Następnego ranka spotkały się w holu dokładnie o ósmej trzydzieści. Tse-tse zaplotła włosy w warkoczyki i upięła nad uszami. Czarna aksamitna peleryna luźno spływała jej z ramion aż do stóp. Pod spodem dziewczyna miała czarny mundurek z białym fartuszkiem.
– Właśnie dostałam rolę pokojówki w nowej sztuce – wyznała, odbierając pudła od Neeve. – Pomyślałam, że poćwiczę. Jeśli Ethel jest w domu, padnie z wrażenia, gdy mnie zobaczy w kostiumie – zakończyła z doskonałym szwedzkim akcentem.
Energiczne dzwonienie nie wywołało żadnej reakcji w mieszkaniu Ethel. Tse-tse wygrzebała z torebki klucz. Otworzyła drzwi, odsunęła się na bok i przepuściła swą towarzyszkę pierwszą. Z westchnieniem ulgi Neeve upuściła naręcze ubrań na kanapę.
– Dzięki Bogu – mruknęła prostując się i nagle umilkła.
Muskularny młody człowiek stał w korytarzyku prowadzącym do łazienki i sypialni. Widocznie właśnie się ubierał, bo w ręku trzymał krawat. Miał na sobie nie całkiem zapiętą wykrochmaloną białą koszulę. Bladozielone oczy, zwężone z irytacji, spoglądały z twarzy, która w innych okolicznościach mogła wyglądać atrakcyjnie. Nieuczesane włosy spadały na czoło niesforną masą loków. Zaskoczenie Neeve na ów widok ustąpiło miejsca przelotnemu wrażeniu, że splątane włosy mężczyzny stanowią produkt pianki fryzjerskiej. Za plecami usłyszała, jak Tse-tse gwałtownie wciąga powietrze.
– Kim pan jest? – zapytała Neeve. – I dlaczego pan nie otwierał drzwi?
– Myślę, że wy najpierw powinnyście odpowiedzieć na to pytanie odparł nieznajomy sarkastycznym tonem. – A drzwi otwieram, kiedy mi się podoba.
Tse-tse przejęła inicjatywę.
– Pan jest bratankiem pani Lambston – oświadczyła. – Widziałam pana zdjęcie. – Jej szwedzki akcent na przemian narastał i zanikał. – Pan się nazywa Douglas Brown.
– Wiem, kim jestem. Może teraz panie zechcą się przedstawić? – Sarkazm w głosie mężczyzny nie ustępował.
Neeve poczuła, że ogarnia ją złość.
– Jestem Neeve Kearny – oznajmiła. – A to Tse-tse. Sprząta mieszkanie pani Lambston. Zechce mi pan powiedzieć, gdzie jest pańska ciotka? Nalegała, że potrzebuje tych ubrań na piątek, i od tamtej pory wożę je tam i z powrotem.
– Więc pani jest Neeve Kearny. – Teraz uśmiech stał się wręcz bezczelny. – „Buty numer trzy nosić z beżowym kostiumem. Do tego torebka numer trzy i biżuteria z pudełka A”. Robi to pani dla wszystkich?
Neeve wysunęła podbródek do przodu.
– Pani Lambston jest bardzo dobrą klientką i bardzo zajętą pisarką. Ja też jestem bardzo zajęta. Czy pani Lambston jest w domu, a jeśli nie, to kiedy wraca?
Douglas Brown wzruszył ramionami. Wrogi wyraz jego twarzy nieco złagodniał.
– Nie mam pojęcia, gdzie jest moja ciotka. Prosiła mnie, żebym spotkał się z nią tutaj w piątek po południu. Chciała, żebym coś dla niej zrobił.
– W piątek po południu? – powtórzyła szybko Neeve.
– Tak. Przyszedłem, ale jej nie było. Mam klucz, więc wszedłem do środka. Nie pokazała się, więc pościeliłem sobie na kanapie. Właśnie wymówiono mi mieszkanie, a YMCA nie jest w moim guście.
Wyjaśnienie brzmiało trochę zbyt gładko. Neeve rozejrzała się po pokoju. Na jednym końcu kanapy, gdzie rzuciła ubrania, leżały poduszka i skłębiony koc. Na podłodze przed kanapą piętrzyły się sterty papierzysk. Wcześniej, kiedy tutaj przychodziła, notatki i czasopisma zaścielały kanapę tak dokładnie, że nie dało się odgadnąć koloru obicia. Wycinki z gazet spięte zszywaczami walały się na podręcznym stoliku. Ponieważ mieszkanie znajdowało się na parterze, okna były zakratowane i nawet te kraty wykorzystano jako segregatory. Po drugiej stronie pokoju otwarte przejście prowadziło do kuchni. Jak zwykle blaty kuchenne wyglądały na zagracone. Ściany pokrywały zawieszone byle jak, niedbale oprawione zdjęcia Ethel, wycięte z gazet i czasopism. Ethel otrzymująca nagrodę Czasopisma Roku od Amerykańskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy i Autorów. To za jej zjadliwy artykuł o przytułkach i opuszczonych czynszówkach. Ethel u boku Lyndona i Lady Bird Johnson. Pracowała przy jego kampanii w 1964 roku. Ethel na podium w hotelu Waldorf z burmistrzem tego wieczoru, kiedy „Contemporary Woman” przyznała mu wyróżnienie. Pewna myśl uderzyła Neeve.
– Byłam tutaj w piątek wczesnym wieczorem – oznajmiła. – Właściwie o której pan przyjechał?
– Około trzeciej. Nie odbierałem żadnych telefonów. Ciotka nie życzy sobie, żeby ktokolwiek przyjmował telefony, kiedy jej nie ma.
– To prawda – potwierdziła Tse-tse. Na chwilę zapomniała o swoim szwedzkim akcencie, ale zaraz powrócił: – Taak, taak, to prawda.
Douglas Brown założył krawat.
– Muszę iść do pracy. Niech pani zostawi te ubrania, panno Kearny. – Odwrócił się do Tse-tse. – A jeśli pani znajdzie jakiś sposób, żeby tutaj posprzątać, też dobrze. Pozbieram moje rzeczy na wypadek, gdyby ciotka Ethel zaszczyciła nas swoją obecnością.
Teraz zaczął się śpieszyć do wyjścia. Odwrócił się i ruszył w stronę sypialni.
– Chwileczkę – powiedziała Neeve. Zaczekała, aż się zatrzymał i obejrzał przez ramię. – Mówi pan, że przyszedł pan w piątek około trzeciej. W takim razie musiał pan tutaj być, kiedy próbowałam dostarczyć te ubrania. Zechce mi pan wyjaśnić, dlaczego wtedy nie otworzył pan drzwi? To mogła być Ethel, która zapomniała kluczy, prawda?
– O której pani przyszła?
– Około siódmej.
– Wyszedłem coś zjeść. Przepraszam. Zniknął w sypialni i zamknął za sobą drzwi.
Neeve i Tse-tse wymieniły spojrzenia. Aktorka wzruszyła ramionami.
– Równie dobrze mogę wziąć się do roboty. Boże, szybciej bym posprzątała cały Sztokholm niż te wszystkie rupiecie – przeciągnęła śpiewnie, a potem wróciła do amerykańskiej wymowy. – Myślisz, że coś się stało Ethel?
– Myślałam, żeby kazać Mylesowi sprawdzić raporty o wypadkach odparła Neeve. – Chociaż muszę przyznać, że kochający bratanek jakoś nie szaleje z niepokoju. Kiedy wyjdzie, powieszę te rzeczy w szafie.
Douglas Brown wyłonił się z sypialni chwilę później. Ubrany w ciemnoniebieski garnitur, z płaszczem przeciwdeszczowym przewieszonym przez ramię i włosami zaczesanymi w gęstą falującą fryzurę, wyglądał atrakcyjnie, lecz raczej ponuro. Wydawał się zdziwiony i niezbyt zadowolony, że Neeve jeszcze nie wyszła.
– Podobno jest pani bardzo zajęta – powiedział. Zamierza pani pomagać w sprzątaniu?
Wargi Neeve zacisnęły się złowieszczo.
– Zamierzam powiesić te ubrania w szafie pańskiej ciotki, żeby mogła po nie sięgnąć w każdej chwili, a potem chcę wyjść. – Rzuciła mu swoją wizytówkę. – Proszę mnie zawiadomić, jeśli ciotka skontaktuje się z panem. W przeciwieństwie do pana zaczynam się martwić.
Douglas Brown zerknął na wizytówkę i schował ją do kieszeni.
– Nie widzę powodu. Przez te dwa lata, odkąd mieszkam w Nowym Jorku, ciotka znikała co najmniej trzy razy i zwykle musiałem czekać na nią bez końca tutaj albo w jakiejś restauracji. Zaczynam podejrzewać, że jest kompletną wariatką.
– Zamierza pan tu zostać do jej powrotu?
– To chyba nie pani sprawa, panno Kearny, ale raczej tak.
– Poda mi pan swój służbowy numer, żebym mogła pana złapać w godzinach pracy? – Neeve poczuła wzbierającą złość.
– Niestety w Cosmic Oil Building nie mają służbowych telefonów dla recepcjonistów. Widzi pani, podobnie jak moja kochana ciocia jestem pisarzem. Niestety, w przeciwieństwie do niej wydawcy jeszcze mnie nie odkryli, więc zarabiam na kawałek chleba, siedząc za biurkiem w westybulu Cosmic i potwierdzając umówione spotkania. Nie jest to zajęcie dla umysłowego giganta, ale ostatecznie Herman Melville pracował jako urzędnik na Ellis Island.
– Uważa się pan za Hermana Melville’a? – Neeve nie ukrywała ironii w głosie.
– Nie, uprawiam inny rodzaj literatury. Moja ostatnia książka nosi tytuł: „Życie duchowe Hugh Hefnera”. Jak dotąd żaden wydawca nie poznał się na żarcie.
Wyszedł. Neeve i Tse-tse popatrzyły na siebie.
– Co za świr! – odezwała się aktorka. – I pomyśleć, że to jedyny krewny biednej Ethel.
Neeve poszperała w pamięci.
– Chyba nigdy mi o nim nie wspominała.
– Dwa tygodnie temu, kiedy tutaj była, rozmawiała z nim przez telefon i strasznie się wściekała. Ethel chomikuje pieniądze po całym mieszkaniu i uważała, że trochę zginęło. Praktycznie oskarżyła go o kradzież.
Zakurzone, zagracone mieszkanie nagle przyprawiło Neeve o klaustrofobię. Chciała się stąd wydostać.
– Chodź, odwiesimy te ubrania.
Nawet jeśli Douglas Brown pierwszej nocy spał na kanapie, później na pewno korzystał z sypialni ciotki. Na nocnym stoliku stała popielniczka pełna niedopałków, a Ethel nie paliła. Białe prowincjonalne antyki były – jak wszystko inne w mieszkaniu – kosztowne, ale niemal niewidoczne z powodu bałaganu. Na toaletce wśród bezładnie rozstawionych perfum leżał zmatowiały srebrny komplet: grzebień, szczotka i lusterko. Ethel zatknęła notatki za złotą ramę dużego lustra. Kilka męskich garniturów, sportowych marynarek i spodni spoczywało na szezlongu krytym różowym adamaszkiem. Na podłodze leżała męska walizka wepchnięta pod szezlong.
– Nawet on nie miał czelności grzebać w szafie Ethel – zauważyła Neeve. Tylną ścianę dość dużej sypialni zajmowała rozbudowana szafa, biegnąca przez całą długość pokoju. Cztery lata wcześniej, kiedy pisarka po raz pierwszy poprosiła Neeve o przejrzenie swojej garderoby, Neeve stwierdziła, że nic dziwnego, że jej klientka nigdy nie może skompletować stroju. Potrzebuje więcej miejsca. Trzy tygodnie później Ethel ponownie zaprosiła Neeve. Zaprowadziła ją do sypialni i dumnie zaprezentowała swój najnowszy nabytek, wbudowaną szafę, która kosztowała dziesięć tysięcy dolarów. Szafa miała krótkie drążki na bluzki i wysoko umieszczone wieszaki na suknie wieczorowe. Była podzielona tak, że płaszcze wisiały w jednym miejscu, kostiumy w innym, dzienne suknie jeszcze dalej. Miała półki na swetry i torebki; stelaże na buty; przegródkę na biżuterię z mosiężnymi prętami w kształcie gałęzi drzewa, do wieszania bransoletek i naszyjników. Obok sterczała para upiornie realistycznych gipsowych dłoni wzniesionych jak do modlitwy, z rozczapierzonymi palcami. Ethel wskazała na nie.
– Wyglądają, jakby chciały cię udusić, prawda? – zagadnęła wesoło. To na pierścionki. Powiedziałam facetowi od szafy, że trzymam wszystko w oznakowanych pudełkach, ale on powiedział, że i tak powinnam mieć te ręce. Pewnego dnia pożałuję, że ich nie zamówiłam, tak mi powiedział.
W szafie panował nieskazitelny ład, kontrastujący z resztą mieszkania. Ubrania wisiały równiutko na obitych satyną wieszakach. Zamki błyskawiczne były zasunięte do samej góry, żakiety pozapinane.
– Odkąd zaczęłaś ubierać Ethel, ludzie ciągle mówią o jej strojach zauważyła Tse-tse. – Uwielbia to.
Na wewnętrznej stronie drzwi pisarka przykleiła otrzymane od Neeve wskazówki, co z czym nosić.
– Przejrzałam wszystko z Ethel w zeszłym miesiącu – mruknęła Neeve. – Zrobiłyśmy miejsce na nowe rzeczy.
Położyła ubrania na łóżku i zaczęła rozrywać plastikowe worki.
– Po prostu zrobię to samo, co bym zrobiła w jej obecności. Powieszę te rzeczy na miejsce i przypnę spis.
Sortując i chowając nowe stroje, przejrzała zawartość szafy. Sobolowe futro Ethel. Kurtka z kunich skórek. Czerwone kaszmirowe palto. Płaszcz burberry. Peleryna w jodełkę. Biały luźny płaszcz z karakułowym kołnierzem. Skórzany płaszcz z paskiem. Dalej wisiały kostiumy. Od Donny Karan, od Beene’a, z ultraskaju… Neeve zawahała się, trzymając w ręku dwa wieszaki z nowymi strojami.
– Zaczekaj – powiedziała.
Zajrzała na górną półkę. Wiedziała, że komplet podróżny Ethel marki Vuitton składał się z czterech sztuk w jednakowy motyw tapety: pokrowiec na suknie z kieszeniami zapinanymi na suwaki, przesadnie duży podręczny neseser, wielka i średnia walizka. Pokrowca, neseseru i jednej walizki brakowało.
– Poczciwa Ethel – westchnęła Neeve, wieszając nowe stroje w szafie. – Jednak wyjechała. Brakuje tego beżowego kompletu z kołnierzem z norek.
Zaczęła szperać wśród wieszaków. Biały wełniany kostium, zielony z dzianiny, komplet w czarno-biały drukowany wzór.
– Rzeczywiście, po prostu spakowała się i wyjechała. Przysięgam, że mogłabym ją udusić gołymi rękami. – Odgarnęła włosy z czoła. – Patrz wskazała spis na drzwiach, a potem puste miejsca na półkach. – Wzięła wszystko, czego potrzebowała, żeby się wyelegantować. Pewnie przez tę paskudną pogodę zdecydowała, że nie potrzebuje lekkich wiosennych rzeczy. No, gdziekolwiek pojechała, mam nadzieję, że trafi na trzydziestostopniowy upał. Che noiosa spera che muore di caldo…
– Spokojnie, Neeve – powstrzymała ją Tse-tse. – Kiedy przechodzisz na włoski, to znaczy, że się wściekasz.
Ta wzruszyła ramionami.
– Do cholery, wyślę rachunek jej księgowemu. Przynajmniej on ma dobrze poukładane w głowie i nie zapomina o terminach płatności. – Spojrzała na Tse-tse. – A co z tobą? Liczyłaś, że dzisiaj dostaniesz wypłatę?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Ostatnim razem zapłaciła mi z góry. Wszystko w porządku.
W sklepie Neeve wyżaliła się przed Betty.
– Powinnaś doliczyć jej za taksówkę i pomoc przy osobistych zakupach – oświadczyła staruszka. – Ta kobieta przekracza wszelkie granice.
W południe, rozmawiając z ojcem, Neeve opowiedziała mu, co się stało.
– I chciałam cię poprosić, żebyś sprawdził raporty z wypadków – zakończyła.
– Słuchaj, gdyby tramwaj znalazł ją na swojej drodze, wyskoczyłby z szyn, żeby uniknąć zderzenia – odparł Myles.
Ale z jakiegoś powodu gniew Neeve nie trwał długo. Nie opuszczało jej natomiast dręczące, uparte przeczucie, że nagły wyjazd Ethel oznacza coś złego. Towarzyszyło jej, kiedy zamknęła sklep o szóstej trzydzieści i pobiegła na przyjęcie koktajlowe w hotelu St. Regis, wydawane przez „Woman’s Wear Daily”. Wśród barwnego, modnie ubranego tłumu dostrzegła Toni Mendell, elegancką redaktor naczelną „Contemporary Woman”, i pośpieszyła do niej.
– Nie wiesz, na jak długo Ethel wyjechała? – zapytała, przekrzykując zgiełk.
– Dziwię się, że jej tu nie ma – odrzekła Toni. – Mówiła, że przyjdzie, no, ale wszyscy znamy Ethel.
– Kiedy ma się ukazać jej artykuł o modzie?
– Oddała tekst w czwartek rano. Musiałam dać go prawnikom do przejrzenia, żeby przypadkiem nikt nas nie zaskarżył. Kazali wyciąć kilka rzeczy, ale wciąż jest świetny. Słyszałaś, że Givvons i Marks zawarli z nią wielki kontrakt?
– Nie.
Kelner roznosił przekąski – wędzonego łososia z kawiorem na grzankach. Neeve poczęstowała się jedną, a Toni smutno pokręciła głową.
– Teraz, kiedy wróciła zaznaczona talia, nie mogę sobie pozwolić nawet na oliwkę. – Redaktorka nosiła rozmiar sześć. – W każdym razie artykuł mówi o wielkich trendach ostatnich pięćdziesięciu lat i stojących za nimi projektantach. Spójrzmy prawdzie w oczy, ten temat wałkowano bez końca, ale znasz Ethel. Wszystko traktuje jak plotkarską zabawę. Ale dwa tygodnie temu zrobiła się strasznie tajemnicza. Jak słyszałam, pewnego dnia wtargnęła do gabinetu Jacka Campbella i wycisnęła umowę na książkę o modzie z sześciocyfrową zaliczką. Pewnie zaszyła się gdzieś i pisze.
– Kochanie, jesteś boska! – dobiegły słowa gdzieś zza pleców Neeve. Toni pokazała w uśmiechu wszystkie nieskazitelne korony.
– Carmen, zostawiłam ci chyba z tuzin wiadomości. Gdzieś się ukrywała?
Neeve zaczęła się wycofywać, ale Toni ją zatrzymała.
– Neeve, właśnie wszedł Jack Campbell. To ten wysoki facet w szarym garniturze. Może on wie, gdzie jest Ethel.
Zanim Neeve przedarła się przez całą salę, Jack Campbell był już otoczony gośćmi. Czekała, wysłuchując składanych mu gratulacji. Z treści rozmowy zorientowała się, że właśnie został prezesem i wydawcą u Givvonsa i Marksa, że kupił apartament przy Wschodniej Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy i że, jak sam zapewnił, uwielbia mieszkać w Nowym Jorku.
Oceniła go na sporo przed czterdziestką – był więc młody jak na zajmowane stanowisko. Włosy miał ciemnobrązowe i krótko obcięte. Podejrzewała, że dłuższe powinny się kręcić. Miał szczupłe, sprężyste ciało długodystansowca, chudą twarz, a oczy ciemnobrązowe tak jak włosy. Uśmiech Jacka wydawał się szczery i tworzył drobne zmarszczki w kącikach jego oczu. Podobało jej się, jak Campbell pochyla głowę, żeby wysłuchać starszego wydawcy, a potem odwraca się do kogoś innego bez cienia niegrzecznego pośpiechu.
Prawdziwa sztuka, pomyślała Neeve, zachowanie całkiem naturalne dla polityków, ale dla niewielu biznesmenów.
Mogła go obserwować nie zwracając niczyjej uwagi. Co takiego wydawało jej się znajome w Jacku Campbellu? Coś. Na pewno już go spotkała. Ale gdzie?
Przeszedł kelner i Neeve wzięła następny kieliszek. Drugi i ostatni, ale przynajmniej, popijając wino, sprawiała wrażenie zajętej.
– Neeve Kearny, prawda?
W chwili, kiedy odwróciła się do Jacka plecami, ten podszedł do niej, by się przypomnieć.
– Chicago, sześć lat temu. Wracałaś z nart, a ja byłem w podróży służbowej. Zaczęliśmy rozmawiać pięć minut przed wylądowaniem samolotu. Byłaś bardzo podekscytowana otwarciem sklepu odzieżowego. Jak ci poszło?
– Świetnie. – Neeve niejasno przypominała sobie wymianę zdań. Wyskoczyła z samolotu w wariackim pośpiechu, żeby złapać połączenie. Praca. Tak to jest. – A ty właśnie zaczynałeś robotę u nowego wydawcy?
– Tak.
– Jak widać, podjąłeś słuszną decyzję.
– Jack, chciałbym, żebyś poznał kilka osób. – Redaktor naczelny „W” ciągnął go za rękaw.
– Nie chcę cię zatrzymywać – powiedziała szybko Neeve. – Tylko jedno pytanie. Słyszałam, że pisze dla was książkę Ethel Lambston. Nie wiesz, gdzie mogę ją złapać?
– Mam jej domowy numer. Czy to pomoże?
– Dzięki, ja też mam. – Neeve uniosła rękę w szybkim geście odmowy. – Nie powinnam cię zatrzymywać.
Odwróciła się i wśliznęła w tłum, nagle znużona paplaniną głosów, czując, że to był długi dzień.
Jak zwykle tłumek ludzi czekających na taksówki blokował chodnik przed wejściem do hotelu. Neeve wzruszyła ramionami, przeszła do Piątej Alei i skierowała się w stronę śródmieścia. Wieczór był dość pogodny. Może iść skrótem przez park. Spacer do domu rozjaśni jej w głowie. Ale na Central Park South taksówka wyrzuciła pasażerów tuż pod jej nosem. Neeve zawahała się, a potem przytrzymała drzwi i wsiadła. Dalszy spacer na wysokich obcasach nagle stracił dla niej wszelki urok.
Nie widziała wyrazu rozczarowania na twarzy Denny’ego. Czekał cierpliwie przed hotelem St. Regis i szedł za Neeve po Piątej Alei. Kiedy skręciła w stronę parku, myślał już, że nadarza mu się doskonała okazja.
O drugiej nad ranem Neeve ocknęła się z głębokiego snu. Śniło jej się, że stoi przed szafą Ethel i sporządza spis. Spis.
– Mam nadzieję, że pot ją zalewa, gdziekolwiek jest.
To było to. Płaszcze. Sobole. Kurtka. Peleryna. Burberry. Biały płaszcz. Palto. Wszystkie wisiały na miejscu.
Ethel oddała artykuł w czwartek. Nikt jej nie widział w piątek. Oba dni były wietrzne i koszmarnie zimne. W piątek sypał śnieg. A wszystkie okrycia pisarki wisiały na miejscu w szafie…
Nicky Sepetti dygotał z zimna w wełnianej kamizelce, którą żona zrobiła mu na drutach w tym roku, kiedy poszedł do więzienia. Nadal pasowała w ramionach, ale zwisała luźno wokół pasa. Stracił w więzieniu piętnaście kilogramów.
Tylko jedna przecznica dzieliła jego dom od nabrzeża. Niecierpliwie potrząsając głową na troskliwą krzątaninę żony: „Nałóż szalik, Nicky, zapomniałeś, jak mocno wieje od oceanu” – pchnął frontowe drzwi i zamknął je za sobą. Zakręciło go w nosie od ostrego słonego powietrza. Odetchnął z przyjemnością. Wychował się w Brooklynie i matka często zabierała go autobusem na plażę Rockaway, żeby popływać. Trzydzieści lat temu kupił letni dom w Belle Harbor dla Marie i dzieciaków. Po procesie przeniosła się tam na stałe.
Siedemnaście lat, które skończyły się w zeszły piątek! Pierwszy głęboki oddech poza murami więzienia wywołał fale bólu w klatce piersiowej. „Niech pan unika zimna”, ostrzegali go lekarze.
Marie przygotowała wystawny obiad i napis: „Witaj w domu, Nicky”. Był taki skonany, że w połowie posiłku poszedł do łóżka. Zadzwoniły dzieci, Nick junior i Tessa. „Tatusiu, kochamy cię”, powiedzieli.
Nie pozwolił, żeby go odwiedzali w więzieniu. Tessa właśnie zaczynała studia, kiedy poszedł siedzieć. Teraz miała trzydzieści dwa lata, dwójkę dzieci i mieszkała w Arizonie. Mąż nazywał ją Theresa. Nick junior zmienił nazwisko na Damiano, panieńskie nazwisko Marie. Nicholas Damiano, dyplomowany księgowy w Connecticut.
– Nie przyjeżdżajcie teraz – ostrzegł ich Nicky. – Zaczekajcie, aż prasa przestanie węszyć.
Przez cały weekend zostali z Marie w domu, dwoje milczących obcych ludzi, podczas gdy kamery telewizyjne tylko czekały na jego wyjście.
Ale dzisiaj rano kamery zniknęły. Wczorajsza wiadomość. Oto, czym się stał. Chorym byłym więźniem. Nicky wciągnął słone powietrze i poczuł, jak wypełnia mu płuca.
Łysy facet w jednym z tych zwariowanych dresów podbiegł do niego i przystanął.
– Miło pana widzieć, panie Sepetti. Świetnie pan wygląda.
Nicky zmarszczył brwi. Nie chciał wysłuchiwać takiego gadania. Wiedział, jak wygląda. Pół godziny wcześniej, po prysznicu, dokładnie i bezlitośnie obejrzał się w lustrze łazienki. Całkiem wyłysiał na czubku głowy, ale po bokach została mu jeszcze gęsta obwódka. Kiedy zaczynał odsiadkę, włosy miał czarne z nitkami siwizny – szpakowate, jak mówił fryzjer. Teraz te resztki przybrały odcień wyblakłej szarości albo brudnawej bieli, do wyboru. Dalsze oględziny również nie wypadły najlepiej. Wyłupiaste oczy, które zawsze go złościły, nawet kiedy był młodszy i całkiem przystojny, teraz wystawały jak u żaby. Cienka zaogniona blizna na policzku odcinała się od bladej skóry. Utrata wagi nie poprawiła mu kondycji. Ciało wydawało się obwisłe, jak poduszka, z której wyjęto połowę pierza. Mężczyzna przed sześćdziesiątką. Miał czterdzieści dwa lata, kiedy go zamknęli.
– Tak, wyglądam świetnie – burknął. – Dziękuję.
Wiedział, że facet blokujący chodnik i szczerzący wielkie zęby w nerwowym uśmiechu mieszka dwa lub trzy domy dalej, ale nie pamiętał jego nazwiska. Widocznie w jego głosie zabrzmiała irytacja, bo biegaczowi zrzedła mina.
– W każdym razie cieszę się, że pan wrócił. – Uśmiech był teraz wymuszony. – Piękny dzień, prawda? Dość zimno, ale czuje się wiosnę.
Jeśli potrzebuję prognozy pogody, to włączam radio, pomyślał Nicky i uniósł rękę w pożegnalnym geście.
– Tak, tak – mruknął i szybko ruszył na molo.
Wiatr ubijał kipiącą pianę na powierzchni oceanu. Nicky oparł się o poręcz, wspominając, jak uwielbiał w dzieciństwie jazdę na falach. Matka zawsze na niego wrzeszczała: „Nie wypływaj tak daleko! Utopisz się, zobaczysz”.
Niecierpliwie odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę plaży przy Dziewięćdziesiątej Ósmej Ulicy. Dojdzie tak daleko, żeby zobaczyć kolejkę górską, a potem zawróci. Chłopcy mieli po niego przyjechać. Najpierw wybiorą się do klubu, a potem na uroczysty lunch na Mulberry Street. To dowód szacunku dla niego, ale nie miał złudzeń. Siedemnaście lat to zbyt długa nieobecność. Zabrali się do rzeczy, na które nigdy by im nie pozwolił. Rozeszło się, że jest chory. Dokończą to, co rozpoczęli w ostatnich latach. Odstawią go na bok. Dobrowolnie albo nie.
Joey został skazany razem z nim. Taki sam wyrok. Ale Joey wyszedł po sześciu latach i teraz rządził.
Myles Kearny. Mógł podziękować Mylesowi Kearny’emu za te dodatkowe jedenaście lat.
Nicky zgarbił się na wietrze i usiłował przełknąć dwie gorzkie pigułki. Dzieci twierdziły, że go kochają, ale tak naprawdę wstydziły się go. Kiedy Marie pojechała do nich z wizytą, mówiła znajomym obojga, że jest wdową.
Tessa. Boże, jak go uwielbiała, kiedy była małą dziewczynką. Może popełnił błąd, że nie pozwolił się odwiedzać przez te wszystkie lata. Marie regularnie do niej jeździła. Tam i w Connecticut przedstawiała się jako pani Damiano. Chciał zobaczyć dzieci Tessy, ale jej mąż uważał, że trzeba zaczekać.
Marie. Nicky wyczuwał w niej pretensję za te wszystkie lata czekania. Gorzej niż pretensję. Próbowała udawać, że wita go z radością, oczy jednak miała zimne i pełne jadu. Czytał w jej myślach: „Za to, co zrobiłeś, Nicky, nawet wśród przyjaciół jesteśmy wyrzutkami”. Marie skończyła dopiero pięćdziesiąt cztery lata, ale wyglądała o dziesięć starzej. Pracowała w dziale personalnym szpitala. Nie musiała, ale kiedy znalazła sobie tę pracę, powiedziała mu: „Nie mogę ciągle siedzieć zamknięta w czterech ścianach”.
Marie. Nick junior, nie, Nicholas, Tessa, nie, Theresa. Czy naprawdę by żałowali, gdyby Nicky zmarł na atak serca w więzieniu? Może gdyby wyszedł po sześciu latach jak Joey, nie byłoby za późno. Za późno na wszystko. Odsiedział te dodatkowe lata z powodu Mylesa Kearny’ego i dalej by kiblował, gdyby wykombinowali jakiś pretekst, żeby go tam trzymać.
Nicky minął Dziewięćdziesiątą Ósmą Ulicę, zanim sobie przypomniał, że nie zauważył niezgrabnych kształtów starej kolejki górskiej. Potem zobaczył z zaskoczeniem, że linię kolejki rozebrano. Zawrócił po własnych śladach, wepchnąwszy zmarznięte dłonie do kieszeni, kuląc ramiona na wietrze. W ustach miał smak żółci, zagłuszający słoną świeżość oceanu na wargach…
Samochód czekał, kiedy Nicky wrócił do domu. Louie siedział za kierownicą. Louie, jedyny facet, do którego zawsze mógł się odwrócić plecami. Louie, który nie zapominał o przysługach.
– Jak tylko będzie pan gotowy, pojedziemy, Don Sepetti – powiedział Louie. – Dobrze znowu tak do pana mówić. – Nie udawał.
Wszedłszy do domu, by zmienić sweter na marynarkę od garnituru, Nicky dostrzegł ślad posępnej rezygnacji w oczach Marie. Przypomniał sobie szkołę średnią, kiedy musiał napisać streszczenie opowiadania. Wybrał historię człowieka, który znika, a żona uznaje go za zmarłego i „układa sobie wygodnie życie jako wdowa”. Marie też wygodnie ułożyła sobie życie bez niego.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Nie chciała jego powrotu. Dzieci też odetchnęłyby z ulgą, gdyby zniknął jak Jimmy Hoffa. Jeszcze bardziej wolałyby miłą, czystą, naturalną śmierć, której nie musiałyby później wyjaśniać własnym dzieciom. Gdyby tylko wszyscy troje wiedzieli, jak niewiele ich dzieli od takiego rozwiązania.
– Chcesz zjeść kolację po powrocie do domu? – zapytała Marie. – Bo wiesz, pracuję od południa do dziewiątej. Mam coś przygotować i zostawić w lodówce?
– Nie trzeba.
Milczał podczas jazdy przez Fort Hamilton Parkway i potem, przez tunel Brooklyn-Battery, na dolny Manhattan. W klubie nic się nie zmieniło. Wciąż ta niechlujna zewnętrzna fasada. W środku stół do kart z krzesłami ustawionymi już do następnej gry; ogromny zaśniedziały ekspres do kawy; płatny telefon na podsłuchu, o czym wszyscy wiedzieli.
Jedyną różnicę stanowiło zachowanie rodziny. Och, oczywiście, zebrali się wokół niego, okazywali szacunek, i fałszywie uśmiechali się na powitanie. Ale on to wiedział.
Był zadowolony, kiedy przyszła pora jechać na Mulberry Street. Mario, właściciel restauracji, przynajmniej pozornie ucieszył się na jego widok. Prywatny pokój czekał na nich. Zakąski i pasta należały do ulubionych dań Nicky’ego przed więzieniem. Zaczął się odprężać, poczuł, jak dawna siła napływa powoli do jego ciała. Zaczekał, aż podano deser, cannoli z gęstą czarną kawą espresso. Potem przebiegł spojrzeniem po twarzach dziesięciu mężczyzn, którzy siedzieli w dwóch rzędach niczym identyczne zestawy ołowianych żołnierzyków. Kiwnął głową, witając tych po prawej stronie, a potem tych na lewo. Dwie twarze były dla niego nowe. Jedną zaakceptował. Druga została mu przedstawiona jako „Carmen Machado”.
Nicky przyjrzał się uważnie nieznajomemu. Około trzydziestki, gęste ciemne włosy i brwi, tępy nos, facet chudy, ale twardy. Kręcił się tu od trzech, czterech lat. Siedział w pierdlu za kradzież samochodów, kiedy Alfie go poznał, powiedzieli. Nicky instynktownie mu nie ufał. Postanowił wycisnąć z Joeya, ile właściwie wiedzą o tym gościu.
Zatrzymał wzrok na kumplu. Joey, który wyszedł po sześciu latach i przejął kontrolę nad interesami, kiedy on, Nicky, siedział w pudle. Okrągłą twarz kompana z więzienia przecinały zmarszczki, które udawały uśmiech. Joey wyglądał jak kot, który zjadł kanarka.
Nicky poczuł palący ból w piersi. Obiad nagle zaciążył mu w żołądku.
– Okay, gadaj – zwrócił się do Joeya. – O co ci chodzi? Kumpel dalej się uśmiechał.
– Z całym szacunkiem, mam dla ciebie wspaniałe nowiny. Wszyscy wiemy, co myślisz o tym sukinsynu Kearnym. Zaczekaj, aż to usłyszysz. Jest kontrakt na jego córkę. I to nie nasz. Steuber chce ją sprzątnąć. Prawie jakby robił ci prezent.
Nicky poderwał się i trzasnął pięścią w stół. Ogarnięty furią, walił mocno w ciężki dąb.
– Wy głupie dranie! – wrzasnął. – Wy śmierdzące głupie dranie! Odwołajcie to.
Na chwilę zawadził wzrokiem o tego Machado i nagle wiedział, że patrzy w twarz gliniarza.
– Macie to odwołać. To mój rozkaz, zrozumiano?
Wyraz twarzy Joeya zmieniał się od strachu poprzez troskę do żalu.
– Nicky, przecież wiesz, że to niemożliwe. Nikt nie może odwołać kontraktu. Za późno.
Piętnaście minut później Sepetti siedział obok milczącego Louiego za kierownicą w powrotnej drodze do Belle Harbor. Pulsujący ból palił go w klatce piersiowej. Nitrogliceryna pod językiem nie pomagała. Kiedy załatwią córkę Kearny’ego, gliny nie spoczną, dopóki mu nie przykleją morderstwa – Joey o tym wiedział.
Z przerażeniem uświadomił sobie, że popełnił głupstwo, ostrzegając dawnego kompana przed Machadem.
– Nie ma mowy, żeby ten facet pracował na Florydzie dla rodziny Palino – powiedział Joey owi. – Nawet go nie sprawdziłeś, co? Ty tępy bucu, kablujesz gliniarzowi za każdym razem, jak tylko otwierasz gębę.
We wtorek rano Seamus Lambston obudził się po czterech godzinach snu nawiedzanego przez koszmary. Zamknął lokal o drugiej trzydzieści, trochę poczytał gazetę i cicho wśliznął się do łóżka, starając się nie zbudzić Ruth.
Kiedy dziewczynki były małe, mógł spać do późna i przychodzić do baru w południe. Wracał do domu na wczesny obiad z rodziną, a potem zostawał w lokalu do zamknięcia. Ale w ostatnich latach, kiedy obroty nieubłaganie się zmniejszały, a czynsz podwoił się i znowu podwoił, Seamus zwolnił barmanów i kelnerów i ograniczył menu restauracyjne do kanapek. Sam robił zakupy, przychodził do baru o ósmej albo ósmej trzydzieści i zostawał do zamknięcia, przełykając tylko pośpieszny obiad. A jednak wciąż nie mógł wyjść na swoje.
Twarz Ethel prześladowała go we śnie. Jej wytrzeszczone oczy, kiedy się złościła. Szyderczy uśmiech, który starł z jej twarzy.
Kiedy przyjechał do mieszkania byłej żony w czwartek po południu, wyjął fotografię dziewczynek.
– Ethel – prosił – spójrz na nie. Potrzebują pieniędzy, które ci płacę. Zlituj się.
Wzięła zdjęcie i obejrzała je dokładnie.
– One powinny być moje – powiedziała, oddając mu fotkę.
Teraz żołądek kurczył mu się z niepokoju. Termin płacenia alimentów przypadał piątego. Jutro. Czy odważy się nie wypisać czeku?
Była siódma trzydzieści i Ruth już wstała. Seamus słyszał plusk prysznica. Wygramolił się z łóżka i poczłapał do pokoju, który służył mu za domowy gabinet. Pomieszczenie wypełniało ostre światło wczesnego poranka. Usiadł przy biurku z żaluzjowym zamknięciem, które należało do jego rodziny od trzech pokoleń. Ruth nienawidziła tego mebla. Pragnęła zastąpić wszystkie stare, ciężkie sprzęty nowoczesnymi, w jasnych, pastelowych kolorach. „Przez te wszystkie lata nie kupiłam nawet nowego krzesła – lubiła wypominać mężowi. – Zostawiłeś Ethel wszystkie swoje najlepsze meble, kiedy zerwaliście, a ja muszę mieszkać wśród tych gratów od twojej matki. Jedyne nowe meble, które miałam, to były kołyski i łóżka dla dziewczynek, i wcale nie takie, jakie mi się podobały”.
Seamus odłożył na później bolesną decyzję o czeku dla Ethel, żeby wypisać kilka innych. Gaz i elektryczność, czynsz, telefon. Sześć miesięcy wcześniej zrezygnowali z telewizji kablowej. W ten sposób zaoszczędzili dwadzieścia dwa dolary miesięcznie.
Z kuchni dobiegł hałas czajnika stawianego na gazie. Kilka minut później Ruth weszła do gabinetu ze szklanką soku pomarańczowego i filiżanką parującej kawy na małej tacy. Uśmiechała się i przez chwilę przypominała mu tę cichą, ładną kobietę, którą poślubił trzy miesiące po rozwodzie. Żona nie lubiła czułych gestów, ale kiedy postawiła tacę na biurku, pochyliła się i pocałowała go w czubek głowy.
– Dopiero teraz to do mnie dociera, kiedy widzę, jak wypisujesz miesięczne czeki – powiedziała. – Żadnych więcej pieniędzy dla Ethel. O Boże, wreszcie możemy odetchnąć. Uczcijmy to dziś wieczorem. Weź kogoś na zastępstwo. Od miesięcy nie wychodziliśmy na kolację.
Seamus poczuł, że żołądek mu się skręca. Mocny aromat kawy nagle przyprawił go o mdłości.
– Skarbie, mam tylko nadzieję, że ona nie zmieni zdania – bąknął. To znaczy, nie dała mi nic na piśmie. Nie sądzisz, że powinienem wystawić jej czek jak zwykle i zaczekać, aż go odeśle? Naprawdę uważam, że tak będzie najlepiej. Ponieważ wtedy będziemy mieli coś legalnego, to znaczy dowód, że Ethel się zgadza, żebym przestał płacić.
Od piekącego policzka głos uwiązł mu w gardle, a głowa odskoczyła na lewe ramię. Podniósł wzrok i zamrugał, widząc morderczą furię na twarzy żony. Widział taki sam wyraz na innej twarzy kilka dni wcześniej.
Potem gniew Ruth rozpłynął się we łzach, a na policzkach wykwitły jej jaskrawoczerwone plamy.
– Seamus, przepraszam. Po prostu nie wytrzymałam. – Głos jej się załamał. Przygryzła wargę i wyprostowała ramiona. – Ale żadnych czeków więcej. Niech Ethel dotrzyma słowa. Prędzej się zabiję, niż pozwolę, żebyś dalej jej płacił.