. Dmuchał ostry poranny wiatr, ale Ruth maszerowała szybko na niskich obcasach.
Zamierzała stawić czoło Ethel. Powinna to zrobić wiele lat wcześniej. Czytała dostatecznie dużo jej artykułów, aby wiedzieć, że tamta pozowała na feministkę. Teraz jednak, kiedy podpisała lukratywną umowę na książkę, odsłoniła swoje słabe miejsce. „Post” z rozkoszą wydrukuje na stronie szóstej, że Ethel wyciąga tysiąc dolarów miesięcznie od człowieka, który ma trzy córki na studiach. Żona Seamusa pozwoliła sobie na ponury uśmiech. Jeśli ta pijawka nie zrezygnuje z prawa do alimentów, Ruth zagra ostro. Najpierw gazeta. Potem sąd.
Zwróciła się do działu personalnego w swoim biurze o nadzwyczajną pożyczkę, żeby pokryć czek na czesne. Kierowniczka była wstrząśnięta, kiedy dowiedziała się o alimentach.
– Mam przyjaciółkę, która jest dobrym adwokatem – oznajmiła. Może sobie pozwolić na pracę za darmo i będzie zachwycona taką sprawą. Jak rozumiem, nie możecie złamać nieodwołalnej umowy alimentacyjnej, ale chyba najwyższa pora ją zmienić. Jeśli podburzycie opinię publiczną, różnie może się zdarzyć.
Ruth zawahała się wtedy.
– Nie chcę narobić wstydu dziewczynkom. Musielibyśmy się przyznać, że z barem ledwie wychodzimy na swoje. Pozwól mi się zastanowić.
Przechodząc na drugą stronę Siedemdziesiątej Trzeciej, Ruth pomyślała: Albo ona zrezygnuje z alimentów, albo pójdę do tej prawniczki.
Młoda kobieta pchała wózek dziecięcy prosto na nią. Ruth odsunęła się z drogi i wpadła na jakiegoś mężczyznę w czapce niemal zakrywającej chudą twarz i obszernym płaszczu, śmierdzącego stęchłym winem. Zmarszczyła nos ze wstrętem, mocniej chwyciła torebkę i umknęła na drugą stronę chodnika. Ulice są takie zatłoczone, pomyślała. Dzieciaki biegnące do szkoły, staruszkowie na codziennym spacerze do kiosku z gazetami, ludzie, którzy śpieszą do pracy i próbują złapać taksówkę.
Ruth nigdy nie zapomniała domu, którego o mało nie kupili w Westchester dwadzieścia lat temu. Trzydzieści pięć tysięcy dolarów, a teraz na pewno jest wart dziewięć razy więcej. Kiedy jednak bank zobaczył wysokość alimentów, odmówił pożyczki na hipotekę.
Skręciła na wschód w Osiemdziesiątą Drugą, przecznicę obok domu Ethel. Wyprostowała ramiona, poprawiła okulary bez oprawek, nieświadomie przygotowując się jak wojownik do walki. Seamus powiedział jej, że Ethel zajmuje mieszkanie na parterze z oddzielnym wejściem. Nazwisko nad dzwonkiem, „E. Lambston”, potwierdziło ten fakt.
Z wnętrza dochodził stłumiony hałas grającego radia. Ruth mocno przycisnęła dzwonek palcem wskazującym. Lecz pierwszy i drugi dzwonek pozostały bez odpowiedzi. Ruth nie dała za wygraną. Za trzecim razem naciskała dzwonek bez litości.
Donośny terkot dźwięczał długo, zanim nagrodził ją trzask otwieranego zamka. Drzwi otwarły się z rozmachem. Rozczochrany młody człowiek w rozpiętej koszuli zmierzył Ruth wściekłym wzrokiem.
– Czego, do cholery? – warknął. Potem zrobił widoczny wysiłek, żeby się uspokoić. – Przepraszam. Pani jest przyjaciółką cioci Ethel?
– Tak i muszę się z nią zobaczyć.
Ruth zrobiła krok do przodu i młody człowiek musiał albo zastąpić jej drogę, albo ją wpuścić. Odsunął się i weszła do salonu. Rozejrzała się szybko. Seamus zawsze narzekał na bałaganiarstwo Ethel, tutaj jednak panował nieskazitelny porządek. Zbyt wiele papierów, ale poukładanych w schludne stosy. Piękne stylowe meble. Seamus opowiadał o antykach, które kupił dla Ethel. A ja muszę mieszkać wśród tych okropnych gratów, pomyślała Ruth.
– Jestem Douglas Brown. – Doug poczuł zimne macki niepokoju. Coś w tej kobiecie, w jej zachowaniu, przyprawiało go o dreszcze. – Bratanek Ethel. Czy umówiła się z panią?
– Nie. Ale chcę z nią porozmawiać natychmiast. – Ruth się przedstawiła. – Jestem żoną Seamusa Lambstona i przyszłam odebrać ostatni czek, który wysłał pańskiej ciotce. Odtąd koniec z płaceniem alimentów.
Na biurku leżał stos korespondencji. Prawie na wierzchu Ruth dostrzegła białą kopertę z kasztanową ramką – z papeterii, którą córki dały Seamusowi na urodziny.
– Wezmę to – oświadczyła.
Zanim Doug zdążył ją powstrzymać, chwyciła kopertę, rozdarła i wyjęła zawartość. Podarła czek na strzępy, a list włożyła z powrotem do koperty.
Na oczach Douglasa, zbyt zaskoczonego, żeby protestować, sięgnęła do torebki i wyjęła połówki studolarowego banknotu, przedartego przez Seamusa.
– Zakładam, że ciotki nie ma w domu – powiedziała.
– Ma pani cholerny tupet – warknął Doug. – Mogę kazać panią aresztować.
– Nie radzę – ostrzegła go Ruth. – Proszę. – Wcisnęła mu do ręki kawałki banknotu. – Niech pan powie tej pijawce, żeby to skleiła i zafundowała sobie ostatni wytworny obiad na koszt mojego męża. Niech pan jej powie, że nie dostanie więcej ani grosza, a jeśli spróbuje nas przyciskać, będzie tego żałowała do końca życia. – Nie dała mu szansy na odpowiedź. Podeszła do ściany ze zdjęciami Ethel i obejrzała je dokładnie. – Ta baba popisuje się działalnością na rzecz nie wiadomo jakich słusznych spraw i przyjmuje ze wszystkich stron te cholerne nagrody, ale jedynego człowieka, który próbował traktować ją jak kobietę, jak istotę ludzką, zaszczuła prawie na śmierć. – Odwróciła się do Douga. – Uważam, że jest podła. Wiem, co myśli o panu. Objada się pan w eleganckich restauracjach, za które płacimy ja, mój mąż i nasze dzieci, ale tego jeszcze za mało, musi pan okradać ciotkę. Ethel opowiedziała o wszystkim mojemu mężowi. Mogę tylko dodać, że jesteście siebie warci.
Wyszła. Doug z poszarzałą twarzą osunął się na kanapę. Komu jeszcze ta gaduła Ethel opowiedziała o jego zwyczaju podbierania pieniędzy z alimentów?
Kiedy Ruth wyszła na ulicę, pomachała do niej jakaś kobieta stojąca na stopniach budynku. Wyglądała na niewiele po czterdziestce. Ruth zauważyła, że tamta ma modnie rozwichrzone blond włosy, elegancki pulower i wąskie spodnie, a jej twarz wyrażała niepohamowaną ciekawość.
– Przepraszam, że panią zaczepiani – powiedziała. – Jestem Georgette Wells, sąsiadka Ethel, i martwię się o nią.
Chuda nastolatka otworzyła drzwi, z łomotem zbiegła po schodach i stanęła obok Georgette. Jej bystre oczy dokładnie obejrzały Ruth i odnotowały, że stała przed wejściem do mieszkania Ethel.
– Czy pani jest przyjaciółką pani Lambston? – zapytała.
Ruth natychmiast odgadła, że właśnie ta dziewczynka wyszydziła Seamusa. Gwałtowna odraza zmieszana z zimnym, lepkim strachem ścisnęła ją w żołądku. Dlaczego ta kobieta martwiła się o Ethel? Ruth pomyślała o morderczej furii na twarzy męża, kiedy opowiadał, jak była żona wsunęła mu do kieszeni banknot studolarowy. Pomyślała o wysprzątanym mieszkaniu, z którego właśnie wyszła. Ileż to razy Seamus jej mówił, że każdy pokój, przez który przeszła Ethel, wyglądał jak po wybuchu bomby atomowej. Ethel Lambston nie przebywała ostatnio w tym mieszkaniu.
– Tak – potwierdziła Ruth, siląc się na przyjazny ton. – Zdziwiłam się, że Ethel nie ma, ale czy to powód do zmartwienia?
– Dana, marsz do szkoły – rozkazała matka dziewczynki. – Znowu się spóźnisz.
Tamta się nadąsała.
– Chcę posłuchać.
– No dobrze, dobrze – rzuciła niecierpliwie Georgette i odwróciła się do Ruth. – Coś dziwnego się dzieje. W zeszłym tygodniu Ethel złożył wizytę jej były. Zwykle przychodzi tylko piątego każdego miesiąca, jeśli nie wysłał alimentów pocztą. Więc kiedy zobaczyłam, jak kręcił się tutaj w zeszły czwartek po południu, pomyślałam, że to dziwne. Przecież był dopiero trzydziesty, więc dlaczego chciał płacić wcześniej? No i powiem pani, że doszło do karczemnej awantury! Wyraźnie słyszałam, jak na siebie wrzeszczeli.
Ruth zdołała zapanować nad głosem.
– I co mówili?
– No, słyszałam tylko wrzaski, ale nie mogłam rozróżnić słów. Zaczęłam już schodzić po schodach na wypadek, gdyby Ethel miała kłopoty…
Nie, chciałaś lepiej wszystko słyszeć, pomyślała Ruth.
– …ale wtedy zadzwonił telefon i to była moja matka, dzwoniła z Cleveland w sprawie rozwodu mojej siostry i dopiero po godzinie przerwała, żeby nabrać tchu. Do tej pory awantura się skończyła. Zadzwoniłam do Ethel. Ona zawsze się wyśmiewa ze swojego byłego. Cudownie potrafi go naśladować, wie pani? Ale nie odbierała, więc pomyślałam, że wyszła. Wie pani, jaka jest Ethel… zawsze gdzieś pędzi. Ale zwykle mnie uprzedza, jeśli zamierza wyjechać na dłużej, a tym razem nie powiedziała ani słowa. Teraz jej bratanek tam mieszka i to naprawdę dziwne. Georgette Wells skrzyżowała ramiona. – Trochę zimno, prawda? Zwariowana pogoda. Pewnie przez ten sprej do włosów w warstwie ozonowej. W każdym razie – ciągnęła, podczas gdy Ruth wpatrywała się w nią, a Dana łowiła każde słowo – miałam bardzo dziwne przeczucie, że coś się stało Ethel i ten palant, jej były mąż, maczał w tym palce.
– I nie zapominaj, mamo – wtrąciła Dana – że wrócił w środę i wyglądał, jakby czegoś się bał.
– Miałam do tego dojść. Widziałaś go w środę. To było piątego, więc pewnie dostarczył czek. Potem ja widziałam go wczoraj. No, niech mi pani powie, po co tu wracał? I nikt nie widział Ethel. No więc tak sobie myślę, że ten facet coś jej zrobił i zostawił ślady, dlatego się wystraszył. Georgette Wells z triumfalnym uśmiechem zakończyła swoją historię. Jako dobra przyjaciółka Ethel – zwróciła się do Ruth – niech mi pani poradzi. Czy powinnam zadzwonić na policję i powiedzieć im, że podejrzewam, iż moja sąsiadka została zamordowana?
W piątek rano Kitty Conway odebrała telefon ze szpitala. Jeden z kierowców wolontariuszy zachorował. Czy mogłaby go zastąpić?
Wróciła do domu dopiero późnym popołudniem, przebrała się w dres i buty do biegania, wsiadła do samochodu i ruszyła w kierunku Morrison State Park. Cienie już się wydłużały i przez całą drogę dyskutowała ze sobą, czy nie zaczekać do jutra rana, ale odważnie jechała dalej, aż do parku. Przez ostatnich kilka dni słońce wysuszyło parking i prowadzące od niego ścieżki, ale na gęsto zalesionych terenach ziemia wciąż była wilgotna.
Kitty obeszła stajnię, próbując znaleźć szlak, na którym poniósł ją koń czterdzieści osiem godzin wcześniej. Ale ku swojemu zmartwieniu odkryła, że zupełnie nie wie, którą trasę wybrać.
– Absolutny brak poczucia kierunku – mruknęła, kiedy gałąź chlasnęła ją po twarzy.
Przypomniała sobie, jak Mikę rysował drobiazgowe szkice pokazujące skrzyżowania i punkty orientacyjne za każdym razem, kiedy jechała sama w nieznane miejsce.
Po czterdziestu zmarnowanym minutach, z obolałymi nogami, w przemoczonych i zabłoconych tenisówkach, musiała przyznać się do klęski. Zatrzymała się na odpoczynek na polance, gdzie uczniowie ze szkółki jeździeckiej robili przerwę na przegrupowanie. Nie widziała innych spacerowiczów i nie słyszała żadnych jeźdźców na szlaku. Słońce prawie zaszło. Chyba zwariowałam, pomyślała. Nie powinnam chodzić sama po lesie. Wrócę tutaj jutro.
Wstała i ruszyła z powrotem. Zaraz, pomyślała, to było gdzieś tutaj. Skręciłam w prawo na rozwidleniu i pojechałam w górę po stoku. Gdzieś tutaj ta cholerna szkapa postanowiła bryknąć.
Wiedziała, że się nie myli. Bliskość celu w połączeniu z narastającym lękiem przyprawiły ją o gwałtowne bicie serca. Podczas bezsennej nocy jej umysł przypominał rozbujane wahadło. Naprawdę widziała rękę… Powinna zawiadomić policję… Śmieszne. Coś jej się przywidziało. Wyjdzie na idiotkę. Powinna zadzwonić z anonimową informacją na posterunek i nie mieszać się do tego. Nie. Załóżmy, że miała rację, a oni namierzą jej telefon. W końcu wróciła do pierwotnego planu. Sama sprawdzi.
Dwadzieścia minut zabrało jej pokonanie odległości, którą koń przebiegł w pięć minut. Tutaj ten głupi zwierzak zaczął skubać porosty, przypomniała sobie. Szarpnęła za wodze, a koń ruszył tędy, prosto na dół.
„Tędy” – oznaczało stromą skalistą pochyłość. W gęstniejącej ciemności Kitty zaczęła schodzić po stoku. Kamienie wyślizgiwały jej się spod tenisówek, raz nawet straciła równowagę, upadła i obtarła sobie rękę. Tylko tego mi brakowało, pomyślała. Pomimo zimna na czoło wystąpiły jej kropelki potu. Otarła je dłonią umazaną błotem spomiędzy kamieni. Nigdzie nie widziała ani śladu niebieskiego rękawa.
W połowie drogi dotarła do wielkiego głazu i zatrzymała się, żeby na nim odpocząć. Zwariowałam, pomyślała. Dzięki Bogu, że nie zrobiła z siebie kompletnej idiotki i nie zadzwoniła na policję. Odsapnie i wraca do domu wziąć prysznic.
– Nie rozumiem, dlaczego ludzie lubią piesze wycieczki – powiedziała na głos.
Po chwili, kiedy odzyskała oddech, wytarła dłonie o swój jasnozielony dres. Prawą ręką oparła się o krawędź głazu, żeby wstać. I coś poczuła.
Spojrzała w dół. Chciała wrzasnąć, ale wydała tylko cichy, niedowierzający jęk. Palcami dotykała innych palców, wymanikiurowanych, z paznokciami pokrytymi ciemnoczerwonym lakierem, przytrzymywanych w górze przez luźne kamienie, obramowanych niebieskim rękawem, który zapisał się w podświadomości Kitty, ze strzępkiem plastiku niczym żałobna opaska otaczająca smukły, bezwładny nadgarstek.
Denny Adler w przebraniu pijaka zajął stanowisko pod murem dokładnie naprzeciwko Schwab House o siódmej rano w piątek. Wciąż było zimno i wietrznie, więc pomyślał, że Neeve Kearny raczej nie pójdzie piechotą do pracy w taką pogodę. Ale już dawno temu nauczył się cierpliwości, kiedy kogoś śledził. Duży Charley powiedział, że Neeve zwykle wychodziła do sklepu dość wcześnie, pomiędzy siódmą trzydzieści a ósmą.
Za kwadrans ósma rozpoczął się eksodus. Szkolny autobus zabierał dzieciaki do jednej z tych wymyślnych prywatnych szkół. Ja też chodziłem do prywatnej szkoły, pomyślał Denny. Szkoła w Domu Poprawczym Brownsville w New Jersey.
Z budynku zaczęli wylewać się japisi. Wszyscy w identycznych płaszczach przeciwdeszczowych… nie, w burberry, poprawił się Denny. Potem siwowłosi dyrektorzy, mężczyźni i kobiety. Wyglądali gładko i zamożnie. Ze swojego miejsca Adler widział ich doskonale.
Za dwadzieścia dziewiąta Denny doszedł do wniosku, że dzisiaj nie ma szczęścia. Nie mógł ryzykować, że kierownik w delikatesach wścieknie się na niego. Wiedział, że z taką kartoteką zatrzymają go do przesłuchania, gdy tylko wykona robotę. Ale wiedział również, że nawet kurator za niego poręczy. „Jeden z moich najlepszych podopiecznych”, powie Toohey. „Nigdy nawet nie spóźnił się do pracy. On jest czysty”.
Denny wstał niechętnie, otrzepał ręce i zerknął w dół. Nosił obszerny brudny płaszcz, cuchnący tanim winem, za dużą czapkę z nausznikami, praktycznie zakrywającą twarz, i dziurawe tenisówki. Nie było natomiast widać, że pod płaszczem miał na sobie schludne ubranie do pracy, spłowiałą drelichową kurtkę zapinaną na zamek błyskawiczny i takie same dżinsy. Trzymał torbę na zakupy, która zawierała jego codzienne obuwie, mokrą ściereczkę i ręcznik. Nóż sprężynowy schował w prawej kieszeni płaszcza.
Planował wejść na stację metra na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i Broadwayu, dojść do końca peronu, wrzucić płaszcz i czapkę do torby na zakupy, zmienić dziurawe tenisówki na codzienne buty i wytrzeć z brudu twarz i ręce.
Gdyby tylko ta kobieta nie wsiadła do taksówki wczoraj wieczorem! Gotów był przysiąc, że chciała wracać do domu na piechotę. Miałby świetną okazję załatwić ją w parku…
Cierpliwość zrodzona z absolutnej pewności, że dopadnie swojej ofiary, jeśli nie tego ranka, to może wieczorem, jeśli nie dzisiaj, to jutro, kazała Denny’emu odejść. Umyślnie zataczał się i wymachiwał torbą, jakby nie zdawał sobie sprawy, że ją niesie. Nieliczni przechodnie, którzy na niego spoglądali, odsuwali się z wyrazem wstrętu lub litości.
Na skrzyżowaniu Siedemdziesiątej Drugiej i West Endu wpadł na jakąś starą babę, która szła z pochyloną głową i groźnie zaciśniętymi ustami, ściskając ramieniem torebkę. Fajnie by było ją popchnąć i wyrwać torebkę, pomyślał Denny, ale odrzucił ten pomysł. Minął ją pośpiesznie, skręcił w Siedemdziesiątą Drugą i wszedł na stację metra.
Kilka minut później wyłonił się z czystymi rękami i twarzą, z przylizanymi włosami, w wyblakłej drelichowej kurtce zapiętej staranie pod samą szyję. W torbie na zakupy niósł płaszcz, czapkę, ściereczkę i ręcznik zwinięte w schludny tobołek.
O dziesiątej trzydzieści dostarczył kawę do gabinetu Neeve.
– Cześć, Denny – powiedziała na jego widok. – Zaspałam dzisiaj rano i teraz nie mogę się rozruszać. I nieważne, co mówią wszyscy, twoja kawa bije na głowę tę lurę, którą tutaj parzą w ekspresie.
– Wszyscy musimy zaspać raz na jakiś czas, panno Kearny – odrzekł Denny, wyjął pojemnik z torby i otworzył go usłużnie.
Neeve obudziła się w piątek rano i z zaskoczeniem zobaczyła, że jest za piętnaście dziewiąta. Dobry Boże, pomyślała, odrzucając kołdrę i wyskakując z łóżka, nie ma to jak siedzieć pół nocy z chłopakami z Bronksu. Narzuciła szlafrok i pospieszyła do kuchni. Myles nastawił kawę, nalał soku i przygotował muffiny na grzanki.
– Trzeba było mnie zawołać, komisarzu – zrobiła mu wymówkę.
– Świat mody nie ucierpi, jeśli zaczeka na ciebie pół godziny – odparł, nie odrywając się od „Daily News”.
Neeve zajrzała mu przez ramię.
– Coś ciekawego?
– Na pierwszej stronie podsumowanie życia i czasów Nicky’ego Sepettiego. Jutro go chowają, wyprowadzenie zwłok na cmentarz Kalwaria po mszy u Świętej Kamili.
– Spodziewałeś się, że spuszczą go do kanalizacji?
– Nie, miałem nadzieję, że go skremują, a mnie przypadnie w udziale przyjemność wsunięcia trumny w ogień.
– Och, Myles, przestań. – Neeve spróbowała zmienić temat. – Wczoraj był niezły ubaw, nie?
– Rzeczywiście ubaw. Ciekawe, jak tam ręka Sala. Założę się, że wczorajszej nocy nie kochał się ze swoją najnowszą narzeczoną. Słyszałaś, że zamierza znowu się ożenić?
Neeve dopiła sok pomarańczowy zawierający „wszystkie witaminy w jednym”.
– Żartujesz. Kim jest ta szczęściara?
– „Szczęściara” to chyba nie jest właściwe słowo – skomentował Myles. – Miał ich do wyboru, do koloru. Nie ożenił się, dopóki nie zbił majątku, a potem przeleciał cały asortyment, od modelki z reklam bielizny do baletnicy, od damy z wyższych sfer do fanatyczki zdrowia. Działał na obszarze od Westchester do New Jersey i od Connecticut do Sneden’s Landing, a każdej zostawił piękny dom. Bóg jeden wie, ile go to kosztowało przez te lata.
– Czy on się kiedyś ustatkuje? – zapytała Neeve.
– Kto wie? Nieważne, ile kasy tłucze, Sal Esposito zawsze pozostanie zakompleksionym dzieciakiem, który chce się sprawdzić.
Neeve wrzuciła muffina do tostera.
– Co jeszcze straciłam, kiedy krzątałam się przy garach?
– Deva wezwano do Watykanu. To tylko między nami. Powiedział mi, kiedy już wychodzili i Sal poszedł się odlać… przepraszam, twoja matka zabroniła mi tak mówić. Kiedy Sal poszedł umyć ręce.
– Słyszałam, że mówił coś o Baltimore. Tamtejsza archidiecezja?
– Myśli, że tak.
– To może oznaczać czerwony kapelusz.
– Możliwe.
– Muszę przyznać, że chłopcy z Bronksu naprawdę są przebojowi. Widocznie coś tam musi być w powietrzu.
Grzanki wyskoczyły z tostera. Neeve posmarowała masłem muffina, nałożyła obficie marmolady i ugryzła. Chociaż zapowiadał się ponury dzień, kuchnia wyglądała wesoło z dębowymi szafkami pomalowanymi białą transparentną farbą wodną i terakotą podłogową w kolorach białym, niebieskim i zielonym. Na wąskim stole leżały lniane maty, miętowo zielone prostokąty z dobranymi serwetkami. Talerze, filiżanki, półmiski, dzbanek i dzbanuszek na śmietankę stanowiły dziedzictwo rodzinne Mylesa. Neeve nie wyobrażała sobie początku dnia bez tej znajomej porcelany.
Uważnie przyjrzała się ojcu. Naprawdę znowu był sobą. Nie chodziło tylko o Nicky’ego Sepettiego. Chodziło o perspektywę podjęcia pracy, robienia czegoś, co jest potrzebne. Wiedziała, jak ojciec nienawidził handlu narkotykami, dziesiątkującymi młodzież. Kto wie? Może w Waszyngtonie pozna kogoś. Powinien znowu się ożenić. Bóg świadkiem, że przystojny z niego mężczyzna. Powiedziała mu to.
– Wczoraj wieczorem też to mówiłaś – zauważył Myles. – Zamierzam pozować do rozkładówki w „Playgirl”. Myślisz, że mnie wezmą?
– Jeśli tak, to panienki będą się ustawiać w kolejce do ciebie – zapewniła go Neeve.
Zabrała kawę do swojego pokoju, ponieważ był już najwyższy czas ruszać do pracy.
Seamus skończył się golić, wyszedł z łazienki i zobaczył, że Ruth nie ma w mieszkaniu. Przez chwilę stał niezdecydowany, potem poczłapał przez hol do sypialni, rozwiązał pasek brązowego frotowego szlafroka, który dostał od dziewczynek na Gwiazdkę, i padł na łóżko. Ogarnęło go tak przemożne zmęczenie, że z trudem unosił powieki. Chciał tylko wpełznąć do pościeli, naciągnąć kołdrę na głowę i spać, spać, spać.
Przez te wszystkie trudne lata Ruth ani razu nie zostawiła go samego w sypialni. Czasami nie dotykali się przez całe tygodnie, a nawet miesiące, tak przytłoczeni troskami finansowymi, że ledwie mogli oddychać, ale nawet wtedy na mocy obopólnej niepisanej umowy leżeli razem w łóżku, związani tradycją wymagającą, żeby żona spała u boku męża.
Seamus rozejrzał się po pokoju i zobaczył go oczami Ruth. Umeblowanie sypialni, które kupiła jego matka, kiedy miał dziesięć lat. Nie stylowe, lecz po prostu stare – mahoniowy fornir, lustro chyboczące się gwałtownie na obluzowanych słupkach nad toaletką. Pamiętał, jak matka polerowała ten mebel, chuchała i dmuchała na niego. Dla niej komplet mebli – łóżko, toaletka i komoda – stanowił osiągnięcie, symbol „ładnego domu”.
Ruth zwykle wycinała z „House Beautiful” zdjęcia pokojów, jakie chciałaby mieć. Nowoczesne meble. Pastelowe kolory. Jasne, przestronne wnętrza. Troski finansowe starły z twarzy żony blask i nadzieję, kazały jej traktować córki zbyt surowo. Seamus pamiętał, jak wrzasnęła na Marcy: „Co to znaczy: rozdarłaś? Oszczędzałam na tę sukienkę!”.
Wszystko przez Ethel.
Oparł głowę na rękach. Rozmowa telefoniczna, którą niedawno odbył, ciążyła mu na sumieniu. Bez wyjścia. Jak tytuł filmu sprzed kilku lat: „Bez wyjścia”.
Wczoraj wieczorem o mało nie uderzył Ruth. Wspomnienie tych ostatnich kilku minut z Ethel, chwila, gdy całkiem stracił panowanie nad sobą, kiedy…
Opadł bezwładnie na poduszkę. Po co chodzić do baru, po co silić się na zachowanie pozorów? Zrobił coś, w co sam ledwie mógł uwierzyć. Za późno, żeby to odwołać, wiedział o tym. Zresztą i tak nic by nie pomogło. O tym też wiedział. Zamknął oczy.
Nie zdawał sobie sprawy, że zasnął, nagle jednak Ruth była obok. Siedziała na brzegu łóżka. Gniew odpłynął z jej twarzy. Wydawała się zaszczuta i przerażona jak skazaniec przed plutonem egzekucyjnym.
– Seamus – odezwała się – musisz mi wszystko powiedzieć. Co jej zrobiłeś?
Gordon Steuber zjawił się w swoim biurze przy Zachodniej Trzydziestej Siódmej w piątek o dziesiątej rano. Wjechał windą razem z trzema konserwatywnie ubranymi mężczyznami, w których natychmiast rozpoznał państwowych rewidentów, powracających, żeby dalej ślęczeć nad jego księgami. Wystarczyło, że personel zobaczył zmarszczone czoło szefa i gniewny krok, a natychmiast rozesłano ostrzeżenie: „Uwaga!”.
Steuber przeszedł przez salę wystawową, ignorując zarówno klientów, jak pracowników, szybko minął biurko sekretarki, nie racząc odpowiedzieć na jej potulne „Dzień dobry panu”, i zatrzasnął za sobą drzwi gabinetu.
Kiedy usiadł za biurkiem i odchylił się do tyłu w fotelu z wytłaczanej marokańskiej skóry, który zawsze wzbudzał podziw gości, mars na czole zniknął, zastąpiony przez troskę.
Steuber rozejrzał się po gabinecie, wchłaniając atmosferę, którą stworzył sam dla siebie: kanapy i fotele z wytłaczanej skóry; obrazy, które kosztowały bajońskie sumy; rzeźby mające wartość muzealną, jak go zapewnił rzeczoznawca… Dzięki tej cholernej Neeve Kearny groziło mu, że w przyszłości spędzi więcej czasu na sali sądowej niż w swoim gabinecie. Albo w więzieniu, jeśli nie będzie uważał.
Steuber wstał i podszedł do okna. Trzydziesta Siódma Ulica. Gorączkowa krzątanina ulicznych handlarzy. Ta atmosfera pozostała. Pamiętał, jak w dzieciństwie przychodził zaraz po szkole pracować u ojca, futrzarza. Tanie futra. Przy takich kreacje I. J. Foxa wyglądały jak sobole. Ojciec ogłaszał bankructwo co kilka lat, regularnie jak w zegarku. Zanim Gordon skończył piętnaście lat, wiedział, że nie spędzi życia, kichając od króliczej sierści i wmawiając frajerom, że wyglądają dobrze w nędznych zwierzęcych skórkach.
Podszewki. Zrozumiał to, zanim jeszcze zaczął się golić. Jedno jest pewne: czy sprzedajesz kurtkę, długi płaszcz, czapkę, mufkę czy etolę każde z ubrań musi mieć podszewkę.
To proste odkrycie wraz z niechętną pożyczką od ojca stanowiło początek przedsiębiorstwa Steubera. Dzieciaki, które zatrudniał świeżo po F. I. T.* [* F. I. T. (Florida Institute of Technology) – znana politechnika na Florydzie (przyp. tłum.).] czy szkole wzornictwa na Rhode Island, miały zapał i wyobraźnię. Jego podszewki z ekscytującymi wzorami chwyciły.
Lecz podszewki nie zapewniały uznania w branży, gdzie liczyło się wyrobione nazwisko. Właśnie wtedy zaczął szukać młodych ludzi, którzy potrafili projektować kostiumy. Ambitnie zapragnął zostać nową Chanel.
I znowu odniósł sukces. Jego kostiumy trafiły do najlepszych sklepów. Ale dziesięciu albo i dwudziestu takich jak on walczyło o tego samego wymagającego klienta. Za mało pieniędzy.
Steuber sięgnął po papierosa. Złota zapalniczka wysadzana rubinami tworzącymi jego inicjały stała na biurku. Po zapaleniu papierosa jeszcze przez chwilę obracał w palcach kosztowny drobiazg. Wystarczyło, żeby federalni podliczyli wartość wyposażenia tego pokoju i dodali cenę zapalniczki, a zaczną kopać i nie przestaną, dopóki nie wygrzebią dostatecznie dużo, żeby go oskarżyć o uchylanie się od płacenia podatku dochodowego.
To te cholerne związki nie pozwalają osiągać przyzwoitych zysków, pomyślał Gordon. Wszyscy o tym wiedzieli. Za każdym razem, kiedy Steuber widział reklamę Międzynarodowego Związku Zawodowego Wytwórców Konfekcji Damskiej, miał ochotę rzucić czymś w telewizor. Chcieli tylko więcej pieniędzy. Zatrzymaj cały import. Zatrudnij nas!
Dopiero trzy lata temu zaczął robić to, co inni, tworzyć nielegalne zakłady dla imigrantów bez zezwoleń na pracę. Dlaczego nie? Meksykanki były dobrymi szwaczkami.
A potem odkrył, gdzie leżą prawdziwe pieniądze. Zamierzał właśnie pozamykać wszystkie nielegalne szwalnie, kiedy Neeve Kearny narobiła wokół niego hałasu. Później ta wariatka Ethel Lambston zaczęła węszyć. Ciągle ją widział, jak wtargnęła tutaj w zeszłym tygodniu, w ubiegłą środę wieczorem. May jeszcze siedziała w sekretariacie. Gdyby nie ona, to z miejsca…
Wyrzucił wtedy tę zołzę, dosłownie chwycił ją za ramiona i wyprowadził przez całą salę wystawową do głównego wyjścia, a potem wepchnął do windy, aż Ethel się zatoczyła. Nawet to jej nie powstrzymało. Kiedy zatrzasnął drzwi, wrzasnęła: „W razie gdybyś nie wiedział, dobiorą się do ciebie za oszustwa podatkowe, nie tylko za nielegalne szwalnie. A to tylko na początek. Odkryłam, co kombinujesz!”.
Zrozumiał wtedy, że nie może pozwolić, żeby dalej grzebała w jego sprawach. Musiał ją uciszyć.
Zadzwonił telefon: miękki mruczący dźwięk. Zirytowany Gordon podniósł słuchawkę.
– O co chodzi, May?
Sekretarka mówiła przepraszającym tonem.
– Wiem, że miałam panu nie przeszkadzać, ale agenci z biura prokuratora generalnego nalegają na spotkanie.
– Przyślij ich.
Steuber wygładził marynarkę swojego jasnobeżowego jedwabnego włoskiego garnituru, starł chusteczką pyłki z kwadratowych diamentowych spinek w mankietach i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
Kiedy weszli trzej agenci, bardzo profesjonalni i rzeczowi, przypomniał sobie po raz dziesiąty w ciągu ostatniej godziny, że to wszystko przez Neeve Kearny, która narobiła hałasu wokół jego nielegalnych szwalni.
W piątek rano o jedenastej Jack Campbell wrócił z zebrania pracowników i ponownie zaatakował maszynopis, który zamierzał przeczytać poprzedniego wieczoru. Tym razem zmusił się do skupienia na pikantnych przygodach wybitnej trzydziestotrzyletniej specjalistki psychiatrii, która zakochuje się w pacjencie, podstarzałym gwiazdorze filmowym. Razem wyjeżdżają na potajemne wakacje do St. Martin. Aktor dzięki swoim długim i bogatym doświadczeniom z kobietami przełamuje bariery, jakie pani doktor psychiatra zbudowała wokół swojej kobiecości. W zamian, po trzech tygodniach nieustannego spółkowania pod gwiaździstym niebem, ona pomaga mu odzyskać wiarę w siebie. Idol jedzie do Los Angeles, by przyjąć rolę dziadka w nowej komedii sytuacyjnej. Pani doktor zaś wraca do swojej praktyki, wiedząc, że pewnego dnia spotka odpowiedniego mężczyznę. Książka kończy się, kiedy pani doktor przyjmuje nowego pacjenta, przystojnego trzydziestoośmioletniego maklera giełdowego, który jej mówi: „Jestem zbyt bogaty, zbyt przestraszony, zbyt zagubiony”.
O mój Boże, pomyślał Jack, przeglądając ostatnie strony. Rzucił maszynopis na biurko akurat wtedy, kiedy Ginny weszła do gabinetu ze stosem listów. Ruchem głowy wskazała dzieło.
– No i jak?
– Straszne, ale dobrze się sprzeda. Zabawne, przy tych wszystkich scenach erotycznych w ogrodzie ciągle myślałem o ugryzieniach komarów. Czy to znaczy, że się starzeję?
Sekretarka się uśmiechnęła.
– Wątpię. Pamiętasz, że jesteś umówiony na lunch?
– Zapisałem sobie.
Jack wstał i przeciągnął się mocno. Ginny z aprobatą zmierzyła go wzrokiem.
– Wiesz, że wszystkie młodsze redaktorki szczebioczą o tobie? Ciągle mnie pytają, czy na pewno nie jesteś z nikim związany.
– Powiedz im, że ty i ja jesteśmy parą.
– Chciałabym. Gdybym była o dwadzieścia lat młodsza, kto wie. Uśmiech Jacka zmienił się w grymas niepokoju.
– Ginny, właśnie coś mi przyszło do głowy. Ile czasu zostało do zamknięcia numeru „Contemporary Woman”?
– Nie wiem dokładnie. A dlaczego?
– Zastanawiam się, czy mógłbym dostać kopię artykułu, który dla nich napisała Ethel Lambston, tego o modzie. Wiem, że Toni zwykle nie pokazuje niczego, zanim nie zapnie magazynu na ostatni guzik, ale spróbuj, okay?
– Jasne.
Godzinę później, kiedy Jack wyszedł na lunch, Ginny zadzwoniła do niego.
– Artykuł ukaże się w przyszłym tygodniu. Toni mówi, że w drodze wyjątku pozwoli ci go przeczytać. Przyśle ci również skserowane notatki Ethel.
– To wspaniale.
– Sama zaproponowała – ciągnęła sekretarka. – Powiedziała mi, że odrzuty z artykułów Ethel zwykle są bardziej sensacyjne niż to, co prawnicy pozwolą wydrukować. Toni też martwi się o Ethel. Mówi, że skoro wydajesz jej książkę o modzie, to chyba nie naruszy tajemnicy służbowej.
Zjeżdżając windą w drodze na spotkanie, Jack uświadomił sobie, że chciałby jak najszybciej zobaczyć te odrzuty z teczki Ethel, zbyt sensacyjne do druku.
Ani Ruth, ani Seamus nie poszli w piątek do pracy. Siedzieli w domu, spoglądając na siebie jak ludzie, którzy zostali uwięzieni w lotnych piaskach i toną, bezradnie oczekując na nieuniknione. W południe Ruth zrobiła mocną kawę i grzanki z serem, a potem zmusiła męża, żeby wstał i się ubrał.
– Jedz – nakazała – i powiedz mi jeszcze raz dokładnie, co się stało.
Słuchając, ledwie mogła sobie wyobrazić, co to znaczy dla dziewczynek. Nadzieje pokładane w córkach. Studia, na które wysupłała ostatni grosz. Lekcje tańca i śpiewu, ubrania tak pieczołowicie kupowane na wyprzedażach. Co to pomoże, jeśli ich ojciec trafi do więzienia?
Seamus ponownie wyrzucił z siebie całą historię. Z okrągłą twarzą lśniącą od potu, z grubymi rękami ułożonymi bezwładnie na kolanach, opowiadał, jak błagał Ethel, żeby go zdjęła z haka, a ta z niego drwiła. „Może ci daruję, a może nie”, oświadczyła. Potem szperała między poduszkami kanapy. „Zobaczymy, czy znajdę trochę pieniędzy, których mój bratanek zapomniał ukraść”, rzuciła ze śmiechem i znalazłszy banknot studolarowy, włożyła mu do kieszeni, wyjaśniając, że w tym miesiącu nie miała czasu chodzić po knajpach.
– Uderzyłem ją – oznajmił bezbarwnie Seamus. – Nie wiedziałem, że to zrobię. Głowa jej odskoczyła na bok. Ethel upadła na plecy. Nie wiedziałem, czy jej nie zabiłem, ale podniosła się i wyglądała na przestraszoną. Powiedziałem, że jeśli zażąda ode mnie choćby centa więcej, zabiję ją. Wiedziała, że nie żartuję. Wtedy się zgodziła: „No dobrze, koniec z alimentami”.
Seamus przełknął resztkę kawy. Siedzieli w gabinecie. Dzień wstał szary i zimny, a teraz wyglądał jak wczesny wieczór. Szary i zimny. Zupełnie jak w zeszły czwartek w mieszkaniu Ethel. Następnego dnia rozpętała się zamieć. Zamieć znowu nadejdzie. Przeczuwał to.
– A potem wyszedłeś? – ponagliła go Ruth. Seamus się zawahał.
– Potem wyszedłem…
Niedokończone zdanie zawisło w powietrzu. Ruth rozejrzała się po pokoju, popatrzyła na ciężkie dębowe meble, których nienawidziła przez dwadzieścia lat, na wyblakły maszynowy perski dywan, którego widok musiała znosić, i zrozumiała, że mąż nie powiedział jej całej prawdy. Spuściła wzrok na swoje ręce. Za małe. Kwadratowe. Serdelkowate palce. Wszystkie trzy córki miały długie, smukłe dłonie. Czyje geny? Seamusa? Prawdopodobnie. Jej zdjęcia rodzinne przedstawiały małych, krępych ludzi. Ale silnych. A on był słaby. Słaby, przerażony mężczyzna, który wpadł w desperację. Jak wielką?
– Nie powiedziałeś mi wszystkiego – oświadczyła. – Chcę znać prawdę. Muszę wiedzieć. Tylko wtedy mogę ci pomóc.
Z twarzą ukrytą w dłoniach wyznał jej resztę.
– O mój Boże! – wykrzyknęła Ruth. – O mój Boże!
O pierwszej Denny przyszedł do Salonu Neeve, niosąc kartonowy pojemnik, zawierający dwie kanapki z tuńczykiem i kawę. Ponownie recepcjonistka machnięciem ręki skierowała go do gabinetu szefowej. Neeve była zajęta rozmową ze swoją asystentką, tą fajną czarną laską. Denny nie dał im czasu, żeby go odprawiły. Otworzył torbę, wyjął kanapki i zapytał:
– Będziecie jadły tutaj?
– Denny, rozpieszczasz nas. To prawie jak obsługa hotelowa – powiedziała Neeve.
Zamarł, ponieważ uświadomił sobie własny błąd. Za bardzo rzucał się w oczy. Ale chciał poznać rozkład dnia swej ofiary. Jak na zamówienie Neeve powiedziała do Eugenii:
– Muszę zaczekać do późnego popołudnia, żeby mieć z czym iść w poniedziałek na Siódmą Aleję. Pani Poth przyjdzie o wpół do drugiej i chce, abym pomogła jej wybrać suknie.
– Zarobimy na czynsz na następne trzy miesiące! – zawołała dziarsko Eugenia.
Denny poskładał serwetki. Poniedziałek, późne popołudnie – dobrze wiedzieć. Rozejrzał się po pokoju. Mały gabinet bez okna. Fatalnie. Przez okno mógłby jej strzelić prosto w plecy. Ale Charley uprzedzał, że to nie powinno wyglądać na zamach. Zmierzył wzrokiem Neeve. Naprawdę niezła. Ma klasę. Szkoda, że trzeba sprzątnąć taką sztukę, kiedy jest tyle gorszych. Wymamrotał „do widzenia” i wyszedł, odprowadzany ich podziękowaniami. Recepcjonistka zapłaciła mu, jak zwykle dodając hojny napiwek. Ale przy dwóch dolcach za dostawę długo trzeba czekać, zanim się uzbiera dwadzieścia tysięcy, pomyślał Denny, kiedy otwierał ciężkie szklane drzwi i wychodził na ulicę.
Pogryzając kanapkę, Neeve wybrała numer Toni Mendell z „Contemporary Woman”. Wysłuchawszy prośby Neeve, redaktorka zawołała:
– Bogowie, co w was wstąpiło? Sekretarka Jacka Campbella dzwoniła w tej samej sprawie. Powiedziałam jej, że też martwię się o Ethel. Będę szczera, pozwoliłam Jackowi obejrzeć notatki Ethel, bo to jej wydawca. Nie mogę ich dać tobie, ale dostaniesz artykuł. – Zdusiła w zarodku podziękowania Neeve. – Tylko, na litość boską, nie pokazuj go nikomu. I tak dostatecznie dużo facetów od mody wpadnie w rozpacz, kiedy go przeczytają.
Godzinę później Neeve i Eugenia ślęczały nad odbitką artykułu Ethel. Tytuł brzmiał: „Mistrzowie i mistrzowscy fałszerze mody”, zjadliwy nawet jak na Ethel Lambston. Zaczęła od omówienia trzech najważniejszych trendów mody z ostatnich pięćdziesięciu lat: nowej linii Christiana Diora z roku 1947, minispódniczek Mary Quant z początku lat sześćdziesiątych i motywu rafy koralowej Anthony’ego della Salvy z 1972 roku.
O Diorze napisała:
W 1947 roku w modzie wciąż panował zastój i wciąż dominowały wojskowe fasony z lat wojny. Oszczędny krój, kwadratowe ramiona, mosiężne guziki. Dior, nieśmiały młody projektant, oświadczył, że chcemy całkowicie zapomnieć o wojnie. Odrzucił krótkie spódniczki jako pamiątkę wojennych ograniczeń. Miał odwagę powiedzieć niedowierzającemu światu, dowodząc tym swego geniuszu, że codzienna suknia przyszłości wydłuży się do trzydziestu centymetrów nad ziemią.
Nie było mu łatwo. Kalifornijska niezdara potknęła się o długą spódnicę, wysiadając z autobusu i pomogła rozdmuchać narodową rewoltę przeciwko nowej linii. Ale Dior nie złożył broni, czy raczej nożyczek, i sezon po sezonie wprowadzał piękne, pełne wdzięku kreacje – zakładki pod dekoltem, wymodelowana talia z niezaprasowanymi plisami, przechodzącymi w wąską spódnicę. A jego dalekosiężne przepowiednie sprawdziły się w ostatnim katastrofalnym najeździe minispódniczek. Może pewnego dnia wszyscy projektanci nauczą się, że tajemniczość stanowi ważny element w modzie.
We wczesnych latach sześćdziesiątych czasy się zmieniały. Nie można zwalać wszystkiego na Wietnam czy Watykan II, ale zmiana wisiała w powietrzu, kiedy młoda, energiczna angielska projektantka wkroczyła na scenę. Nazywała się Mary Quant, mała dziewczynka, która nie chciała dorosnąć i nigdy, przenigdy nie zamierzała nosić dorosłych ubrań. Pojawia się minispódniczka, suknia-koszulka, kolorowe rajstopy, wysokie buty. Pojawia się zasada, że młodość nigdy, pod żadnym pozorem nie może wyglądać staro. Kiedy poproszono Mary Quant, żeby wyjaśniła założenia swojej mody i wskazała, dokąd prowadzi, odrzekła beztrosko: „Seks”.
W 1972 roku skończyły się minispódniczki. Kobiety, zmęczone nieustanną walką z podjeżdżającymi do góry obrąbkami, poddały się i przestawiły na męskie ubrania.
Wkracza Anthony della Salva i motyw rafy koralowej, della Salva przyszedł na świat nie w pałacu na jednym z siedmiu wzgórz Rzymu, jak każą wam wierzyć dziennikarze, lecz jako Sal Esposito na farmie przy Williamsbridge Road w Bronksie. Prawdopodobnie rozwinął swoje wrodzone wyczucie koloru, pomagając ojcu układać owoce i warzywa na ciężarówce, z której sprzedawali swój towar na sąsiednich ulicach. Jego matka Angelina, bynajmniej nie contessa Angelina, słynęła ze swojego żargonowego zawołania: „Witojcie, witojcie, Boziu wam błogosław. Kupicie te piknę grejpfruty?”.
Sal był miernym uczniem w szkole średniej imienia Krzysztofa Kolumba (w Bronksie, nie we Włoszech), niezbyt zdolnym studentem w F. I. T. Jeden z wielu projektantów, który w końcu zrządzeniem losu okazał się tym wybranym. Zaprezentował kolekcję, a ta wyniosła go na szczyty: motyw rafy koralowej, jego jedyny oryginalny pomysł.
Ale jaki pomysł, della Salva jednym wspaniałym posunięciem skierował modę z powrotem na właściwe tory. Każdy, kto widział ów pierwszy pokaz w 1972, nadal pamięta wrażenie wywołane przez te pełne wdzięku stroje, które zdawały się spływać z modelek: tuniki z falującym karczkiem, wełniane popołudniowe suknie skrojone w ten sposób, że układały się miękko na figurze, plisowane rękawy z lśniącej tkaniny, która w świetle mieniła się różnymi odcieniami. I te kolory. Zapożyczył kolory od tropikalnej oceanicznej flory i fauny, od korali, podwodnych roślin oraz morskich stworzeń, i wykorzystał ich naturalne ubarwienie, żeby stworzyć własne egzotyczne wzory, niektóre olśniewająco zuchwałe, niektóre zgaszone, jak błękity i srebro. Kreator motywu rafy koralowej zasługuje na największe zaszczyty, jakie mu przyznał świat mody.
W tym miejscu Neeve zaśmiała się z przymusem.
– Sal będzie zachwycony tym, co Ethel napisała o rafie koralowej powiedziała – ale co do reszty nie wiem. Tyle w życiu nakłamał i niemal sam siebie przekonał, że urodził się w Rzymie, a jego matka była hrabiną. Z drugiej strony sam mówił wczoraj wieczorem, że spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Wszyscy wrzeszczą, jak ciężko mieli ich starzy w tamtych czasach. Sal pewnie sprawdzi, na którym statku jego rodzice przypłynęli na Ellis Island, i każe zrobić jego replikę.
Po omówieniu największych przełomów w modzie tak, jak je widziała, Ethel przeszła do tych projektantów, którzy według jej słów nie potrafili „odróżnić guzika od pętelki” i wynajmowali utalentowanych młodych ludzi, żeby wymyślali i tworzyli ich kolekcje. Opisała zmowę projektantów, którzy idą na łatwiznę i co kilka lat usiłują wywrócić modę do góry nogami, nawet jeśli to oznacza przebieranie wiekowych matron za tancerki kankana. Bezlitośnie wyszydziła owczy pęd ludzi goniących za modą, którzy wyrzucają trzy lub cztery tysiące dolarów na garnitur z niespełna dwóch metrów gabardyny.
Potem Ethel wzięła pod lupę Gordona Steubera:
Pożar Triangle Shirtwaist Company w 1911 roku otworzył oczy społeczeństwa na straszliwe warunki pracy robotników zatrudnionych w przemyśle tekstylnym. Międzynarodowy Związek Zawodowy Wytwórców Konfekcji Damskiej (MZZWKD) sprawił, że obecnie ludzie z talentem mogą przyzwoicie zarobić w branży mody. Lecz niektórzy biznesmeni znaleźli sposób, żeby zwiększyć swoje dochody kosztem bezbronnych. Nowe „czarne” fabryki powstają w południowym Bronksie i Long Island City. Nielegalni imigranci, często niemal dzieci, harują za nędzne grosze, ponieważ nie mają zielonych kart i boją się protestować. Królem tych bezwzględnych fabrykantów jest Gordon Steuber. Dużo, dużo więcej o Steuberze w następnym artykule, ale pamiętajcie o jednym. Za każdym razem, kiedy wkładacie jego kostium czy garnitur, pomyślcie o dziewczynce, która go uszyła. Prawdopodobnie nie stać jej na porządny posiłek.
Artykuł kończył się peanem na cześć Neeve Kearny z Salonu Neeve, która rozpoczęła dochodzenie w sprawie Steubera i wyrzuciła jego ubiory ze sklepu.
Neeve pobieżnie przejrzała resztę tekstu i odłożyła papiery.
– Przypięła łatkę każdemu znaczniejszemu projektantowi w branży! Może wystraszyła się i postanowiła przywarować, dopóki emocje nie opadną. Zaczynam się martwić.
– Czy Steuber może zaskarżyć ją i czasopismo? – zapytała Eugenia.
– Prawda jest najlepszą obroną. Na pewno dysponują wymaganymi dowodami. Ale najbardziej mnie dobija, że Ethel kupiła u mnie ostatnio jego kostium… ten, który mieliśmy zwrócić.
Zadzwonił telefon. Po chwili w interkomie zabrzęczał głos recepcjonistki:
– Pan Campbell do ciebie, Neeve. Eugenia wzniosła oczy do nieba.
– Powinnaś zobaczyć wyraz swojej twarzy.
Zgarnęła resztki kanapek w papierowe opakowania i wrzuciła do kosza razem z kubkami po kawie.
Neeve zaczekała, aż za asystentką zamknęły się drzwi, zanim podniosła słuchawkę. Siląc się na zdawkowy ton, powiedziała:
– Neeve Kearny, słucham.
Z konsternacją stwierdziła, że brakuje jej tchu. Jack od razu przeszedł do rzeczy.
– Neeve, zjesz ze mną obiad dzisiaj wieczorem? – Nie czekał na odpowiedź. – Zamierzałem ci powiedzieć, że mam notatki Ethel Lambston i pragnę je przejrzeć wspólnie z tobą, ale tak naprawdę to chcę cię zobaczyć.
Neeve poczuła się zażenowana, gdyż serce waliło jej jak szalone. Umówili się na siódmą w Carlyle’u.
Przez resztę popołudnia panował nadzwyczajny ruch. O czwartej Neeve wyszła do działu sprzedaży i zaczęła obsługiwać klientki. Same nowe twarze. Młoda dziewczyna, najwyżej dziewiętnastoletnia, kupiła suknię wieczorową za tysiąc czterysta dolarów i sukienkę koktajlową za dziewięćset. Bardzo nalegała, żeby Neeve pomogła jej dokonać wyboru.
– Wie pani – zwierzyła się – moja przyjaciółka pracuje w „Contemporary Woman” i widziała artykuł, który ukaże się w przyszłym tygodniu. Tam piszą, że pani ma więcej gustu w małym palcu niż wszyscy projektanci z Siódmej Alei i nikomu pani nigdy źle nie doradziła. Kiedy to powiedziałam mamie, przysłała mnie tutaj.
Dwie inne nowe klientki mówiły to samo. Ktoś znał kogoś, kto im powiedział o artykule. O szóstej trzydzieści Neeve z ulgą wywiesiła na drzwiach napis: „Zamknięte”.
– Chyba nie powinniśmy obgadywać biednej Ethel – stwierdziła. Rozkręciła nam interes lepiej, niż gdybym dała reklamę na każdej stronie „Woman”.
Po pracy Doug Brown wstąpił do miejscowego supermarketu w drodze do mieszkania Ethel. Dochodziła szósta trzydzieści, kiedy przekręcając klucz w zamku, usłyszał natarczywy dzwonek telefonu.
Początkowo postanowił go zignorować, jak to robił od tygodnia. Lecz kiedy telefon brzęczał nieustępliwie, Doug zaczął się wahać. Ciotka nie lubiła, żeby ktoś odbierał jej telefony, to jedna sprawa. Ale chyba logiczne, że po tygodniu spróbuje się z nim skontaktować?
Postawił torbę z zakupami w kuchni. Ostre dzwonienie trwało. W końcu podniósł słuchawkę.
– Halo.
Głos po drugiej stronie był bełkotliwy i gardłowy.
– Chcę rozmawiać z Ethel Lambston.
– Nie ma jej. Jestem jej bratankiem. Chce pan zostawić wiadomość?
– No pewno. Powiedz pan Ethel, że jej były wisi kupę forsy niewłaściwym ludziom i nie może ich spłacić, dopóki płaci alimenty. Jeśli nie zdejmie z haka Seamusa, dostanie od nich nauczkę. Powiedz pan jej, że trudno pisać z połamanymi palcami.
Doug usłyszał kliknięcie i połączenie zostało przerwane.
Rzucił słuchawkę na widełki i opadł na kanapę. Czuł kropelki potu na czole i pod pachami. Splótł dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie.
Co powinien zrobić? Czy to prawdziwa groźba, czy tylko nabieranie? Nie mógł przejść nad tą rozmową do porządku dziennego. Nie chciał dzwonić na policję. Zaczną zadawać pytania.
Neeve Kearny.
To ona martwiła się o Ethel. Powie jej o telefonie. Zagra przejętego, przestraszonego bratanka proszącego o radę. W ten sposób będzie kryty na wypadek, gdyby groźba okazała się prawdziwa.
Eugenia zamykała na klucz gabloty z cenną modną biżuterią, kiedy w sklepie zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę.
– Neeve, do ciebie. Ktoś bardzo zdenerwowany.
Myles! Następny atak serca? Neeve podbiegła do telefonu. – Tak?
Ale to był Douglas Brown, bratanek Ethel Lambston. Zwykła ironiczna wyniosłość zniknęła z jego głosu.
– Panno Kearny, czy ma pani chociaż cień pomysłu, gdzie mogę znaleźć ciotkę? Właśnie wróciłem do mieszkania i odebrałem telefon. Jakiś facet kazał ją ostrzec, że Seamus, jej były mąż, ma wielkie długi i nie może ich spłacić, dopóki płaci alimenty. Jeśli Ethel nie zdejmie go z haka, dadzą jej nauczkę. Trudno pisać z połamanymi palcami, tak powiedział ten facet. – Douglas Brown mówił niemal płaczliwie. – Panno Kearny, musimy ostrzec Ethel.
Odłożywszy słuchawkę, Doug wiedział, że podjął słuszną decyzję. Za radą córki byłego komisarza zadzwoni teraz na policję i zgłosi groźbę. Policjanci potraktują go jak przyjaciela rodziny Kearnych.
Sięgał po słuchawkę, kiedy telefon znowu zadzwonił. Tym razem Douglas odebrał bez wahania.
Policja dzwoniła do niego.
W piątki Myles Kearny starał się jak najmniej rzucać w oczy. Lupę, ich długoletnia dochodząca sprzątaczka, przez cały dzień odkurzała i trzepała, szorowała i glansowała.
Kiedy zjawiła się z poranną pocztą w ręku, Myles wycofał się do gabinetu. Otrzymał kolejny list z Waszyngtonu, ponaglający go do objęcia stanowiska szefa Agencji do Zwalczania Narkotyków.
Myles poczuł przypływ adrenaliny w starych żyłach. Sześćdziesiąt osiem lat. Jeszcze nie jest taki stary. I nareszcie zajmie się czymś pożytecznym. Neeve. Za dużo jej naopowiadałem o miłości od pierwszego wejrzenia, pomyślał. To się wcale nie sprawdza dla większości ludzi. Jeśli nie będę przy niej cały czas, wróci do realnego świata.
Odchylił się do tyłu w starym, wygodnym skórzanym fotelu, który stał w jego gabinecie przez szesnaście lat pracy na stanowisku komisarza policji. Pasuje do mojego tyłka, pomyślał. Jeśli pojadę do Waszyngtonu, każę go sprowadzić.
Z korytarza dochodził szum odkurzacza. Nie chcę tego słuchać przez cały dzień, pomyślał Myles. Pod wpływem impulsu wybrał swój dawny numer, biuro komisarza, przedstawił się sekretarce Herba Schwartza i po chwili rozmawiał z nim samym.
– Myles, o co chodzi?
– Najpierw moje pytanie – odparł Myles. – Jak tam Tony Vitale?
Wyobrażał sobie Herba: niski, drobny, bystre i przenikliwe spojrzenie, potężny intelekt, niesamowita zdolność syntetycznego ujęcia problemu. A co najlepsze, wierny przyjaciel.
– Jeszcze nie mamy pewności. Zostawili go na śmierć i uwierz mi, mieli prawo sądzić, że nic nie ryzykują. Ale ten chłopak jest niesamowity. Wbrew wszelkim rokowaniom lekarze myślą, że przeżyje. Wybieram się później do niego. Chcesz iść ze mną?
Umówili się na lunch.
Nad kanapkami z indykiem w barze, niedaleko szpitala Świętego Wincentego, Herb opowiedział Mylesowi o zbliżającym się pogrzebie Nicky’ego Sepettiego.
– Obstawiamy go i FBI go obstawia. Biuro prokuratora generalnego również. Ale sam nie wiem, Myles. Moim zdaniem przed czy po śmierci Sepetti to stara historia. Siedemnaście lat to dostatecznie długo, żeby wypaść z obiegu. Cały świat się zmienił. W dawnych czasach mafia nie tykała narkotyków, a teraz kąpią się w prochach. Świat Nicky’ego już nie istnieje. Gdyby Sepetti przeżył, kazaliby go sprzątnąć.
Po lunchu poszli na oddział intensywnej opieki do Świętego Wincentego. Tajny detektyw Anthony Vitale leżał spowity bandażami. Płyn z kroplówki skapywał mu do żył. Maszyny rejestrowały ciśnienie krwi i bicie serca. Rodzice siedzieli w poczekalni.
– Co godzinę pozwalają nam go zobaczyć na kilka minut – powiedział ojciec. – On przeżyje – dodał z przekonaniem.
– Twardego gliniarza nawet siekierą nie dobijesz – zażartował Myles, ściskając mu rękę.
– Komisarzu – odezwała się matka Tony’ego.
Patrzyła na Mylesa, więc chciał jej wskazać Herba, ale ten powstrzymał go nieznacznym przeczącym gestem.
– Komisarzu, myślę, że Tony próbuje nam coś powiedzieć.
– Przekazał nam to, co musieliśmy wiedzieć. Że Nicky Sepetti nie zlecił kontraktu na moją córkę.
Rosa Vitale pokręciła głową.
– Komisarzu, byłam przy Tonym co godzinę przez ostatnie dwa dni. To nie wszystko. On chce nam przekazać coś jeszcze.
Tony’ego pilnowano przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Herb Schwartz skinął na młodego detektywa, który siedział w dyżurce pielęgniarek na oddziale intensywnej opieki.
– Słuchaj wszystkiego – powiedział do chłopaka.
Myles i Herb razem weszli do windy.
– I co myślisz? – zapytał Herb. Myles wzruszył ramionami.
– Jeśli nauczyłem się czemuś ufać, to instynktowi matki. Pomyślał o tym odległym dniu, kiedy matka kazała mu odszukać tę miłą rodzinę, która ukrywała go podczas wojny.
– Tony mógł sporo się dowiedzieć tamtego wieczoru. Na pewno wszystko omówili, żeby wprowadzić Nicky’ego w bieżące sprawy. – Coś sobie przypomniał. – Aha, Herb, jeszcze jedno, Neeve ciągle suszy mi głowę, że jej znajoma pisarka zniknęła. Powiedz chłopakom, żeby mieli na nią oko, dobrze? Około sześćdziesiątki, jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, dobrze ubrana. Włosy ufarbowane na srebrny blond. Waga około sześćdziesiąt kilo. Nazywa się Ethel Lambston. Pewnie właśnie zamęcza kogoś o wywiad do swojej kolumny, ale…
Winda się zatrzymała. Wyszli do westybulu i Schwartz wyjął notes.
– Poznałem Ethel Lambston w ratuszu. Podsuwała burmistrzowi dużo sloganów wyborczych i ciągle ją wzywał. Trochę postrzelona, co?
– Właśnie.
Obaj się roześmiali.
– Dlaczego Neeve martwi się o nią?
– Bo przysięga, że Lambston wyszła z domu w zeszły czwartek albo piątek bez zimowego płaszcza. Ona kupuje wszystkie ubrania u Neeve.
– Może wybierała się na Florydę albo Karaiby i nie chciała taszczyć zbędnego bagażu? – zasugerował Herb.
– Wspomniałem Neeve o takiej możliwości, ale twierdzi, że w szafie Ethel brakuje tylko zimowych ubrań, a Neeve zna się na tym.
Herb westchnął.
– Może twoja córka na coś natrafiła. Podaj mi jeszcze raz ten opis.
Myles wrócił do cichego, spokojnego mieszkania, wysprzątanego już na wysoki połysk. Telefon Neeve o szóstej trzydzieści jednocześnie go ucieszył i zaniepokoił.
– Wychodzisz na obiad. Dobrze. Mam nadzieję, że on jest interesujący. Potem powiedziała mu o telefonie od Douga.
– Kazałaś mu zgłosić te pogróżki na policję? Słusznie. Może Ethel się wystraszyła i zwiała. Rozmawiałem dzisiaj o niej z Herbem. Zawiadomię go o tym.
Mylesowi wystarczyły na obiad owoce, krakersy i szklanka wody mineralnej Perrier. Przy jedzeniu próbował skupić się na lekturze „Time’a”, ale coraz mocniej doskwierała mu świadomość, że zbyt pochopnie zbagatelizował złe przeczucia Neeve dotyczące Ethel Lambston.
Nalał sobie drugą szklankę perriera i dotarł do centrum swojego niepokoju. Telefoniczne pogróżki, zgłoszone przez bratanka Ethel, nie brzmiały prawdziwie.
Neeve i Jack Campbell siedzieli na półkolistej kanapie w jadalni hotelu Carlyle. Pod wpływem impulsu Neeve zmieniła bawełnianą sukienkę, którą włożyła do pracy, na miękką, kolorową i wzorzystą. Jack zamówił drinki: martini z oliwkami dla siebie, kieliszek szampana dla Neeve.
– Przypominasz mi piosenkę „Piękna dziewczyna jest jak melodia” powiedział. – Czy w dzisiejszych czasach można kogoś nazwać piękną dziewczyną? Wolisz być atrakcyjną osobą?
– Wystarczy mi piosenka.
– Czy to jedna z sukienek, które noszą manekiny na twojej wystawie?
– Jesteś bardzo spostrzegawczy. Kiedy je widziałeś?
– Wczoraj wieczorem. I nie przechodziłem przypadkiem. Byłem strasznie ciekawy. – Jack Campbell nie wydawał się zakłopotany swoim wyznaniem.
Neeve przyjrzała mu się uważniej. Tego wieczoru miał na sobie ciemnoniebieski garnitur w delikatne kredowobiałe prążki. Nieświadomie kiwnęła głową, pochwalając ogólny efekt, krawat od Hermesa w dokładnie tym samym odcieniu niebieskiego, szytą na miarę koszulę i proste złote spinki do mankietów.
– Ujdę w tłoku? – zapytał Jack. Neeve się uśmiechnęła.
– Niewielu mężczyzn naprawdę potrafi dobrać krawat do garnituru. Od lat wybieram krawaty dla ojca.
Pojawił się kelner z drinkami. Jack odczekał, aż kelner odejdzie, zanim się odezwał:
– Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tobie. Na początek, skąd to imię, Neeve?
– Jest celtyckie. Właściwie pisze je się N-i-a-m-h, a wymawia „Nyyw”. Dawno temu zrezygnowałam z wyjaśnień, więc kiedy otworzyłam sklep, po prostu użyłam fonetycznego zapisu. Zdziwiłbyś się, ile czasu zaoszczędziłam, nie mówiąc o wątpliwej przyjemności wysłuchiwania, jak ludzie nazywają mnie „Niam”.
– A kim była oryginalna Neeve?
– Boginią. Podobno dokładne tłumaczenie to „gwiazda poranka”. Moja ulubiona legenda opowiada, jak Niamh zstąpiła na ziemię, żeby zabrać upatrzonego mężczyznę. Przez długi czas byli razem szczęśliwi, a potem on zapragnął odwiedzić świat ludzi. Wiedział, że jeśli dotknie stopami ziemi, powróci do swojego prawdziwego wieku. Reszty możesz się domyślić. Facet spadł z konia, a biedna bogini zostawiła szkielet i wróciła w niebiosa.
– Czy tak traktujesz swoich adoratorów?
Oboje się roześmiali. Neeve miała wrażenie, że za obopólną zgodą odkładają na później rozmowę o Ethel. Dziwne, ale kiedy powiedziała Eugenii o telefonie z pogróżkami, tamta uznała to za pocieszający fakt. „Jeśli Ethel odebrała taki telefon, nic dziwnego, że postanowiła zniknąć na jakiś czas. Kazałaś jej bratankowi, żeby to zgłosił na policję. Twój ojciec zajmuje się tą sprawą. Nic więcej nie możesz zrobić. Moim zdaniem nasza poczciwa Ethel zaszyła się w jakimś kurorcie”.
Neeve chciała w to wierzyć. Wyrzuciła z myśli Ethel i sączyła szampana, uśmiechając się przez stół do Jacka.
Nad selerową remuladą rozmawiali o czasach dorastania. Ojciec Campbella był pediatrą. Jack wychował się na przedmieściach Omaha. Miał starszą siostrę, która wciąż mieszkała niedaleko rodziców.
– Tina ma pięcioro dzieci. Noce są zimne w Nebrasce.
Będąc w szkole średniej latem pracował w księgarni i zafascynowało go wydawanie książek.
– Więc po uniwerku Northwestern wyjechałem do pracy w Chicago i handlowałem podręcznikami akademickimi. To wystarczy, żeby udowodnić swoją męskość. Praca polegała między innymi na sprawdzaniu, czy ktoś z profesorów, którym sprzedawałem podręczniki, akurat pisze książkę. Jedna z wykładowczyń koniecznie chciała mi wcisnąć swoją autobiografię. Wreszcie powiedziałem jej: „Szanowna pani, spójrzmy prawdzie w oczy. Pani miała bardzo nudne życie”. Poskarżyła się na mnie szefowi.
– I straciłeś pracę? – zapytała Neeve.
– Nie. Zrobili mnie wydawcą.
Neeve rozejrzała się po sali. Odpowiadała jej dyskretna elegancja otoczenia: delikatna porcelana, cenne srebra i piękne adamaszkowe obrusy; dekoracje kwiatowe; przyjemny szmer głosów przy innych stolikach. Poczuła się szaleńczo, absurdalnie szczęśliwa. Przy mostku jagnięcym opowiedziała Jackowi o sobie.
– Ojciec walczył zębami i pazurami, żeby posłać mnie na studia, ale ja wolałam zostać w domu. Chodziłam do Mount St. Vincent i spędziłam jeden semestr w Anglii w Oksfordzie, a potem rok na Uniwersytecie Perugii. W wakacje i po szkole pracowałam w sklepach odzieżowych. Zawsze wiedziałam, co chcę robić w życiu. Najlepszą rozrywką stały się dla mnie pokazy mody. Wujek Sal był wspaniały. Odkąd moja matka umarła, zawsze przysyłał po mnie samochód, kiedy pokazywano nową kolekcję.
– Co robisz dla przyjemności? – zapytał Jack.
Pytanie brzmiało zbyt zdawkowo. Neeve uśmiechnęła się, odgadując jego motywy.
– Przez cztery czy pięć letnich sezonów wynajmowaliśmy wspólnie dom w Hamptons – powiedziała. – Świetnie się bawiłam. W zeszłym roku zrezygnowałam, bo Myles był bardzo chory. Zimą jeżdżę na nartach w Vail przynajmniej przez parę tygodni. Byłam tam w lutym.
– Z kim jeździsz?
– Zawsze z moją najlepszą przyjaciółką, Julie. Inne twarze się zmieniają.
Zapytał wprost:
– A mężczyźni?
Neeve wybuchnęła śmiechem.
– Mówisz jak Myles. Daję słowo, że nie będzie szczęśliwy, dopóki nie odegra ojca narzeczonej. Jasne, że często chodziłam na randki. Spotykałam się z tym samym chłopakiem praktycznie przez całe studia.
– I co się stało?
– Wyjechał na Harvard robić dyplom z zarządzania, a ja zajęłam się sklepem. Każde z nas wróciło do własnego świata. Nazywał się Jeff. Potem był Richard. Naprawdę miły. Ale znalazł posadę w Wisconsin, a ja wiedziałam, że nigdy nie mogłabym wyjechać na stałe z Nowego Jorku, więc to chyba nie była prawdziwa miłość. – Zaczęła chichotać. – Kilka lat temu o mało się nie zaręczyłam. Nazywał się Gene. Zerwaliśmy na wencie dobroczynnej na „Intrepid”.
– To statek?
– Tak. Dokuje na Hudsonie przy Zachodniej Pięćdziesiątej Szóstej. W każdym razie przyjęcie odbywa się w weekend Święta Pracy: czarne krawaty, masa ludzi. Przysięgam, że znam dziewięćdziesiąt procent stałych bywalców. Gene i ja zgubiliśmy się w tłumie. Nie przejmowałam się, bo wiedziałam, że w końcu się spotkamy. Ale kiedy mnie znalazł, był wściekły. Uważał, że powinnam go szukać z większym poświęceniem. Zobaczyłam wtedy faceta, z którym nie chciałam spędzić życia. – Neeve wzruszyła ramionami. – Prawda jest taka, że po prostu nikt do mnie nie pasuje.
– Na razie – uśmiechnął się Jack – zaczynam myśleć, że naprawdę jesteś legendarną Neeve, która porzuca adoratorów i odchodzi w dal. Nie zasypywałaś mnie pytaniami o sprawy osobiste, ale i tak ci powiem. Też dobrze jeżdżę na nartach. Ostatnio na Boże Narodzenie kilka razy jeździłem do Arosa. Zamierzam poszukać jakiegoś miejsca na letnie wakacje, gdzie można żeglować. Powinnaś oprowadzić mnie po Hamptons. Podobnie jak ty, kilka razy o mało się nie ustatkowałem. Właściwie byłem zaręczony cztery lata temu.
– Moja kolej zapytać: co się stało? Jack wzruszył ramionami.
– Gdy już miała na palcu pierścionek z brylantem, zmieniła się w bardzo zaborczą młodą damę. Zorientowałem się, że zaczyna mi brakować oddechu. Głęboko wierzę w małżeńskie rady Khalila Gibrana.
– Coś jak „kolumny świątyni stoją oddzielnie”? – upewniła się Neeve. Nagrodził ją spojrzeniem wyrażającym żartobliwy szacunek.
– Otóż to.
Dopiero kiedy zjedli maliny i sączyli espresso, zaczęli rozmowę o Ethel. Neeve opowiedziała Jackowi o telefonie od bratanka zaginionej i możliwości, że pisarka się ukrywa.
– Mój ojciec jest w kontakcie ze swoim wydziałem. Każe im sprawdzić, kto groził Ethel. Szczerze mówiąc, sama uważam, że powinna już darować temu biednemu facetowi. To obrzydliwe, że ciągnie od niego forsę przez tyle lat. Potrzebne jej te alimenty jak dziura w moście.
Jack wyjął z kieszeni złożoną odbitkę artykułu. Neeve oznajmiła, że już go czytała.
– Twoim zdaniem jest skandalizujący? – zapytał Jack.
– Nie. Moim zdaniem jest zabawny, cięty, złośliwy, zajmujący i potencjalnie oszczerczy. Nie ma tam ani jednej rzeczy, o której by nie wiedzieli wszyscy w branży. Nie jestem pewna, jak zareaguje wujek Sal, ale znając go, mogę się założyć, że obróci na swoją korzyść fakt, iż jego matka sprzedawała owoce na ulicy. Martwi mnie raczej Gordon Steuber. Mam przeczucie, że potrafi być wredny. Inni projektanci, których Ethel obsmarowała? Trudno powiedzieć. Wszyscy wiedzą, że oprócz jednego czy dwóch znani kreatorzy nie potrafią postępować moralnie. Po prostu uwielbiają igrać z ogniem.
Jack przytaknął.
– Następne pytanie. Czy uważasz, że z tego artykułu można zrobić wystrzałową książkę?
– Nie. Nawet Ethel tego nie dokona.
– Mam wszystkie kawałki usunięte z artykułu. Jeszcze nie zdążyłem ich przejrzeć. – Jack gestem poprosił o rachunek.
Naprzeciwko Carlyle’a, po drugiej stronie ulicy, czekał Denny. Wiedział, że raczej nie ma szans. Szedł za Neeve po Madison Avenue aż do hotelu, ale nie mógł się do niej zbliżyć. Za dużo ludzi. Grube ryby w drodze z pracy do domu. Nawet gdyby dał radę ją sprzątnąć, za bardzo ryzykował wpadkę. Jedyna nadzieja, że Neeve opuści restaurację sama, może pójdzie do miejskiego autobusu albo nawet wróci piechotą do domu. Ale była z jakimś facetem i razem wsiedli do taksówki.
Poczucie frustracji wywołało na twarzy Denny’go brzydki grymas pod smugami brudu, które upodabniały go do innych okolicznych meneli. Jeśli taka pogoda się utrzyma, Neeve zawsze będzie korzystała z taksówek. Musiał pracować w weekend, za nic nie chciał ryzykować, że podpadnie szefowi. To oznaczało, że mógł czatować pod domem Neeve tylko wcześnie rano, na wypadek gdyby wyszła do sklepu lub pobiegać, albo po szóstej wieczorem.
Pozostawał poniedziałek. I dzielnica odzieżowa. Denny jakoś czuł w kościach, że sprawa rozstrzygnie się właśnie tam. Wśliznął się do bramy, zrzucił obszarpany płaszcz, przetarł brudnym ręcznikiem twarz i ręce, wepchnął płaszcz i ręcznik do torby na zakupy, po czym ruszył do baru. Zasłużył sobie na piwo z dopalaczem.
Dochodziła dziesiąta, kiedy taksówka podjechała pod Schwab House.
– Ojciec teraz pije drinka przed snem – powiedziała Neeve. – Jesteś zainteresowany?
Dziesięć minut później siedzieli w salonie, sącząc brandy. Neeve wiedziała, że coś jest nie w porządku. Myles miał zmartwioną minę, nawet kiedy gawędził swobodnie z Jackiem. Wyczuła, że chciał jej coś powiedzieć na osobności.
Jack opowiadał Mylesowi, jak poznał Neeve w samolocie.
– Uciekła tak szybko, że nie zdążyłem wziąć od niej numeru telefonu. A teraz mi mówi, że nie zdążyła na połączenie.
– Za to ręczę – potwierdził Myles. – Czekałem na nią na lotnisku przez cztery godziny.
– Muszę przyznać, że bardzo się ucieszyłem, kiedy podeszła do mnie na tamtym przyjęciu i zapytała o Ethel Lambston. Wnosząc z tego, co mi mówiła Neeve, Ethel nie należy do pańskich ulubienic, panie Kearny.
Neeve zachłysnęła się na widok zmienionej twarz ojca.
– Jack – powiedział – pewnego dnia nauczę się poważnie traktować przeczucia Neeve. – Odwrócił się do córki. – Herb dzwonił kilka godzin temu. W Morrison State Park w okręgu Rockland znaleziono zwłoki. Odpowiadały rysopisowi Ethel. Sprowadzili bratanka Ethel i on ją zidentyfikował.
– Jak to się stało? – spytała szeptem Neeve.
– Poderżnięto jej gardło.
Zamknęła oczy.
– Wiedziałam, że zdarzyło się coś złego. Wiedziałam!
– Miałaś rację. Zdaje się, że już mają podejrzanego. Kiedy sąsiadka z góry zobaczyła policyjny samochód, w te pędy zbiegła ze schodów. Podobno Ethel strasznie się pokłóciła z byłym mężem w zeszły czwartek po południu. Od tamtej pory chyba nikt jej nie widział. W piątek nie stawiła się na umówione spotkanie z tobą i ze swoim bratankiem. – Myles przełknął resztkę brandy i wstał, żeby sobie dolać. – Zwykle piję tylko jeden kieliszek, ale jutro rano chłopcy z wydziału zabójstw dwudziestego komisariatu chcą z tobą pogadać. A biuro prokuratora z okręgu Rockland pytało, czy możesz przyjechać i obejrzeć ubrania Ethel. Stwierdzili, że ciało przenoszono po śmierci. Powiedziałem Herbowi, że zwróciłaś uwagę na fakt, iż w szafie Ethel nie brakowało żadnego płaszcza, a wszystkie ubrania kupowała u ciebie. Z kostiumu, który miała na sobie, oderwano metki. Chcą wiedzieć, czy rozpoznasz go jako jeden z twoich. Cholera jasna, Neeve – wykrzyknął – wcale mi się nie podoba, że jesteś świadkiem w sprawie o morderstwo!
Jack Campbell wyciągnął swój kieliszek po dolewkę.
– Mnie też – powiedział cicho.