Radio włączyło się o szóstej trzydzieści. Neeve wyciągnęła prawą rękę i po omacku szukała guzika, żeby wyciszyć natrętnie wesoły głos spikera. Potem znieruchomiała, kiedy znaczenie jego słów dotarło do jej świadomości.
Na miasto spadło w nocy dwadzieścia centymetrów śniegu. Prosimy wyjeżdżać samochodem tylko w razie absolutnej konieczności. Parkowanie na ulicy zawieszone. Szkoły ogłoszą przerwę w nauce. Według prognozy śnieg będzie padał aż do późnego popołudnia.
Wspaniale, pomyślała Neeve. Opadła na poduszki i podciągnęła kołdrę pod brodę. Nie znosiła opuszczać porannego biegu. Potem skrzywiła się na myśl o przeróbkach, które dzisiaj trzeba skończyć. Dwie szwaczki mieszkają w New Jersey, więc chyba nie dojadą. Wobec tego powinna wcześnie pójść do sklepu i sprawdzić, ile roboty można zwalić na Betty, jedyną pozostałą krawcową. Betty mieszkała na rogu Osiemdziesiątej Drugiej i Drugiej Alei, więc mogła przejść piechotą sześć przecznic do sklepu bez względu na pogodę.
Z niechęcią opuściwszy przytulne ciepło łóżka, odrzuciła kołdrę, przebiegła przez pokój i sięgnęła do szafy po stary frotowy szlafrok, zabytek z czasów wypraw krzyżowych, jak twierdził jej ojciec Myles.
– Gdyby kobiety, które wyrzucają tyle pieniędzy na twoje kreacje, zobaczyły cię w tej szmacie, znowu zaczęłyby robić zakupy u Kleina.
Kleina zamknęli dwadzieścia lat temu, a zresztą, gdyby nawet zobaczyły mnie w tej szmacie, uznałyby mnie za ekscentryczkę – odparła. Wizerunek sklepu tylko by na tym zyskał.
Zawiązała pasek w talii, jak zwykle doznając przelotnego żalu, że nie odziedziczyła po matce patykowatej figury zamiast solidnej, barczystej sylwetki celtyckich przodków, i odgarnęła do tyłu kruczoczarne kędzierzawe włosy, znak firmowy rodziny Rossettich. Miała również oczy Rossettich, tęczówki barwy sherry, ciemniejsze na krawędziach, tak że odcinały się ostro od białek, wielkie i pytające pod ciemnymi rzęsami. Lecz mlecznobiała cera z garstką piegów na prostym nosie stanowiła dziedzictwo Celtów, a szerokie usta i mocne zęby pochodziły od Mylesa Kearny’ego.
Sześć lat wcześniej, kiedy skończyła studia i przekonała Mylesa, że nie zamierza się wyprowadzać, nalegał, żeby przerobiła swoją sypialnię. Po wyprawach do Sotheby’s i Christie’s zgromadziła eklektyczną kolekcję: mosiężne łóżko, antyczną szafę i komodę, wiktoriański szezlong i stary perski dywan, barwny niczym płaszcz Józefa. Narzuta, poduszki i falbanki przy łóżku były śnieżnobiałe; tapicer pokrył szezlong turkusowym aksamitem w tym samym odcieniu, który przewijał się przez dywan; śnieżnobiałe ściany stanowiły tło dla cennych obrazów i sztychów, otrzymanych od rodziny matki. „Women’s Wear Daily” sfotografował ją w tym pokoju i nazwał to pogodną elegancją w niezrównanym stylu Neeve Kearny.
Neeve wsunęła stopy w ciepłe kapcie, które Myles nazywał jej papuciami, i podniosła roletę. Stwierdziła, że synoptyk nie musiał być geniuszem, żeby zapowiadać zamieć śnieżną. Z okna pokoju w Schwab House na rogu Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy i Riverside Drive miała widok prosto na rzekę Hudson, ale teraz ledwie dostrzegała zarysy budynków na drugim brzegu, w New Jersey. Trasa Henry Hudson Parkway była zaśnieżona i już wypełniona ostrożnie pełznącym strumieniem samochodów. Nieszczęśnicy dojeżdżający do pracy bez wątpienia wyruszyli dzisiaj wcześniej.
Myles był już w kuchni i nastawił kawę. Neeve pocałowała go w policzek i powstrzymała się od uwagi, że wygląda na bardzo zmęczonego. To znaczyło, że znowu źle spał. Gdyby tylko ustąpił i od czasu do czasu wziął pigułkę nasenną, pomyślała.
– Jak tam legenda? – zagadnęła. Odkąd w zeszłym roku przeszedł na emeryturę, prasa uparcie nazywała go „legendarnym nowojorskim komisarzem policji”. Nie cierpiał tego.
Udał, że nie słyszy pytania i popatrzył na nią z pozornym zdumieniem.
– Tylko mi nie mów, że nie zamierasz biegać po Central Parku! – zawołał. – Co znaczy pół metra śniegu dla nieustraszonej Neeve?
Przez lata biegali razem. Teraz, kiedy już nie mógł tego robić, martwił się jej wyprawami do parku o świcie. No, ale podejrzewała, że ojciec zawsze będzie się o nią martwił.
Sięgnęła do lodówki po dzbanek soku pomarańczowego. Bez pytania napełniła wysoką szklankę dla niego, mniejszą dla siebie i zaczęła robić grzanki. Myles dawniej lubił obfite śniadania, teraz jednak bekon i jajka wykluczono z jego posiłków. Tak samo ser i wołowinę oraz, jak to ujmował, „połowę potraw, które uprzyjemniają życie”. Poważny atak serca ograniczył jego dietę i zakończył karierę.
Siedzieli w przyjaznym milczeniu, na zasadzie niepisanej umowy dzieląc się porannym „Timesem”. Lecz kiedy Neeve podniosła wzrok, zauważyła, że ojciec nie czyta. Wpatrywał się w kolumny niewidzącym wzrokiem. Grzanka i sok stały przed nim nietknięte. Tylko kawy spróbował. Neeve odłożyła drugą część gazety.
No dobrze – powiedziała. – Wyrzuć to z siebie. Czujesz się parszywie, tak? Na litość boską, miałam nadzieję, że na tyle zmądrzałeś, żeby nie zgrywać cichego męczennika.
– Nie, nic mi nie jest – odrzekł Myles. – Przynajmniej nie mam bólów w klatce piersiowej, jeśli o to pytasz. – Rzucił gazetę na podłogę i sięgnął po kawę. – Nicky Sepetti wychodzi dzisiaj z więzienia.
Neeve gwałtownie wciągnęła powietrze.
Myślałam, że w zeszłym roku odmówiono mu warunkowego zwolnienia?
W zeszłym roku apelował po raz czwarty. Odsiedział pełny wyrok, skrócony za dobre sprawowanie. Dzisiaj wieczorem wraca do Nowego Jorku.
Twarz ojca stwardniała od zimnej nienawiści.
– Tato, przejrzyj się w lustrze. Rób tak dalej, to dostaniesz następnego ataku serca.
Neeve spostrzegła, że drżą jej ręce. Chwyciła mocno krawędź stołu w nadziei, że Myles nic nie zauważy i nie pomyśli, że ona się boi.
– Wszystko jedno, czy Sepetti się odgrażał, kiedy go skazali. Przez lata próbowałeś znaleźć jego powiązania z… – Głos ją zawiódł, ale po chwili podjęła: – I nie odkryto ani jednego strzępka dowodu na jego związek z tą sprawą. Na litość boską, nie zamartwiaj się o mnie tylko dlatego, że wyszedł na wolność.
Jej ojciec był właśnie tym prokuratorem, który wsadził za kratki Nicky’ego Sepettiego, głowę mafijnej rodziny Sepettich. Po ogłoszeniu wyroku zapytano skazanego, czy ma coś do powiedzenia. Wskazał Mylesa: „Słyszałem, że tak świetnie się spisałeś w mojej sprawie, że zrobili cię komisarzem policji. Gratulacje. Fajny był ten artykuł w «Post» o tobie i twojej rodzinie. Dobrze pilnuj żony i dziecka. Przyda im się obrońca”.
Dwa tygodnie później Myles złożył przysięgę jako komisarz policji. Po miesiącu jego młodą żonę, matkę Neeve, trzydziestoczteroletnią Renatę Rossetti Kearny, znaleziono w Central Parku z poderżniętym gardłem. Nigdy nie wykryto sprawcy.
Neeve nie protestowała, kiedy Myles nalegał, że zamówi dla niej taksówkę.
– Nie możesz iść po śniegu do pracy – tłumaczył.
– Nie chodzi o śnieg i oboje o tym wiemy – odrzekła. Całując ojca na pożegnanie, zarzuciła mu ramiona na szyję i objęła mocno. – Myles, oboje powinniśmy się martwić tylko o twoje zdrowie. Nicky Sepetti nie zechce wrócić do więzienia. Założę się, że jeśli zna jakieś pacierze, to teraz się modli, żeby nic mi się nie stało przez długi, długi czas. Nie ma w Nowym Jorku nikogo oprócz ciebie, kto nie wierzy, że jakiś drobny złodziejaszek napadł na mamę i zabił ją, bo nie chciała mu oddać torebki. Pewnie krzyknęła na niego po włosku i wpadł w panikę. Więc proszę, zapomnij o Sepettim i zostaw niebiosom wykonanie wyroku na tym, kto ją nam zabrał. Okay? Obiecujesz?
Kiwnął głową, co niezbyt ją uspokoiło.
– A teraz wynocha – powiedział. – Taksometr bije, a mój teleturniej zaczyna się za chwilę.
Pługi śnieżne tylko po łebkach, jak to określił Myles, oczyściły West End Avenue z nagromadzonego śniegu. Kiedy taksówka wlokła się po śliskich ulicach i na Osiemdziesiątej Pierwszej skręciła w parkową przecznicę wschód-zachód, Neeve przyłapała się na bezowocnym „gdybaniu”. Gdyby złapano mordercę jej matki, może w końcu ojciec pogodziłby się ze stratą, tak jak ona się pogodziła. Tymczasem wciąż jątrzył w sobie otwartą, niezagojoną ranę. Wciąż oskarżał sam siebie, że w jakiś sposób zawiódł żonę. Przez te wszystkie lata wyrzucał sobie, że nie potraktował tamtej groźby poważnie. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że nawet mając do dyspozycji ogromne siły nowojorskiej policji, nie zdołał wykryć tożsamości bandyty, który – o czym był przekonany – działał na rozkaz Sepettiego. Tylko tego jeszcze pragnął w życiu – znaleźć zabójcę, odpłacić jemu i Sepettiemu za śmierć Renaty.
Neeve zadrżała. W taksówce było zimno. Kierowca widocznie obserwował ją w lusterku, bo powiedział:
– Przepraszam panią, ogrzewanie nie za dobrze działa.
– Nie szkodzi.
Odwróciła wzrok, żeby uniknąć rozmowy. „Gdyby” wciąż wypełniało jej myśli. Gdyby zabójcę złapano i skazano przed laty, Myles mógłby odbudować swoje życie. W wieku sześćdziesięciu ośmiu lat wciąż był atrakcyjny i mnóstwo kobiet spoglądało w szczególny sposób na tego szczupłego, barczystego mężczyznę z gęstą czupryną przedwcześnie posiwiałych włosów, intensywnie niebieskimi oczami i nieoczekiwanie ciepłym uśmiechem.
Tak głęboko pogrążyła się w myślach, że nawet nie zauważyła, kiedy taksówka stanęła przed sklepem. Na kremowo-błękitnej pasiastej markizie widniał pełen zakrętasów napis: „Salon Neeve”. Okna wystawowe, wychodzące na Madison Avenue i Osiemdziesiątą Czwartą Ulicę, lśniły od wilgoci, która dodawała połysku nieskazitelnie skrojonym jedwabnym letnim sukniom na manekinach ustawionych w wyszukanych pozach. To Neeve wpadła na pomysł, żeby zamówić parasole wyglądające jak parasolki od słońca. Na ramionach manekinów udrapowano zwykłe płaszcze przeciwdeszczowe w jednym z kolorów nadruku na sukniach. Neeve żartowała, że to jej wersja hasła „nie bądź szara w deszczu”, która jednak odniosła oszałamiający sukces.
– Pani tu pracuje? – zapytał taksiarz, kiedy mu płaciła. – Wygląda drogo.
Niezobowiązująco kiwnęła głową, myśląc: Ja jestem właścicielką, przyjacielu.
Świadomość tego wciąż budziła w niej dreszcz podniecenia. Sześć lat wcześniej poprzedni butik w tym miejscu zbankrutował. To stary przyjaciel jej ojca, słynny projektant Anthony della Salva, dosłownie zmusił ją do przejęcia sklepu. „No więc jesteś młoda”, oświadczył, porzucając ciężki włoski akcent, który stanowił obecnie część jego osobowości. „To twój plus. Pracowałaś w modzie, odkąd skończyłaś szkołę. Więcej, masz zdolności i smykałkę. Pożyczę ci pieniądze na początek. Jeśli to nie wypali, chętnie odpiszę sobie stratę od podatku, ale wierzę w ciebie. Masz to, czego trzeba, żeby ci się udało. Poza tym potrzebuję jeszcze jednego sklepu, żeby sprzedawać swoje ubrania”. Czego jak czego, ale tego Sal na pewno nie potrzebował i oboje o tym wiedzieli. Niemniej była mu wdzięczna.
Myłeś stanowczo sprzeciwiał się wzięciu pieniędzy od Sala, Neeve jednak skwapliwie skorzystała z okazji. Oprócz oczu i włosów odziedziczyła po Renacie coś jeszcze: niezwykle rozwinięte wyczucie mody. W zeszłym roku spłaciła pożyczkę Sala razem z procentami według stopy rynkowej, na co sama nalegała.
Nie zdziwiła się, widząc Betty już przy pracy w szwalni. Betty miała pochyloną głowę, twarz zastygłą w wyrazie skupienia, które wyryło już na stałe zmarszczki pomiędzy jej brwiami i na czole. Dłonie, smukłe i pomarszczone, operowały igłą i nitką z precyzją chirurga. Obrębiała bluzkę wyszywaną paciorkami w skomplikowany wzór. Włosy ufarbowane na krzykliwy odcień miedzi podkreślały pergaminową bladość twarzy. Neeve z przykrością przypomniała sobie, że jej pracownica przekroczyła siedemdziesiątkę. Nie chciała nawet myśleć o dniu, kiedy staruszka postanowi przejść na emeryturę.
– Pomyślałam, że lepiej podgonię robotę – oznajmiła Betty. – Mamy dzisiaj okropnie dużo klientów.
Neeve ściągnęła rękawiczki i odwinęła szalik.
– Jakbym nie wiedziała. A Ethel Lambston upiera się, że musi dostać wszystko dzisiaj po południu.
– Wiem. Przygotuję jej rzeczy, kiedy to skończę. Nie warto wysłuchiwać gderania tej kobiety, jeśli każda szmatka, którą kupiła, nie będzie gotowa na czas.
– Szkoda, że nie mamy więcej takich dobrych klientek – zauważyła pojednawczo Neeve.
Betty kiwnęła głową.
– Chyba tak. Przy okazji, cieszę się, że namówiłaś panią Yates na ten komplet. W tym drugim, który przymierzała, wyglądała jak krowa.
– W dodatku kosztował półtora tysiąca więcej, ale nie mogłam jej pozwolić, aby go wzięła. Prędzej czy później musiałaby przejrzeć się w lustrze. Top z cekinów wystarczy. Powinna nosić długą, lejącą się spódnicę.
Zdumiewająco wiele klientek dotarło do sklepu, nie zważając na śnieg i śliskie chodniki. Niestety dwie dziewczyny nie dotarły, więc Neeve spędziła cały dzień w dziale sprzedaży. Tę część pracy lubiła najbardziej, ale w ostatnich latach musiała ograniczyć się do obsługiwania tylko nielicznych osobistych klientek.
W południe weszła do swojego gabinetu na zapleczu, zjadła kanapkę z delikatesów, wypiła kawę i zadzwoniła do domu.
Myłeś rozmawiał już bardziej normalnie.
– Mogłem wygrać czternaście tysięcy dolarów i pikapa championa w „Kole fortuny” – oznajmił. – Wygrałem tyle, że musiałbym chyba wziąć nawet tego gipsowego dalmatyńczyka za sześćset dolarów, którego mają czelność nazywać nagrodą.
– No, chyba doszedłeś do siebie – zauważyła Neeve.
– Pogadałem z chłopakami w mieście. Mają dobrych ludzi do pilnowania Sepettiego. Mówią, że jest poważnie chory i stracił chęć do zemsty. – W głosie Mylesa brzmiała satysfakcja.
– I pewnie przypomnieli ci, że nie wierzą, iż miał coś wspólnego ze śmiercią mamy. – Nie czekała na odpowiedź. – Na dzisiejszy wieczór wyśmienity będzie makaron. W zamrażalniku mamy mnóstwo sosu. Wyjmij go, dobrze?
Odłożyła słuchawkę nieco podniesiona na duchu. Przełknęła ostatni kęs kanapki z indykiem, popiła resztką kawy i wróciła do działu sprzedaży. Trzy z sześciu przymierzalni były zajęte. Wyćwiczonym okiem obrzuciła wnętrze sklepu, rejestrując wszystkie szczegóły.
Wejście od Madison Avenue prowadziło do działu z dodatkami. Neeve wiedziała, że o jej sukcesie zadecydowała między innymi dostępność na miejscu biżuterii, torebek, obuwia, kapeluszy i szalików, dzięki czemu klientka przymierzająca suknię lub kostium nie musiała szukać dodatków gdzie indziej. Wnętrze urządzono w odcieniach kości słoniowej z akcentami ciepłego różu na wyściełanych sofach i krzesłach. Ubiory sportowe i oddzielne sztuki wisiały w przestronnych niszach dwa stopnie wyżej niż gabloty. Oprócz wytwornie odzianych manekinów wystawowych w sklepie nie prezentowano żadnych strojów. Potencjalną klientkę prowadzono do krzesła, a sprzedawczyni przynosiła jej do wyboru suknie, kostiumy i garsonki.
To Sal poradził Neeve takie rozwiązanie. „Inaczej będziesz miała hordy wandali zrywających ubrania z wieszaków. Zacznij ekskluzywnie, skarbie, i trzymaj się tego”, poradził i jak zwykle miał rację.
Róż i kość słoniową wybrała Neeve. „Kiedy klientka przegląda się w lustrze, nie chcę, żeby otoczenie zaćmiewało to, co próbuję sprzedać”, wyjaśniła dekoratorowi, który próbował ją namówić na wielkie plamy koloru.
Popołudnie wlokło się powoli, klientek ubywało. O trzeciej Betty wyszła ze szwalni.
– Rzeczy pani Lambston są gotowe – zawiadomiła właścicielkę.
Neeve osobiście przygotowała to zamówienie. Same wiosenne suknie. Ethel była pisarką po sześćdziesiątce, wolnym strzelcem, z jednym bestsellerem na koncie.
– Piszę na każdy temat pod słońcem – zwierzała się jednym tchem Neeve w dniu otwarcia sklepu. – Stosuję inne podejście, świeże spojrzenie. Jestem przeciętną kobietą, która widzi coś po raz pierwszy albo w nowym świetle. Piszę o seksie i związkach, o zwierzętach, domach opieki, organizacjach, handlu nieruchomościami, o partiach politycznych i jak zostać wolontariuszką i… – Zabrakło jej tchu, błękitne oczy miotały iskry, blond włosy przetykane siwizną falowały wokół twarzy. – Kłopot w tym, że pracuję tak ciężko, iż nie mam ani chwili dla siebie. Jeśli kupuję czarną suknię, w końcu noszę do niej brązowe buty. Podobno masz tutaj wszystko. Doskonały pomysł. Ubierz mnie.
Przez ostatnie sześć lat Ethel Lambston stała się cenioną klientką. Nalegała, żeby Neeve wybierała każdą noszoną przez nią szmatkę, a także dodatki i listy zestawień, co z czym nosić. Mieszkała na parterze eleganckiej kamienicy przy Zachodniej Osiemdziesiątej Drugiej Ulicy i Neeve wpadała tani czasami, żeby doradzić pisarce, które ubrania warto zatrzymać na następny sezon, a które oddać.
Ostatnio Neeve przeglądała jej szafę przed trzema tygodniami. Następnego dnia Ethel przyszła i zamówiła nowe stroje.
– Prawie skończyłam ten artykuł o modzie, do którego robiłam z tobą wywiad – oznajmiła. – Mnóstwo ludzi wścieknie się na mnie, kiedy to się ukaże, ale tobie się spodoba. Zrobiłam ci darmową reklamę.
Po zakończeniu przymiarek ona i Neeve różniły się zdaniem tylko co do jednego kostiumu. Neeve próbowała go zabrać.
– Nie chcę ci tego sprzedać. To od Gordona Steubera. Odmawiam sprzedawania jego ubrań. Powinnam zwrócić ten kostium. Nie znoszę faceta.
Ethel wybuchnęła wtedy śmiechem.
– Zaczekaj, aż przeczytasz, co o nim napisałam. Zmieszałam go z błotem. Ale chcę mieć ten komplet. Ubrania Steubera dobrze na mnie wyglądają.
Teraz, kiedy Neeve starannie układała stroje w ciężkich ochronnych workach, mimowolnie zacisnęła usta na widok kostiumu od Steubera. Przed sześcioma tygodniami sprzątaczka w sklepie poprosiła ją o rozmowę z przyjaciółką Meksykanką, która miała kłopoty. Kobieta powiedziała Neeve, że pracowała w nielegalnej wytwórni w Bronksie, należącej do Gordona Steubera.
– Nie mamy zielonych kart. On grozi, że nas wyda. W zeszłym tygodniu chorowałam. Wyrzucił mnie i moją córkę i nie chce zapłacić, co nam się należy.
Młoda kobieta wyglądała najwyżej na dwadzieścia parę lat.
– Córkę! – wykrzyknęła Neeve. – Ile lat ma pani córka?
– Czternaście.
Neeve skreśliła zamówienie od Gordona Steubera i wysłała mu wiersz Elizabeth Barrett Browning, który pomógł zmienić prawo dotyczące pracy dzieci w Anglii. Podkreśliła wers: „Lecz maleńkie dzieci, o moi bracia, one gorzko plączą”.
Ktoś z biura Steubera dał cynk do „Women’s Wear Daily”. Wydawcy wydrukowali wiersz na pierwszej stronie, obok zjadliwego listu Neeve do Steubera, i zaapelowali do innych detalistów, żeby bojkotowali przedsiębiorców łamiących prawo.
Anthony della Salva był zdenerwowany.
– Neeve, ludzie mówią, że Steuber ma więcej do ukrycia niż jeden nielegalny zakład. Narobiłaś szumu i teraz federalni węszą wokół jego zeznań podatkowych.
– Świetnie – burknęła. – Jeśli na podatkach też oszukuje, mam nadzieję, że go złapią.
No cóż, pomyślała, wygładzając kostium od Steubera na wieszaku, to ostatnia jego rzecz, która wyszła z mojego sklepu. Nie mogła się doczekać przeczytania owego artykułu o modzie. Wiedziała, że wkrótce ma się ukazać w „Contemporary Woman”, magazynie, którego Ethel była współwydawcą.
Na koniec Neeve sporządziła listę dla pisarki. „Niebieska jedwabna wieczorowa garsonka; włóż białą jedwabną bluzkę; biżuteria w kasecie A. Różowo-szary komplet; szare pantofle, odpowiednia torebka; biżuteria w kasecie B. Czarna koktajlowa sukienka…”. Wszystkich kreacji było osiem i razem z dodatkami kosztowały prawie siedem tysięcy dolarów. Ethel wydawała taką sumę trzy lub cztery razy do roku. Wyznała Neeve w zaufaniu, że kiedy się rozwiodła przed dwudziestoma dwoma laty, otrzymała duże odszkodowanie i mądrzeje zainwestowała. „I dostaję od niego miesięcznie tysiąc dolarów alimentów do końca życia”, chichotała. „Kiedy zerwaliśmy, był na fali. Mówił swoim adwokatom, że warto było pozbyć się mnie za każdą cenę. W sądzie powiedział, że jeśli kiedyś znowu wyjdę za mąż, facet powinien być głuchy jak pień. Może bym mu darowała, gdyby nie ten dowcip. Ożenił się powtórnie i ma trójkę dzieci, a odkąd Columbus Avenue zrobiła się modna i wzrosły czynsze za wynajem lokali, jego bar podupada. Co jakiś czas dzwoni do mnie i błaga, żebym mu darowała, ale ja odpowiadam, że jeszcze nie znalazłam faceta głuchego jak pień”.
W tamtej chwili Neeve poczuła niechęć do pisarki. A potem starsza kobieta dodała z tęsknotą w głosie: „Zawsze chciałam mieć rodzinę. Rozwiedliśmy się, kiedy miałam trzydzieści siedem lat. Przez pięć lat małżeństwa nie dał mi dziecka”.
Neeve zaczęta z obowiązku czytać artykuły Ethel i szybko zorientowała się, że chociaż autorka sprawiała wrażenie gadatliwej, roztrzepanej kobiety, umiała świetnie pisać. Nieważne, jaki temat poruszyła, zawsze przeprowadzała rozległe badania.
Z pomocą recepcjonistki Neeve spięła na dole worki z ubraniami. Biżuterię i obuwie zapakowała do oddzielnych pudełek, które ułożyła w kremowo-różowych kartonach z ozdobnymi napisami „Salon Neeve”. Z westchnieniem ulgi wybrała numer telefonu Ethel.
Nikt nie odbierał. Pisarka nie włączyła również sekretarki. Neeve doszła do wniosku, że Ethel zapewne pojawi się lada chwila, zdyszana, z taksówką czekającą przed drzwiami.
O czwartej w salonie nie było już klientek i Neeve odesłała wszystkich pracowników do domu. Cholerna Ethel, pomyślała. Sama też wolałaby już zamknąć sklep. Śnieg sypał nieprzerwanie i Neeve obawiała się, że później nie złapie taksówki. Próbowała dodzwonić się do pisarki o wpół do piątej, o piątej, o piątej trzydzieści. Co teraz? Potem wpadła na pewien pomysł. Zaczeka do szóstej trzydzieści, do zwykłej pory zamknięcia, po czym dostarczy ubrania klientce, jadąc do domu. Na pewno można je zostawić u dozorcy. W ten sposób, jeśli Ethel zamierza wkrótce udać się w podróż, dostanie swoją nową garderobę na czas.
Dyspozytor w przedsiębiorstwie taksówkowym nie chciał przyjąć wezwania.
– Każemy wszystkim wozom zjeżdżać do bazy, proszę pani. Warunki na ulicach są straszne. Ale proszę podać nazwisko i numer telefonu. Kiedy usłyszał jej nazwisko, zmienił ton. – Neeve Kearny! Czemu pani nie powiedziała, że jest pani córką komisarza? Na pewno odstawimy panią do domu.
Taksówka przyjechała za dwadzieścia siódma. Centymetr po centymetrze wlekli się przez niemal nieprzejezdne ulice. Kierowca nie był zachwycony dodatkowym postojem.
– Proszę pani, chciałbym jak najszybciej odstawić wóz.
W mieszkaniu Ethel nikt nie odpowiadał, a Neeve daremnie dobijała się do dozorcy. W kamienicy znajdowały się cztery inne mieszkania, ale nie znała lokatorów i nie mogła ryzykować zostawienia ubrań u obcych ludzi. W końcu wyrwała czek z książeczki i na odwrocie napisała: „Mam Twoje zamówienie. Zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz”. Podała swój domowy numer telefonu i wsunęła wiadomość pod drzwi. Potem, uginając się pod ciężarem worków i pudeł, wróciła do taksówki.
W mieszkaniu Ethel Lambston czyjaś ręka sięgnęła po notatkę, którą Neeve wsunęła pod drzwi, przeczytała ją, wyrzuciła i wróciła do poszukiwań studolarowych banknotów, które pisarka regularnie chomikowała pod dywanami albo między poduszkami kanapy, pieniędzy, żartobliwie nazywanych „alimentami od tego palanta Seamusa”.
Myles Kearny nie mógł odpędzić dokuczliwego niepokoju, który narastał w nim od tygodni. Jego babka posiadała coś w rodzaju szóstego zmysłu. „Mam przeczucie – mawiała. – Nadchodzą kłopoty”. Myles wyraźnie pamiętał, jak miał dziesięć lat i babka dostała zdjęcie jego kuzyna z Irlandii. Zawołała: „On ma śmierć w oczach!”. Dwie godziny później zadzwonił telefon. Kuzyn zginął w wypadku.
Siedemnaście lat temu Myles zlekceważył groźbę Nicky’ego Sepettiego. Mafia przestrzegała własnego kodeksu. Przestępcy nigdy nie atakowali żon ani dzieci wrogów. A potem Renata zginęła. O trzeciej po południu, gdy przechodziła przez Central Park, żeby odebrać Neeve z Akademii Świętego Serca, została zamordowana. W ten zimny, wietrzny listopadowy dzień w parku było pusto. Żaden świadek nie widział, kto zwabił lub sprowadził przemocą denatkę ze ścieżki do zakątka na tyłach muzeum.
Myles był w swoim gabinecie, kiedy przełożona ze Świętego Serca zadzwoniła o czwartej trzydzieści. Pani Kearny nie przyszła po Neeve. Dzwonili, ale nie ma jej w domu. Czy coś się stało? Kiedy odłożył słuchawkę, wiedział z mdlącą pewnością, że coś strasznego spotkało Renatę. Dziesięć minut później policja przeszukiwała Central Park. Myles jechał samochodem do śródmieścia, kiedy nadeszła wiadomość, że znaleziono jej ciało.
Kiedy dojechał do parku, kordon policjantów bronił dostępu ciekawskim i łowcom sensacji. Reporterzy już się zjawili. Pamiętał, jak oślepiły go flesze, kiedy szedł w stronę miejsca, gdzie leżały zwłoki. Herb Schwartz, jego zastępca, już tam był. „Nie patrz na nią teraz, Myles”, błagał.
Odtrącił ramię Herba, ukląkł na zamarzniętej ziemi i ściągnął koc, którym ją okryli. Wyglądała jak pogrążona we śnie. Jej twarz, wciąż śliczna w tym ostatecznym spoczynku, nie nosiła śladu przerażenia, jakie widywał na tylu obliczach ofiar. Oczy miała zamknięte. Czy zamknęła je w ostatniej chwili, czy Herb je zamknął? Najpierw myślał, że włożyła czerwony szalik. Nieprawda. Myles zahartował się, oglądając ofiary, ale w tamtej chwili opuścił go profesjonalizm. Nie chciał zobaczyć, że ktoś rozciął jej wzdłuż żyłę szyjną, a potem poderżnął gardło. Kołnierz białej narciarskiej kurtki zrobił się szkarłatny od krwi. Kaptur zsunął się do tyłu i sploty kruczoczarnych włosów otaczały jej twarz. Czerwone narciarskie spodnie, czerwień krwi, biała kurtka i stwardniały śnieg pod ciałem – nawet po śmierci wyglądała jak modelka na fotografii.
Chciał ją przytulić, tchnąć w nią życie, ale wiedział, że nie wolno ruszać ciała. Zadowolił się całowaniem jej policzków, oczu i ust. Musnął jej szyję, cofnął zakrwawioną dłoń i pomyślał: Spotykamy się we krwi, rozstajemy się we krwi.
W dniu bombardowania Pearl Harbour był dwudziestojednoletnim nieopierzonym policjantem, a następnego ranka zaciągnął się do wojska. Trzy lata później służył w Piątej Armii Marka Clarka walczącej we Włoszech. Zdobywali miasto za miastem. W Pontici wszedł do kościoła, który wydawał się opuszczony. W następnej chwili usłyszał wybuch i krew trysnęła mu z czoła. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył niemieckiego żołnierza przykucniętego za ołtarzem w zakrystii. Myles zdążył go zastrzelić, zanim zemdlał.
Ocknął się czując, że ktoś szturcha go małą rączką. „Chodź ze mną”, szepnął mu do ucha jakiś głos ciężko akcentowanym angielskim. Ledwie mógł myśleć pomiędzy falami bólu pulsującego w głowie. Skorupa zaschniętej krwi zakleiła mu oczy. Na zewnątrz było ciemno jak w grobie. Odgłosy strzelaniny dochodziły z daleka, z lewej strony. Mała – jakoś zorientował się, że to dziewczynka – poprowadziła go pustymi alejkami. Pamiętał, że zastanawiał się, dokąd idą i dlaczego jest sama. Słyszał szuranie swoich wojskowych butów na kamiennych stopniach, skrzypienie zardzewiałej bramy, a potem szybki, natarczywy szept i wyjaśnienia dziecka. Teraz dziewczynka mówiła po włosku. Myles nie rozumiał ani słowa. Potem poczuł, że ktoś go podtrzymuje i kładzie na łóżku. Tracił przytomność i odzyskiwał, świadomy łagodnych rąk, które obmywały i bandażowały mu głowę. Pierwsze wyraźne wspomnienie miało związek z wojskowym lekarzem, który go badał. „Nawet nie wiesz, jakie miałeś szczęście – usłyszał. – Wczoraj odepchnęli nas do tyłu. Niedobrze dla tych, którzy nie dali rady się wyrwać”.
Po wojnie skorzystał ze specjalnych ulg dla weteranów i poszedł na studia. Kampus Fordham Rose Hill znajdował się zaledwie parę kilometrów od Bronksu, gdzie Myles dorastał. Jego ojciec, kapitan policji, traktował to sceptycznie.
– I tak ledwie cię przepchnęliśmy przez szkole średni;) zauważył. Nie żeby ci brakowało rozumu, ale kijem nie można cię zapędzić do książki.
Cztery lata później, zrobiwszy dyplom z wyróżnieniem, Myles poszedł do szkoły prawniczej. Ojciec był zachwycony, ale ostrzegał:
– Ciągle masz w sobie gliniarza. Nie zapominaj o tym gliniarzu, kiedy zdobędziesz swoje wymyślne stopnie naukowe.
Szkoła prawa. Biuro prokuratora okręgowego. Prywatna praktyka. To wtedy uświadomił sobie, że dobry adwokat zbyt łatwo może wybronić winowajcę od kary. Nie mógł się z tym pogodzić i skwapliwie skorzystał z okazji, żeby zostać prokuratorem.
To było w 1958 roku. Miał trzydzieści siedem lat. W tym czasie spotykał się z wieloma dziewczynami i patrzył, jak jedna po drugiej wychodzą za mąż. Ale za każdym razem, kiedy sam był bliski decyzji, jakiś głos szeptał mu do ucha: „To nie wszystko. Zaczekaj”.
Pomysł podróży do Włoch rodził się stopniowo. „Chociaż tam do ciebie strzelali, to jeszcze nie znaczy, że zwiedziłeś Europę”, powiedziała jego matka, kiedy przy obiedzie w domu nieśmiało wspomniał o swoich planach. A potem zapytała: „Czemu nie odszukasz tej rodziny, która cię ukryła w Pontici? Wątpię, czy wtedy mogłeś im podziękować w takim stanie”.
Do końca życia błogosławił matkę za tę radę. Ponieważ kiedy zapukał do ich drzwi, otworzyła mu Renata. Renata, która miała teraz dwadzieścia trzy lata, nie dziesięć. Renata, wysoka i smukła, którą przewyższał ledwie o pół głowy. Renata, która w tak niewiarygodny sposób powiedziała: „Wiem, kim jesteś. Przyprowadziłam cię do domu tamtej nocy”. „Jak możesz mnie pamiętać?” – zapytał zdziwiony. „Ojciec zrobił mi zdjęcie z tobą, zanim cię zabrali. Zawsze trzymam je na toaletce”.
Pobrali się trzy tygodnie później. Nastąpiło jedenaście najszczęśliwszych lat jego życia.
Myles podszedł do okna i wyjrzał. Według kalendarza wiosna przyszła przed tygodniem, ale nikt się nie pofatygował, by zawiadomić o tym Matkę Naturę. Myles próbował zapomnieć, jak bardzo Renata lubiła spacery po śniegu.
Opłukał filiżankę po kawie oraz talerz po sałatce i wstawił je do zmywarki. Gdyby wszystkie tuńczyki na świecie nagle zniknęły, co jedliby na lunch ludzie na diecie? Może wróciliby do dobrych tłustych hamburgerów? Na samą myśl pociekła mu ślinka. Ale to mu przypomniało, że miał rozmrozić sos do makaronu.
O szóstej zaczął przygotowywać obiad. Wyjął składniki na sałatkę z lodówki i wprawnie porozrywał sałatę, posiekał szalotkę, pokroił ostrą zieloną paprykę na wąziutkie paseczki. Nieświadomie uśmiechnął się do siebie wspominając, jak w okresie dorastania uważał, że sałatka składa się z sałaty i pomidorów z kleksami majonezu. Jego matka była cudowną kobietą, ale nie miała powołania na kucharkę. Poza tym piekła mięso długo, żeby „zabić wszystkie zarazki”, toteż stek czy wieprzowina były suche i twarde, łatwiejsze do złamania ciosem karate niż do pokrojenia.
To Renata wprowadziła go w świat subtelnych zapachów, pysznego makaronu, delikatnego łososia, pikantnych sałatek lekko przyprawianych czosnkiem. Neeve odziedziczyła talenty kulinarne po matce, lecz Myles przyznawał się po cichu, że z czasem i on nauczył się robić cholernie dobre sałatki.
Dziesięć po siódmej zaczął naprawdę martwić się o Neeve. Pewnie trudno dziś złapać taksówkę. Dobry Boże, nie pozwól jej iść przez park w taki wieczór. Zadzwonił do sklepu, ale nikt nie odbierał. Zanim weszła, dźwigając naręcza ubrań i wlokąc za sobą pudła, gotów był dzwonić na komisariat i prosić, żeby policja poszukała jej w parku. Ugryzł się w język, żeby tego nie powiedzieć.
W zamian zrobił zdziwioną minę, kiedy odbierał od niej pakunki.
– Znowu święta? – zapytał. – Prezenty od Neeve dla Neeve? Wydałaś dzisiejszy utarg na siebie?
– Nie wymądrzaj się, Myles – fuknęła. – Powiem ci tyle, Ethel Lambston może i jest dobrą klientką, ale mam jej powyżej uszu.
Upuściła pudła na kanapę i pokrótce zrelacjonowała historię swoich wysiłków, żeby dostarczyć stroje klientce. Myles miał zaniepokojoną minę.
– Ethel Lambston! Ta nadęta baba, którą zaprosiłaś na Gwiazdkę?
– Właśnie.
Pod wpływem impulsu Neeve zaprosiła pisarkę na doroczne gwiazdkowe przyjęcie, jakie ona i Myles wydawali w swoim mieszkaniu. Przyparłszy biskupa Stantona do ściany i wyjaśniwszy mu, dlaczego kościół katolicki utracił znaczenie w dwudziestym wieku, Ethel odkryła, że Myles jest wdowcem, i przykleiła się do niego na cały wieczór.
– Nie wpuszczaj tej kobiety za próg – ostrzegł Myles – nawet gdybyś musiała obozować pod jej drzwiami przez następne dwa lata.