7

W czwartek o ósmej rano Neeve i Tse-tse siedziały w taksówce naprzeciwko mieszkania Ethel Lambston, po drugiej stronie ulicy. We wtorek bratanek pisarki wyszedł do pracy o ósmej dwadzieścia. Dzisiaj nie chciały natknąć się na niego. Protesty taksówkarza: „Nie zarabiam na czekaniu”, Neeve uciszyła obietnicą dziesięciodolarowego napiwku.

O ósmej piętnaście Tse-tse pierwsza dostrzegła Douga.

– Patrz.

Neeve widziała, jak zamknął drzwi mieszkania na klucz, rozejrzał się i ruszył w stronę Broadwayu. Ranek był chłodny i Doug miał na sobie trencz ściągnięty paskiem.

– To prawdziwe burberry – powiedziała. – Chyba strasznie dużo zarabia jak na recepcjonistę.

W mieszkaniu panował zadziwiający porządek. Prześcieradła i kołdra były złożone w kostkę na końcu kanapy. Poduszka leżąca na wierzchu miała wygniecioną powłoczkę, jakby ktoś na niej spał. Nie dostrzegły ani śladu używania popielniczek, ale Neeve wyraźnie wyczuła w powietrzu słaby odór dymu papierosowego.

– Pali, ale się z tym ukrywa – zauważyła. – Ciekawe, dlaczego. Sypialnia wyglądała jak przykład schludności. Łóżko było zaścielone, na szezlongu leżała walizka Douga, a na niej wieszaki z garniturami, marynarkami i spodniami. Zobaczyły wiadomość dla Ethel przypiętą do lustra na toaletce.

– Kto tu kogo nabiera? – zapytała Tse-tse. – Czemu on to napisał i przestał używać jej sypialni?

Neeve wiedziała, że jej towarzyszka ma świetne oko do szczegółów.

– No dobrze, zacznijmy od tej notatki – zaproponowała. – Czy przedtem zostawiał dla niej wiadomości?

Aktorka nosiła strój szwedzkiej pokojówki. Energicznie potrząsnęła warkoczami.

– Nigdy – odrzekła stanowczo.

Neeve podeszła do szafy i otworzyła drzwi. Wieszak za wieszakiem przeglądała garderobę Ethel, żeby sprawdzić, czy nie przeoczyła któregoś płaszcza. Ale wszystkie były na miejscu: sobole, kuny, kaszmir, biały płaszcz, burberry, skóra, peleryna. Na widok zdumionej miny Tse-tse wyjaśniła, czego szuka.

Dziewczyna potwierdziła jej wątpliwości.

– Ethel zawsze mi mówiła, że przestała kupować przypadkowo, odkąd zaczęłaś ją ubierać. Masz rację. Ona nie ma innego płaszcza.

Neeve zamknęła drzwi szafy.

– Nie lubię wtykać nosa w cudze sprawy, ale muszę. Ethel zawsze nosi kalendarzyk w torebce, na pewno jednak ma też duży terminarz.

– Owszem, ma – potwierdziła Tse-tse. – Na biurku.

Terminarz leżał obok stosu poczty. Neeve otworzyła go. Na każdy dzień miesiąca przypadała duża kartka formatu A-4, włącznie z grudniem ubiegłego roku. Neeve przewertowała strony i znalazła 31 marca. Śmiałymi bazgrołami Ethel zapisała: „Kazać Dougowi odebrać ubrania w Salonie Neeve”. Zakreśliła okienko o godzinie trzeciej i obok dodała: „Doug u mnie”.

Tse-tse zaglądała Neeve przez ramię.

– Więc nie kłamał w tej sprawie – stwierdziła.

Poranne słońce jasno oświetliło pokój. Nagle skryło się za chmurą. Aktorka zadrżała.

– Słowo daję, Neeve, zaczynam się tutaj bać.

Neeve w milczeniu przekartkowała kwiecień. Tu i tam natrafiała na umówione spotkania, przyjęcia koktajlowe, lunche. Wszystkie stronice zostały przekreślone grubą linią. Pod datą pierwszego kwietnia Ethel wpisała: „Badania / pisanie książki”.

– Skreśliła wszystko. Zamierzała wyjechać albo przynajmniej zaszyć się gdzieś i pisać – mruknęła Neeve.

– Więc może wyjechała dzień wcześniej? – zasugerowała Tse-tse.

– Możliwe.

Neeve zaczęła przewracać stronice do tyłu. Ostatni tydzień marca szczelnie wypełniały nazwiska wybitnych projektantów mody: Nina Cochran, Gordon Steuber, Victor Costa, Ronald Altern, Regina Mavis, Anthony della Salva, Kara Potter.

– Nie mogła spotkać się z nimi wszystkimi stwierdziła Neeve. – Myślę, że autoryzowała ich wypowiedzi przez telefon, zanim oddała artykuł. – Wskazała notatkę z czwartku, 30 marca: „Termin oddania artykułu do «Contemporary Woman»„.

Szybko przejrzała pierwsze trzy miesiące roku i zauważyła, że obok terminów spotkań Ethel wpisywała koszt taksówek i napiwków, uwagi na temat lunchów, obiadów i rozmów: „Dobry wywiad, ale on się złości, jeśli każesz mu czekać… Carlos, nowy kierownik sali w Le Cygne… Nie korzystać z Valet Limo – samochód śmierdział jak fabryka serów…”.

Notatki były niechlujnie nabazgrane, liczby często przekreślone i poprawione. Poza tym Ethel miała zwyczaj machinalnie rysować, myśląc o czymś innym. Trójkąty, serca, zawijasy i inne gryzmoły pokrywały każdy centymetr kwadratowy dostępnej powierzchni.

Pod wpływem impulsu Neeve zajrzała na stronę 22 grudnia, daty przyjęcia gwiazdkowego u niej i Mylesa. Ethel widocznie potraktowała to jako ważne wydarzenie. Adres Schwab House i nazwisko Neeve zapisała drukowanymi literami i podkreśliła. Zakrętasy i zawijasy otaczały komentarz: „Ojciec Neeve, samotny i interesujący”. Na marginesie narysowała niezdarną imitację szkicu z książki kucharskiej Renaty.

– Myles dostałby wrzodów, gdyby to zobaczył – skomentowała Neeve. – Musiałam jej powiedzieć, że wciąż jest zbyt chory, żeby prowadzić życie towarzyskie. Chciała go zaprosić na uroczysty obiad w Nowy Rok. Mało się nie udławił.

Wróciła do ostatniego tygodnia marca i zaczęła przepisywać nazwiska zanotowane przez Ethel.

– Przynajmniej mamy od czego zacząć – stwierdziła.

Dwa nazwiska zwróciły jej uwagę. Toni Mendell, redaktor naczelna „Contemporary Woman”. Przyjęcie koktajlowe nie było najlepszym miejscem, żeby ją zapytać, czy nie przypomina sobie jakiejś uwagi Ethel o ewentualnym wycofaniu się z książki. Drugie nazwisko to Jack Campbell. Najwyraźniej umowa na książkę była dla Ethel bardzo ważna. Może powiedziała wydawcy więcej o swoich planach, niż sam zdawał sobie sprawę.

Neeve zatrzasnęła swój notes i zapięła teczkę.

– Lepiej stąd znikam.

Zawiązała na szyi czerwono-niebieski szal. Jej płaszcz miał wysoki kołnierz, a masa czarnych włosów była upięta w kok z tyłu głowy.

– Wyglądasz świetnie – zauważyła Tse-tse. – Dzisiaj rano w windzie słyszałam, jak facet z jedenaście C pytał, kim jesteś.

Neeve naciągnęła rękawiczki.

– Typ księcia z bajki, mam nadzieję. Aktorka zachichotała.

– Gdzieś pomiędzy czterdziestką a grobem. Fatalna peruka. Wygląda jak czarne pióra na polu bawełny.

– Jest twój. Okay, jeśli Ethel się objawi albo jej kochający bratanek wróci wcześniej do domu, wiesz, co mówić. Posprzątaj trochę w kuchennych szafkach, umyj szklanki na górnych półkach. Udawaj, że ciężko pracujesz, ale miej oczy otwarte. – Zerknęła na stos poczty. – Przejrzyj to. Może Ethel dostała list i dlatego zmieniła zdanie. Boże, czuję się jak podglądaczka, ale musimy to zrobić. Obie wiemy, że dzieje się coś dziwnego, ale nie możemy tutaj ciągle przychodzić. – Neeve ruszyła do drzwi, rozglądając się uważnie. – Dzięki tobie mieszkanie wygląda jako tako stwierdziła. – W pewien sposób przypomina mija samą. Zwykle widać tutaj przede wszystkim powierzchowny bałagan, który każdego odrzuca. Ethel zawsze zachowuje się tak nieobliczalnie, że zapominasz, jaka bystra z niej kobieta.

Ścianę obok drzwi pokrywały tysiące prasowych fotografii pisarki. Neeve zatrzymała się z ręką na klamce i obejrzała zdjęcia. Na prawie wszystkich Ethel wyglądała tak, jakby sfotografowano ją w połowie zdania. Usta miała lekko rozchylone, mięśnie twarzy wyraźnie napięte, oczy błyszczały energią.

Jedno zdjęcie przyciągnęło wzrok Neeve. Spokojny wyraz twarzy, milczące usta, smutek w oczach. Co wyznała jej kiedyś Ethel? „Urodziłam się w dniu Świętego Walentego. Łatwo zapamiętać, co? Ale wiesz, ile lat upłynęło, odkąd ktoś przysłał mi kartkę albo chociaż zadzwonił? W końcu sama składam sobie życzenia”.

W dzień Świętego Walentego Neeve zamierzała wysłać Ethel kwiaty i zaprosić ją na lunch, ale w tamtym tygodniu wyjechała na narty do Vail. Przepraszam, Ethel, pomyślała. Naprawdę mi przykro.

Wydawało jej się, że smutne oczy ze zdjęcia nie chcą przebaczyć.


Po operacji Myles nabrał zwyczaju długich popołudniowych spacerów. Neeve nie wiedziała, że przez ostatnie cztery miesiące chodził również do psychiatry na Wschodnią Siedemdziesiątą Piątą. „Cierpisz na depresję, powiedział mu bez ogródek kardiolog. Większość ludzi przechodzi załamanie po takiej operacji. To się wiąże z charakterem zabiegu, chodzi przecież o serce. Ale podejrzewam, że twoja depresja ma inne korzenie”. Na siłę wysłał swego pacjenta na pierwszą wizytę do doktora Adama Feltona.

Myles chodził tam w czwartki o drugiej. Nie znosił kłaść się na kanapie i zamiast tego siadał w głębokim skórzanym fotelu. Adam Felton nie był stereotypowym psychiatrą, jakiego spodziewał się Myles. Przekroczył czterdziestkę, włosy miał obcięte najeża, okulary nałożone pod dziwnie zawadiackim kątem i szczupłe, żylaste ciało. Po trzeciej czy czwartej wizycie zdobył zaufanie pacjenta. Myles nie miał już uczucia, że obnaża duszę przed obcym. Zamiast tego, rozmawiając z Feltonem, czuł się jak dawniej w pokoju odpraw na posterunku, kiedy wyjaśniał swoim ludziom szczegóły śledztwa.

Zabawne, pomyślał teraz, obserwując, jak lekarz obraca ołówek w palcach, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby pogadać z Devem. Ale ta sprawa nie nadawała się do spowiedzi.

– Myślałem, że czubkologi nie mają nerwowych odruchów – zauważył zgryźliwie.

Adam Felton roześmiał się i jeszcze raz zręcznie zakręcił ołówkiem.

– Mam prawo do nerwowych odruchów, bo rzucam palenie. Jakoś ci dzisiaj wesoło – dodał zdawkowym tonem, jak do znajomego na przyjęciu.

Myles opowiedział mu o śmierci Nicky’ego Sepettiego i na dociekliwe pytania lekarza odparł gwałtownie:

– Już to przerabialiśmy! Przez siedemnaście lat dręczył mnie strach, że coś się stanie Neeve, gdy tylko Sepetti wyjdzie z więzienia. Zawiodłem Renatę. Ile razy mam ci to powtarzać, do cholery? Nie potraktowałem poważnie groźby Nicky’ego. To zimnokrwisty zabójca. Nie minęły trzy dni od jego wyjścia na wolność, kiedy zastrzelono naszego chłopaka. Pewnie Nicky go odkrył. Zawsze mówił, że potrafi wyniuchać gliniarza.

– A teraz uważasz, że twoja córka jest bezpieczna?

– Wiem, że jest bezpieczna. Nasz człowiek zdążył przekazać, że nie ma na nią kontraktu. Musieli o tym rozmawiać. Wiem, że reszta nie będzie próbowała. I tak zamierzali wykopać Nicky’ego. Z radością zapakują go do drewnianej skrzynki.

Adam Felton znowu zaczął obracać ołówek, zawahał się i zdecydowanie wrzucił go do kosza na śmieci.

– Mówisz, że śmierć Sepettiego uwolniła cię od strachu, który odczuwałeś przez siedemnaście lat. Co to dla ciebie znaczy? Jak zmieni się twoje życie?


Czterdzieści minut później, kiedy Myles wyszedł z gabinetu i podjął spacer, poruszał się żwawym krokiem, niemal tak energicznie jak dawniej. Wiedział, że pod względem fizycznym prawie całkowicie odzyskał zdrowie. Teraz, kiedy nie musiał martwić się o Neeve, postanowił wrócić do pracy. Nie mówił Neeve, że dowiadywał się o możliwość kierowania Prezydencką Agencją do Zwalczania Narkotyków w Waszyngtonie. Musiałby spędzać tam dużo czasu, wynająć mieszkanie. Ale samodzielność dobrze zrobi Neeve. Córka przestanie spędzać tyle czasu w domu i zacznie się spotykać z młodymi ludźmi. Zanim zachorował, spędzała letnie weekendy w Hamptons i znacznie częściej jeździła na nartach w Vail. W zeszłym roku musiał ją wysłać przemocą chociaż na kilka dni. Chciał, żeby wyszła za mąż. On nie będzie żył wiecznie. Teraz, dzięki tak dobrze wyliczonemu w czasie zawałowi Nicky’ego, mógł spokojnie jechać do Waszyngtonu.

Myles dobrze pamiętał straszliwy ból, kiedy sam miał poważny atak serca. Zupełnie jakby walec drogowy z kolcami przetoczył się po jego klatce piersiowej. Mam nadzieję, że czułeś to samo przed śmiercią, kolego, pomyślał. Potem nagle zobaczył twarz matki, mierzącej go surowym wzrokiem. „Kto innym źle życzy, tego los pokarze. Zło rodzi się ze zła”, mówiła.

Przeszedł na drugą stronę York Avenue i minął restaurację Bella Vita. Ulotny rozkoszny zapach włoskich potraw podrażnił mu nozdrza i przypomniał o obiedzie, który Neeve przygotowała na dzisiejszy wieczór. Dobrze będzie znowu spotkać się z Devem i Salem. Boże, ileż to czasu minęło, odkąd dorastali na Tenbroeck Avenue. Ale wtedy wszyscy pyskowali na Bronx! Wspaniale się tam mieszkało. Tylko siedem domów na całej przecznicy, zagajniki pełne brzóz i dębów. Budowali tam domki na drzewach. Ogród warzywny rodziców Sala, gdzie teraz przebiega przemysłowa Williamsbridge Road. Pola, gdzie z Salem i Devinem chodzili na sanki – teraz stoi tam Einstein Medical Cen ter… Ale zostało jeszcze sporo dobrych terenów mieszkalnych.

Na Park Avenue Myles ominął kupkę topniejącego śniegu. Przypomniał sobie, jak kiedyś Sal stracił kontrolę nad sankami i przejechał po ramieniu Mylesa, łamiąc je w trzech miejscach. Przyjaciel zaczął płakać: „Ojciec mnie zabije!”, i Dev natychmiast wziął winę na siebie. Jego ojciec przyszedł z przeprosinami: „Chłopak nie chciał zrobić nic złego, ale straszna z niego niezdara”. Devin Stanton. Jego ekscelencja biskup. Krążyły plotki, że Watykan ma oko na Deva w związku z utworzeniem następnej archidiecezji, co mogło oznaczać kapelusz kardynalski.

Myles dotarł do Piątej Alei i spojrzał w prawo. Zobaczył dach masywnej białej budowli Metropolitan Museum of Art. Zawsze chciał lepiej obejrzeć świątynię Dendur. Pod wpływem impulsu przeszedł sześć przecznic i spędził następną godzinę, podziwiając wspaniałe pamiątki po zamierzchłej cywilizacji.

Dopiero kiedy spojrzał na zegarek i stwierdził, że najwyższy czas wracać do domu i otworzyć barek, uświadomił sobie, iż tak naprawdę poszedł do muzeum, by odwiedzić miejsce śmierci Renaty. Daj spokój, skarcił się ostro. Ale kiedy opuścił muzeum, nogi same zaniosły go wokół budynku na miejsce, gdzie wtedy znaleziono jej ciało. Odbywał tę pielgrzymkę co cztery czy pięć miesięcy.

Czerwonawa mgiełka wokół drzew w Central Parku zapowiadała rychłe nadejście wiosny. W parku było sporo ludzi: biegacze; niańki popychające wózki dziecięce; młode matki z energicznymi trzylatkami; bezdomni, żałosne ludzkie wraki skulone na ławkach. Ciągły strumień ruchu. Dorożki ciągnięte przez dobrze utrzymane konie.

Myles zatrzymał się na polance, gdzie znaleziono Renatę. Dziwne, pomyślał, choć została pochowana na cmentarzu Brama Niebios, ale dla mnie spoczywa ona właśnie tutaj. Stał z pochyloną głową, z rękami w kieszeniach zamszowej kurtki. Gdyby wtedy był taki dzień jak dzisiaj, po parku spacerowałoby dużo ludzi. Ktoś mógłby zobaczyć, co się dzieje. Fragment wiersza Tennysona przemknął mu przez myśl: „Drogi jak pocałunki po śmierci pamiętane / Jak pierwsza wielka miłość, żalem opętany / O śmierci za żywota, o dni, które odeszły!”.

Lecz dzisiaj pierwszy raz w tym miejscu Myles poczuł się niemal uzdrowiony.

– Nie ja to sprawiłem, ale przynajmniej nasza córeczka jest bezpieczna, carissima mia – szepnął. – I mam nadzieję, że kiedy Nicky Sepetti stanie przed najwyższym sędzią, ty tam będziesz i pokażesz mu drogę do piekła.

Odwrócił się i energicznym krokiem ruszył przez park. Ostatnie słowa doktora Feltona brzmiały mu w uszach: „No więc dobrze. Nie musisz już się martwić Nickym Sepettim. Siedemnaście lat temu przeżyłeś straszną tragedię. Rzecz w tym, czy wreszcie gotów jesteś żyć dalej?”.

Myles ponownie wyszeptał odpowiedź, którą zdecydowanie rzucił Adamowi w twarz:

– Tak.


Kiedy Neeve dotarła do sklepu po wizycie w mieszkaniu Ethel, większość personelu już była na miejscu. Oprócz Eugenii, swojej asystentki, zatrudniała siedem sprzedawczyń na stałe i trzy szwaczki.

Eugenia ubierała manekiny w sali wystawowej.

– Cieszę się, że znowu wróciły kostiumy – oznajmiła, zręcznie poprawiając żakiet cynamonowej jedwabnej garsonki. – Która torebka?

Neeve odstąpiła krok do tyłu.

– Przyłóż je jeszcze raz. Chyba ta mniejsza. Większa ma za dużo odcienia bursztynowego do tej sukienki.

Kiedy Eugenia porzuciła zawód modelki, radośnie utyła z rozmiaru cztery do dwunastki, zachowała jednak grację ruchów, dzięki której niegdyś stała się ulubienicą projektantów. Zawiesiła torebkę na ramieniu manekina.

– Jak zwykle masz rację – stwierdziła. – Zapowiada się pracowity dzień. Czuję to w kościach.

– Czuj tak dalej. – Neeve próbowała zażartować, ale głos ją zawiódł.

– Neeve, co z Ethel Lambston? Jeszcze się nie pokazała?

– Ani śladu. – Neeve rozejrzała się po sklepie. – Słuchaj, zamknę się w gabinecie i załatwię telefony. Nie mów nikomu, że jestem, chyba że w razie konieczności. Dzisiaj nie chcę się użerać z komiwojażerami.

Najpierw zadzwoniła do Toni Mendell z „Contemporary Woman”. Redaktorka była na całodziennym seminarium dla wydawców czasopism. Neeve spróbowała złapać Jacka Campbella. Wyszedł na spotkanie. Zostawiła mu wiadomość, żeby oddzwonił. „To raczej pilne”, powiedziała jego sekretarce. Następnie zabrała się do listy projektantów, których nazwiska znalazła w terminarzu Ethel. Pierwszych trzech, do których dotarła, nie widziało pisarki w zeszłym tygodniu. Po prostu zadzwoniła do nich, żeby autoryzowali swe wypowiedzi, które zamierzała zamieścić w artykule. Projektantka strojów sportowych Elke Pearson podsumowała irytację, jaką Neeve wyczuła w głosach wszystkich rozmówców.

– Sama nie wiem, dlaczego zgodziłam się udzielić wywiadu tej babie. Zasypywała mnie pytaniami, aż kręciło mi się w głowie. Musiałam dosłownie ją wyrzucić i mam przeczucie, że ten cholerny artykuł wcale mi się nie spodoba.

Następny na liście był Anthony della Salva. Neeve nie zmartwiła się, kiedy nie mogła go złapać. Spotkają się na obiedzie dzisiaj wieczorem. Gordon Steuber. Ethel zdradziła, że zmieszała go z błotem w swoim artykule. Ale kiedy ostatnio ją widział? Niechętnie wybrała numer biura Gordona i natychmiast ją połączono.

Steuber nie tracił czasu na towarzyskie uprzejmości.

– Czego chcesz? – zapytał sucho.

Neeve wyobrażała go sobie, odchylonego na oparcie wytłaczanego fotela ze skóry z ozdobnymi mosiężnymi ćwiekami. Przybrała równie zimny ton.

– Zwrócono się do mnie, żebym spróbowała odszukać Ethel Lambston. To dość pilne. – Pod wpływem przeczucia dodała: – Z jej terminarza wynika, że spotkaliście się w zeszłym tygodniu. Czy wspominała ci, jakie ma plany?

Długie sekundy mijały w całkowitej ciszy. Steuber zastanawia się, co odpowiedzieć, pomyślała. Wreszcie odezwał się chłodnym, bezosobowym tonem:

– Kilka tygodni temu Ethel Lambston próbowała zrobić ze mną wywiad do artykułu, który pisała. Nie spotkałem się z nią. Nie mam czasu dla wścibskich natrętów. Dzwoniła w zeszłym tygodniu, ale nie odebrałem jej telefonu.

Neeve usłyszała kliknięcie.

Zamierzała wystukać numer następnego projektanta z listy, kiedy telefon zadzwonił. To był Jack Campbell. Mówił zatroskanym tonem.

– Sekretarka przekazała mi, że to pilna sprawa. Co się stało, Neeve? Nagle pomyślała, jak to głupio tłumaczyć mu przez telefon, że martwi się o Ethel Lambston, bo ta nie odebrała swoich nowych strojów. Więc powiedziała:

– Na pewno jesteś okropnie zajęty, ale czy możesz możliwie szybko wykroić dla mnie pół godziny na rozmowę?

– Umówiłem się na lunch z autorem – odrzekł Jack. – Może o trzeciej u mnie w biurze?


* * *

Wydawnictwo Givvons i Marks zajmowało górne sześć pięter budynku na południowo-zachodnim rogu Park Avenue i Czterdziestej Pierwszej. Gabinet Jacka Campbella był wielkim narożnym pokojem na czterdziestym siódmym piętrze, z oszołamiającym widokiem na śródmieście Manhattanu. Za olbrzymim biurkiem, ozdobionym czarną emalią, całą ścianę zajmowały regały wypełnione maszynopisami. Czarna skórzana kanapa i takie same fotele stały wokół szklanego koktajlowego stolika. Neeve zdziwiła się, nie widząc w gabinecie żadnych osobistych akcentów. Jack Campbell jakby czytał w jej myślach.

– Moje mieszkanie jeszcze nie jest gotowe, więc zatrzymałem się w Hampshire House. Wszystkie moje rzeczy wciąż leżą w magazynie, dlatego ten pokój wygląda jak poczekalnia u dentysty.

Marynarka od garnituru wisiała na oparciu fotela. Jack miał na sobie kraciasty zielono-brązowy sweter. Pasuje do niego, stwierdziła Neeve. Jesienne kolory. Twarz miał zbyt chudą i rysy zbyt nieregularne, żeby uznać go za przystojnego, ale spokojna siła spojrzenia sprawiała, że wydawał się niezwykle atrakcyjny. Kiedy się uśmiechał, jego oczy nabierały ciepła. Neeve podświadomie poczuła zadowolenie, że zdążyła się przebrać w jeden z nowych wiosennych kompletów, turkusową wełnianą sukienkę i taki sam krótki żakiet.

– Co powiesz na kawę? – zaproponował Jack. – Sam piję za dużo, ale i tak się napiję.

Uświadomiła sobie, że nie jadła lunchu i trochę boli ją głowa.

– Z przyjemnością. Proszę czarną.

Czekając na kawę, skomentowała widok z okien.

– Chyba czujesz się jak król Nowego Jorku?

– Przez ten miesiąc, odkąd tutaj urzęduję, z trudem mogłem się skupić na pracy – przyznał. – Zostałem przyszłym obywatelem Nowego Jorku, kiedy miałem dziesięć lat. Dwadzieścia sześć lat trwało, zanim zdobyłem w końcu Wielkie Jabłko.

Kiedy przyniesiono kawę, usiedli przy szklanym stoliku. Jack Campbell ulokował się na kanapie, a Neeve przycupnęła na skraju fotela. Wiedziała, że musiał odwołać inne spotkania, żeby ją przyjąć tak szybko. Głęboko zaczerpnęła tchu i opowiedziała mu o Ethel.

– Ojciec myśli, że zwariowałam – wyznała. – Ale mam dziwne przeczucie, że coś jej się stało. Czy może dała ci jakąś wskazówkę, że zamierza wyjechać gdzieś sama? Rozumiem, że ta książka, którą pisze dla ciebie, ma się ukazać na jesieni.

Jack Campbell słuchał z taką samą uważną miną, jaką miał na przyjęciu.

– Nie – zaprzeczył.

Neeve szeroko otwarła oczy.

– Więc jak…?

Campbell wysączył ostatnie krople kawy.

– Poznałem Ethel kilka lat temu w Stowarzyszeniu Księgarzy, na promocji jej pierwszej książki dla Givvonsa i Marksa, tej o kobietach w polityce. Cholernie dobra rzecz. Zabawna i plotkarska. Świetnie się sprzedawała. Dlatego kiedy Ethel chciała spotkać się ze mną, okazałem zainteresowanie. Przedstawiła mi szczegółowe streszczenie swojego artykułu i oznajmiła, że natrafiła na temat, który może wstrząsnąć światem mody, i jeśli napisze o tym książkę, czyją wydam i jakiej zaliczki może się spodziewać. Powiedziałem, że oczywiście musiałbym wiedzieć więcej, ale zważywszy na sukces ostatniej książki, jeśli ta następna okaże się równie wystrzałowa, kupimy ją i prawdopodobnie będzie mowa o sześciocyfrowej zaliczce. W zeszłym tygodniu przeczytałem na szóstej stronie w „Post”, że podpisała ze mną umowę na pół miliona dolarów, a książka ukaże się na jesieni. Telefony zaczęły się urywać. Wszystkie wydawnictwa chciały uczestniczyć w licytacji na prawa do wydania w miękkiej oprawie. Zadzwoniłem do agenta Ethel. Nic mu o tym nie wspominała. Daremnie próbowałem dodzwonić się do niej samej. Ani nie potwierdzałem warunków umowy, ani nie zaprzeczałem. Ona rzeczywiście uwielbia rozgłos, ale jeśli napisze tę książkę i rzecz będzie dobra, nie mam nic przeciwko tej całej wstępnej reklamie.

– I nie wiesz przypadkiem, co to za temat, który według niej wstrząśnie światem mody?

– Nie mam pojęcia. Neeve westchnęła i wstała.

– Zabrałam ci już dosyć czasu. Chyba powinnam poczuć się uspokojona. To całkiem podobne do Ethel, żeby zapalić się do jakiegoś projektu i zaszyć gdzieś w leśnej chacie. Lepiej zajmę się własnymi sprawami. Wyciągnęła rękę do Jacka. – Dziękuję.

Nie puścił jej dłoni od razu. Uśmiech miał ciepły i szczery. – Zawsze tak szybko uciekasz? – zapytał. – Sześć lat temu wybiegłaś z samolotu jak strzała. Wtedy na przyjęciu zniknęłaś, kiedy się odwróciłem. Neeve cofnęła dłoń.

– Czasami zwalniam do truchcika – odparła – ale teraz muszę lecieć i dopilnować interesu.

Odprowadził ją do drzwi.

– Słyszałem, że Salon Neeve to jeden z najmodniejszych sklepów w Nowym Jorku. Mogę tam zajrzeć?

– Jasne. Nawet nie musisz niczego kupować.

– Moja matka mieszka w Nebrasce i nosi praktyczne ubrania.

W windzie jadącej na dół Neeve zastanawiała się, czy Jack Campbell próbował dać jej do zrozumienia, że w jego życiu nie ma innej kobiety. Przyłapała się na tym, że nuci cichutko, wychodząc z budynku w ciepłe kwietniowe popołudnie.


Kiedy wróciła do sklepu, czekała na nią wiadomość od Tse-tse, żeby zaraz zadzwoniła do mieszkania Ethel. Aktorka odebrała po pierwszym dzwonku.

– Neeve, dzięki Bogu, że dzwonisz. Chciałam stąd wyjść, zanim ten kopnięty bratanek wróci do domu. Neeve, coś jest nie tak. Ethel ma zwyczaj chomikowania studolarówek w całym mieszkaniu. Dlatego ostatnim razem zapłaciła mi z góry. Kiedy tutaj byłam w czwartek, widziałam jeden banknot pod dywanem. Dzisiaj rano znalazłam jeden w szafce na naczynia i trzy inne schowane w meblach. Neeve, na pewno nie było ich tam w czwartek.


Seamus wyszedł z baru o czwartej trzydzieści i nie zważając na popychających go przechodniów, pędził po zatłoczonym chodniku. Musiał wrócić do mieszkania Ethel i nie chciał, żeby Ruth o tym wiedziała. Odkąd zeszłego wieczoru odkrył, że włożył czek i list do tej samej koperty, czuł się jak zwierzę w pułapce, rzucające się dziko i szukające drogi ucieczki.

Pozostawała tylko jedna nadzieja. Nie wepchnął koperty zbyt głęboko do skrzynki. W myślach widział jeszcze, jak brzeżek wystaje ze szpary. Mógł ją odzyskać. Szansa jedna na milion. Zdrowy rozsądek ostrzegał, że jeśli listonosz przyniósł więcej poczty, pewnie wepchnął kopertę głębiej. Ale ta szansa, jedyne wyjście z sytuacji, wciąż kusiła Seamusa.

Skręcił w przecznicę prowadzącą do domu Ethel. Prześlizgiwał się wzrokiem po twarzach przechodniów z nadzieją, że nie napotka żadnych sąsiadów byłej żony. Kiedy dotarł na miejsce, jego przygnębienie przerodziło się w czarną rozpacz. Nie mógł zabrać listu bez włamania się do budynku. Potrzebował klucza, żeby wejść do westybulu, gdzie znajdowały się skrzynki pocztowe. Zeszłego wieczoru wpuściła go ta wstrętna smarkula. Teraz musiałby dzwonić po dozorcę, który z pewnością nie pozwoliłby mu grzebać w przegródce Ethel.

Stał przed frontem kamienicy. Mieszkanie Ethel miało oddzielne wejście na lewo. Do głównych drzwi prowadziło w górę dwanaście stopni. Wciąż jeszcze się wahał, kiedy na trzecim piętrze otworzyło się okno i wychyliła się stamtąd jakaś kobieta. Ponad jej ramieniem dostrzegł twarz dziewczynki, z którą rozmawiał wczoraj.

– Nie ma jej przez cały tydzień – poinformował go przenikliwy głos. – I słuchaj pan, w zeszły czwartek już chciałam wezwać gliny, jak pan na nią wrzeszczał.

Seamus odwrócił się i uciekł. Dyszał chrapliwie, pędząc na oślep przez West End Avenue. Nie przystanął, dopóki nie znalazł się bezpiecznie we własnym mieszkaniu i nie zaryglował drzwi. Dopiero wtedy poczuł łomotanie serca i rzężenie w płucach walczących o tlen. Ku swojemu przerażeniu usłyszał kroki w sypialni i na korytarzu. Żona już wróciła do domu. Pośpiesznie wytarł twarz ręką i próbował wziąć się w garść.

Ruth chyba nie zauważyła jego opłakanego stanu. Trzymała brązowy garnitur Seamusa przewieszony przez ramię.

– Chciałam to odnieść do pralni – powiedziała. – Zechcesz mi łaskawie powiedzieć, dlaczego, na litość boską, masz w kieszeni studolarowy banknot?


Jack Campbell został w gabinecie jeszcze prawie przez dwie godziny po wyjściu Neeve. Lecz maszynopis, przysłany z entuzjastyczną notką przez agenta, któremu ufał, po prostu nie mógł wzbudzić zainteresowania Campbella. W końcu, po daremnych próbach skupienia się na lekturze, Jack odsunął go na bok w rzadkim odruchu zniecierpliwienia. Złościł się na siebie. To niesprawiedliwe oceniać czyjąś ciężką pracę, kiedy dziewięćdziesiąt dziewięć procent umysłu masz zaprzątnięte czym innym.

Neeve Kearny. Zabawne, jak sześć lat temu przeżył chwilę żalu, że nie wziął od niej numeru telefonu. Nawet zajrzał do książki telefonicznej Manhattanu, będąc kilka miesięcy później w Nowym Jorku. Znalazł całe stronice Kearnych, ale żadnej Neeve. Wspomniała coś o sklepie odzieżowym. Poszukał pod Kearny. Nic.

A potem wzruszył ramionami i zepchnął to wspomnienie na samo dno umysłu. O ile wiedział, mieszkała z chłopakiem, lecz z jakiegoś powodu ciągle ją pamiętał. Na przyjęciu, gdy do niego podeszła, rozpoznał ją natychmiast. Nie była już dwudziestojednoletnią dziewczyną w narciarskim swetrze, lecz wyrafinowaną, modnie ubraną młodą kobietą. Ale jej kruczoczarne włosy, jej mlecznobiała skóra, ogromne brązowe oczy, kilka piegów na mostku nosa – pozostały takie same.

Jack przyłapał się na tym, że zastanawia się, czy Neeve jest z kimś poważnie związana. Jeśli nie…

O szóstej jego asystentka wsunęła głowę do pokoju.

– Mam dość – oznajmiła. – Ostrzegam cię uroczyście, że zniszczysz zdrowie sobie i innym, jeśli będziesz siedział do późna.

Jack odsunął nieprzeczytany maszynopis i wstał.

– Już wychodzę – przyrzekł. – Tylko jedno pytanie, Ginny. Co wiesz o Neeve Kearny?

Dumał nad odpowiedzią, wracając piechotą do wynajętego mieszkania przy Central Park South. Neeve Kearny była właścicielką niezwykle popularnego butiku. Ginny kupowała tam swoje wyjściowe stroje. Neeve była ogólnie lubiana i szanowana. Narobiła szumu kilka miesięcy temu, kiedy zerwała współpracę z projektantem, który zatrudniał na czarno dzieci w szwalniach. Mogła być wojownikiem.

Zapytał również o Ethel Lambston. Ginny przewróciła oczami.

– Wolę nie zaczynać.

Jack pokręcił się przez chwilę po mieszkaniu i w końcu doszedł do wniosku, że nie ma ochoty robić sobie obiadu. Zdecydował się na pasta u Nicoli. Restauracja znajdowała się przy Osiemdziesiątej Czwartej, pomiędzy Lexington a Trzecią.

Decyzja okazała się słuszna. Jak zawsze kolejka czekała na stoliki, ale po jednym drinku w barze Lou, ulubiony kelner Jacka poklepał go po ramieniu.

– Wszystko gotowe, panie Campbell.

Jack wreszcie mógł się odprężyć nad połową butelki Valpolicelli, sałatką z endywii i rukwi wodnej oraz linguini z frutti di marę. Potem zamówił podwójne espresso i poprosił o rachunek.

Wyszedłszy z restauracji, wzruszył ramionami. Przez cały wieczór wiedział, że pójdzie na Madison Avenue i obejrzy sklep Neeve. Kilka minut później, wyraźnie czując na coraz zimniejszym wietrze, że wciąż jest kwiecień, a pogoda bywa kapryśna wczesną wiosną, oglądał elegancko udekorowane okna wystawowe. Podobały mu się witryny. Delikatne, kobiece, lekkie wzorzyste sukienki i dobrane do nich parasolki. Stanowcze pozy manekinów, niemal arogancko przechylone głowy. Nie wiadomo skąd wiedział, że to połączenie siły i miękkości stanowi pewnego rodzaju deklarację właścicielki.

Lecz podczas uważnego studiowania wystawy powróciła ulotna myśl, która umknęła mu wcześniej, kiedy próbował dokładnie powtórzyć Neeve słowa pisarki.

„To dreszczyk, to plotka, to uniwersalność w modzie – powiedziała mu Ethel swoim chaotycznym, zdyszanym głosem. – O tym jest mój artykuł. Ale załóżmy, że dam wam dużo więcej. Prawdziwą bombę. Dynamit”. Spóźniał się już na spotkanie, więc zbył ją krótko: „Proszę mi przysłać konspekt”. Uparta, natarczywa Ethel nie dawała za wygraną. „Ile jest wart wstrząsający skandal?”. Przypomniał sobie własną, prawie żartobliwą odpowiedź: „Jeśli jest wystarczająco sensacyjny, sześciocyfrowa liczba”.

Jack zapatrzył się na manekiny trzymające pastelowe parasolki. Zatrzymał wzrok na kremowo-błękitnej markizie z ozdobnym napisem: „Salon Neeve”. Jutro zadzwoni do niej i dokładnie powtórzy, co mówiła Ethel.

Skręcając w Madison Avenue, żeby po raz kolejny rozładować w marszu niejasne, nieokreślone obawy, pomyślał: Już szukam pretekstu. Dlaczego po prostu gdzieś jej nie zaproszę?

W pewnej chwili odkrył przyczynę swojego niepokoju. Absolutnie nie chciał usłyszeć, że Neeve jest związana z kimś innym.


Czwartek był pracowitym dniem dla Kitty Conway. Od dziewiątej rano do południa zawoziła staruszków na wizyty do lekarzy, a po południu pracowała jako wolontariuszka w małym sklepiku w Garden State Museum. Oba zajęcia dawały jej poczucie, że robi coś pożytecznego.

Dawno temu studiowała antropologię z niejasnym zamiarem, żeby zostać drugą Margaret Mead. Potem jednak poznała Mike’a. Teraz, kiedy pomagała szesnastolatce wybrać kopię egipskiego naszyjnika, pomyślała, że może latem zapisze się na ciekawą antropologiczną wycieczkę.

Intrygująca perspektywa. Jadąc do domu w kwietniowe popołudnie, Kitty odczuwała narastające zniecierpliwienie. Pora zacząć żyć. Skręciła z Lincoln Avenue i uśmiechnęła się widząc własny dom, przycupnięty wysoko na łuku Grand View Circle, imponujący biały kolonialny budynek z czarnymi okiennicami.

W środku przeszła przez pokoje na parterze, zapalając światła, potem włączyła gazowy kominek w gabinecie. Kiedy Michael żył, rozpalał piękny ogień, wprawnie piętrzył kłody nad podpałką i regularnie dokładał drewna, aż zapach hikory wypełniał pokój. Chociaż Kitty bardzo się starała, nie potrafiła porządnie rozpalić w kominku, więc przepraszając w duchu Michaela, kazała zainstalować gazowy palnik.

Weszła na górę do głównej sypialni, którą urządziła w kolorach brzoskwini i bladej zieleni, wzór skopiowany z muzealnego gobelinu. Ściągnęła szarą wełnianą sukienkę, myśląc, żeby wziąć prysznic i przebrać się w wygodną piżamę i szlafrok. Zły nawyk, skarciła się stanowczo. Przecież dopiero szósta.

Zamiast tego wyciągnęła z szafy szafirową bluzę sportową i sięgnęła po tenisówki.

– Od tej chwili wracam do biegania – zapowiedziała na głos.

Ruszyła swoją zwykłą trasą: Grand View do Lincoln Avenue, następnie w kierunku miasta, okrążyć dworzec autobusowy i z powrotem do domu. Z miłym poczuciem spełnionego obowiązku wrzuciła bluzę i bieliznę do kosza z praniem w łazience, wzięła prysznic, nałożyła domową piżamę i przejrzała się w lustrze. Zawsze była szczupła i zachowała dość dobrą figurę. Włosy wyglądały całkiem naturalnie. Kolorystka w salonie piękności dobrała farbę do jej własnego rudego odcienia. Nieźle, powiedziała Kitty do swojego odbicia, ale bogowie, za dwa lata stuknie mi sześćdziesiątka!

Czas na wiadomości o siódmej i obowiązkowa pora na sherry. Kitty przeszła przez sypialnię w stronę holu i zorientowała się, że nie zgasiła światła w łazience. Kto nie trwoni, ten nie zbiednieje, a zresztą elektryczność należy oszczędzać. Pośpieszyła więc z powrotem i sięgnęła do przełącznika. Palce jej zdrętwiały. Rękaw niebieskiej bluzy zwisał z kosza na brudy. Strach jak zimna stalowa obręcz ścisnął ją za gardło, w ustach jej zaschło. Czuła, jak włosy na karku stają dęba. Ten rękaw. Powinna z niego wystawać ręka. Wczoraj. Kiedy koń ją poniósł. Ten odłamek plastiku, który drasnął ją w policzek. Ten rozmazany obraz niebieskiej tkaniny i ręki. Nie zwariowała. Widziała rękę.

Kitty zapomniała włączyć wiadomości o siódmej. Zamiast tego usiadła przed kominkiem, skulona na kanapie, popijając sherry. Ani ogień, ani sherry nie mogły usunąć zimna obejmującego jej ciało. Czy powinna zadzwonić na policję? Załóżmy, że się pomyliła. Wyjdzie na idiotkę.

Nie pomyliłam się, powiedziała sobie, ale zaczekam do jutra. Pojadę z powrotem do parku i przejdę się w tym miejscu. Widziałam rękę, ale temu, do kogo należała, nic już nie pomoże.


– Mówisz, że bratanek Ethel u niej mieszka? – zapytał Myles, napełniając wiaderko lodem. – Więc pożyczył trochę pieniędzy, a potem oddał. Takie rzeczy się zdarzają.

Po raz kolejny rozsądne wyjaśnienie okoliczności zniknięcia pisarki, jej zimowych okryć i teraz studolarówek sprawiło, że Neeve poczuła się trochę głupio. Dobrze, że nie powiedziała jeszcze Mylesowi o spotkaniu z Jackiem Campbellem. Po powrocie do domu przebrała się w niebieskie jedwabne spodnie i pasującą do nich bluzkę z długimi rękawami. Oczekiwała, że ojciec powie: „Ale się wystroiłaś do roboty”. Zamiast tego oczy mu złagodniały, kiedy weszła do kuchni.

– Twoja matka zawsze ślicznie wyglądała w niebieskim – zauważył. Z wiekiem robisz się coraz bardziej do niej podobna.

Neeve sięgnęła po książkę kucharską Renaty. Zamierzała podać cienko pokrojoną szynkę z melonem, pasta z pesto, solę faszerowaną krewetkami, mieszankę młodych warzyw, sałatkę z arugula i endywii, ser i ciasto. Przekartkowała książkę, aż dotarła do strony ze szkicami. Znowu ominęła je wzrokiem i skupiła się na ręcznie nagryzmolonych instrukcjach matki co do czasu pieczenia soli.

Uznawszy, że wszystko jest dobrze zorganizowane, podeszła do lodówki i wyjęta słoik kawioru. Myles patrzył, jak układa małe grzaneczki na drewnianym talerzu.

– Nigdy tego nie polubiłem – wyznał. – Wiem, że mam plebejski gust.

– Wcale nie jesteś plebejski. – Neeve nałożyła kawior na trójkątną grzankę. – Ale dużo tracisz.

Przyjrzała mu się z uznaniem. Włożył granatową marynarkę, szare spodnie, jasnobłękitną koszulę i ładny czerwono-niebieski krawat, który dała mu na Gwiazdkę. Przystojny facet, pomyślała, a co najlepsze, nigdy by nie zgadła, że był taki chory. Powiedziała mu to.

Myles sięgnął po grzankę z kawiorem i nieufnie wsunął ją do ust.

– Wciąż mi nie smakuje – stwierdził i dodał: – Czuję się dobrze, a bezczynność działa mi na nerwy. Podpytywali mnie, czy nie chciałbym kierować Agencją do Zwalczania Narkotyków w Waszyngtonie. Musiałbym jednak spędzać tam większość czasu. Co ty na to?

Neeve wydała okrzyk i zarzuciła mu ramiona na szyję.

– To cudownie. Zgódź się. W takiej pracy naprawdę możesz się wykazać.

Nuciła, niosąc kawior i talerz sera brie do salonu. Gdyby jeszcze znalazła się Ethel Lambston. Właśnie próbowała odgadnąć, jak szybko Jack Campbell do niej zadzwoni, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Dwaj zaproszeni gości przyszli razem.

Biskup Devin Stanton należał do tych nielicznych duchownych, którzy nawet w życiu prywatnym czuli się swobodniej w koloratce niż w sportowej marynarce. Przerzedzone miedziane włosy przetykane siwizną okalały łysiejącą czaszkę. Za okularami w srebrnych oprawkach bladobłękitne oczy promieniowały ciepłem i inteligencją. Wysoka, chuda sylwetka poruszała się szybko jak żywe srebro. Neeve zawsze odnosiła niemiłe wrażenie, że biskup potrafi czytać w jej myślach, oraz przyjemne odczucie, że pochwala to, co odczytał. Pocałowała go serdecznie.

Anthony della Salva znowu wyglądał olśniewająco w swojej własnej kreacji. Włożył grafitowy garnitur z włoskiego jedwabiu. Elegancki krój maskował dodatkowe kilogramy obciążające jego zawsze zaokrąglone ciało. Neeve zapamiętała uwagę Mylesa, że Sal przypomina mu dobrze odżywionego kota. Porównanie pasowało jak ulał. Czarne włosy, nietknięte siwizną, błyszczały równie mocno jak lśniące mokasyny od Gucciego. Obliczanie kosztów ubrań stało się drugą naturą Neeve. Doszła do wniosku, że garnitur wujka kosztowałby w detalu jakieś półtora tysiąca.

Jak zwykle Sal tryskał dobrym humorem.

– Dev, Myles, Neeve, troje moich ulubieńców, nie licząc mojej obecnej dziewczyny, ale z pewnością włączając moje byłe żony. Dev, myślisz, że nasza matka Kościół przyjmie mnie z powrotem, kiedy się zestarzeję?

– Syn marnotrawny winien powrócić skruszony i w łachmanach – odparł sucho biskup.

Myles zaśmiał się i objął obu przyjaciół za ramiona.

– Boże, dobrze znowu spotkać się z wami. Czuję się jak dawniej w Bronksie. Ciągle pijesz wódkę Absolut, czy przerzuciłeś się na coś bardziej stylowego?

Wieczór rozpoczęto jak zwykle w przyjemny, niezobowiązujący sposób, który stał się już rytuałem. Dyskusja nad propozycją drugiego martini, wzruszenie ramion: „czemu nie, przecież nie tak często się spotykamy” biskupa, „dla mnie wystarczy” Mylesa, nonszalanckie „oczywiście” Sala. Rozmowa zeszła z bieżącej polityki („Czy burmistrz znowu wygra wybory?”) na problemy Kościoła („Nie można kształcić dziecka w szkole parafialnej za mniej niż tysiąc sześćset dolarów rocznie. Boże, pamiętacie, jak chodziliśmy do Świętego Franciszka Ksawerego i nasi rodzice płacili dolara miesięcznie? Parafia utrzymywała szkołę z gry w bingo”), lamenty Sala nad zagranicznym importem („Jasne, powinniśmy popierać pracę związkową, ale możemy mieć ubrania szyte w Korei i Hongkongu za jedną trzecią tej ceny. Jeśli nie znajdziemy tańszych podwykonawców, przepłacimy. Jeśli znajdziemy, narazimy się związkom”) i suchy komentarz Mylesa: „Nadal uważam, że nie wiemy nawet o połowie mafijnej forsy na Siódmej Alei”.

W nieunikniony sposób wypłynął temat śmierci Nicky’ego Sepettiego.

– To za łatwe dla niego, umrzeć w łóżku – oświadczył Sal, a jowialny wyraz zniknął z jego twarzy. – Po tym, co zrobił twojej ślicznej.

Neeve widziała, jak Myles zacisnął usta. Dawno temu Sal usłyszał, jak Myles, przekomarzając się, nazwał Renatę „swoją śliczną” i ku irytacji przyjaciela natychmiast to podchwycił. „Jak tam moja śliczna?”, witał Renatę. Neeve wciąż pamiętała tę chwilę na pogrzebie, kiedy wujek ukląkł przy trumnie z oczami pełnymi łez, a potem wstał, objął Mylesa i powiedział: „Spróbuj myśleć, że twoja śliczna śpi”.

Ojciec odpowiedział wtedy bezbarwnym głosem: „Ona nie śpi. Ona nie żyje. I nigdy więcej nie nazywaj jej tak, Sal. Tylko ja ją tak nazywałem”.

Wujek nigdy nie złamał zakazu – aż do tej pory. Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia. Potem Sal przełknął resztę martini i wstał.

– Zaraz wracam – oznajmił radośnie i ruszył przez hol do gościnnej łazienki.

Devin westchnął.

– Może jest genialnym projektantem mody, ale zawsze musi coś chlapnąć.

– Pomógł mi na starcie – przypomniała im Neeve. – Gdyby nie Sal, pewnie byłabym teraz asystentką w dziale zakupów u Bloomingdale’a.

Zobaczyła minę Mylesa i ostrzegła:

– Tylko mi nie mów, że tak byłoby dla mnie lepiej.

– Nawet mi to nie przyszło do głowy.

Neeve zapaliła świeczki i przyciemniła górny żyrandol, zanim podała obiad. Pokój wypełniły miękkie cienie. Każde danie oceniano jako znakomite. Myles i biskup brali dokładki wszystkiego. Sal dokładał sobie po dwa razy.

– Mniejsza o dietę – stwierdził. – To najlepsza kuchnia na Manhattanie. Przy deserze rozmowa w nieunikniony sposób zeszła na Renatę.

– To jeden z jej przepisów – oznajmiła Neeve. – Przygotowany specjalnie dla was dwóch. Tak naprawdę dopiero zaczęłam korzystać z jej książek kucharskich i to świetna zabawa.

Myles powiedział im o możliwości kierowania Agencją do Zwalczania Narkotyków.

– Może dotrzymam ci towarzystwa w okolicach Waszyngtonu – powiedział Devin z uśmiechem i zastrzegł: – Tylko nieoficjalnie.

Sal nalegał, że pomoże Neeve sprzątnąć ze stołu, i zaofiarował się przygotować espresso. Kiedy zajął się ekspresem do kawy, Neeve wyjęła z serwantki prześliczne zielono-złote filiżaneczki, które należały do rodziny Rossettich od pokoleń.

Huk i okrzyk bólu sprowadził ich w pośpiechu do kuchni. Zbiornik ekspresu przewrócił się, zalewając blat i książkę kucharską Renaty. Sal trzymał ogniście czerwoną dłoń pod strumieniem zimnej wody. Twarz miał upiornie bladą.

– Urwała się rączka od tego cholernego pojemnika – wyjaśnił, siląc się na nonszalancki ton. – Myles, chyba próbujesz odegrać się na mnie za to, że w dzieciństwie złamałem ci rękę.

Oparzenie wyraźnie było paskudne i bolesne.

Neeve wygrzebała liście eukaliptusa, które ojciec zawsze trzymał pod ręką na wypadek oparzeń. Osuszyła dłoń Sala, obłożyła liśćmi i owinęła miękką lnianą ściereczką. Potem biskup postawił zbiornik prosto i zaczął zbierać szmatą wodę z podłogi. Myles wycierał książkę. Neeve zobaczyła wyraz jego oczu, kiedy oglądał szkice Renaty, teraz całkiem zmoczone i zaplamione.

Sal również to zauważył. Wyrwał rękę opatrywaną przez Neeve.

– Myles, na Boga, przepraszam.

Ten otrząsnął książkę nad zlewem, osuszył z plam kawy, owinął ręcznikiem i ostrożnie położył na lodówce.

– Za co masz przepraszać, do cholery? Neeve, nigdy przedtem nie widziałem tego przeklętego ekspresu. Skąd go masz?

Neeve nastawiła świeżą kawę w starym dzbanku.

– To prezent – wyznała niechętnie. – Ethel Lambston przysłała ci go na Gwiazdkę po tym, jak była u nas na przyjęciu.

Devin Stanton spojrzał zaskoczony, kiedy Myles, Neeve i Sal parsknęli ironicznym śmiechem.

– Wyjaśnię to, jak usiądziemy, wasza wielebność – obiecała Neeve. Mój Boże, nawet podczas obiadu ani na chwilę nie mogę się uwolnić od Ethel.


Przy kawie espresso z sambuccą opowiedziała o tajemniczym zniknięciu pisarki. Myles skomentował:

– Oby tylko się nie znalazła.

Starając się nie krzywić z bólu w ręce, szybko pokrywającej się pęcherzami, Sal nalał sobie drugi kieliszek sambucki i powiedział:

– Na Siódmej Alei nie ma ani jednego projektanta, którego nie zamęczała swoim artykułem. Odpowiadając na twoje pytanie, Neeve, zadzwoniła do mnie w zeszłym tygodniu i nalegała, żeby ją połączono. Właśnie mieliśmy spotkanie. Zadała mi kilka pytań w rodzaju: „Czy to prawda, że bił pan rekordy w hokeju w szkole średniej imienia Krzysztofa Kolumba?”.

Neeve wytrzeszczyła na niego oczy.

– Chyba żartujesz.

– Wcale nie żartuję. Domyślam się, że artykuł Ethel miał zdemaskować wszystkie historyjki, za które projektanci płacą dziennikarzom, żeby mydlili ludziom oczy. Może to wystrzałowy temat na artykuł, ale nie wmawiaj mi, że książka byłaby warta pół miliona zielonych! To się nie mieści w głowie.

Neeve miała już zdradzić, że Ethel wcale nie dostała takiej zaliczki, ale ugryzła się w język. Jack Campbell na pewno nie chciał, żeby to się rozniosło.

– Nawiasem mówiąc – dodał Sal – podobno twój cynk o nielegalnych szwalniach Steubera narobił niezłego smrodu. Neeve, trzymaj się z dala od tego faceta.

– Co to ma znaczyć? – zapytał ostro Myles.

Neeve nie powiedziała ojcu, że Gordon Steuber rzekomo przez nią mógł stanąć przed sądem. Potrząsnęła głową w stronę wujka.

– To projektant, od którego przestałam kupować ubrania, gdyż nie podoba mi się jego sposób prowadzenia interesów. – Zwróciła się do Sala: – Dalej twierdzę, że jest coś dziwnego w zniknięciu Ethel. Wiesz, że tylko u mnie kupowała stroje, a wszystkie jej zimowe płaszcze wiszą w szafie.

Ten wzruszył ramionami.

– Neeve, szczerze mówiąc, Ethel jest taka postrzelona, że pewnie wybiegła na mróz bez płaszcza i nawet tego nie zauważyła. Tylko zaczekaj. Zobaczysz, że pojawi się w jakiejś szmacie kupionej z wieszaka w J. C. Penney.

Myles się roześmiał. Neeve pokręciła głową.

– Bardzo mi pomogłeś.

Zanim wstali od stołu, Devin Stanton odmówił modlitwę.

– Dziękujemy ci, Panie, za ten pyszny posiłek, za piękną młodą kobietę, która go przygotowała, i prosimy o błogosławieństwo dla duszy Renaty, którą wszyscy kochaliśmy.

– Dziękuję ci, Dev. – Myles dotknął dłoni biskupa, a potem parsknął śmiechem. – Gdyby tu była, kazałaby ci sprzątnąć kuchnię, Sal, bo narobiłeś bałaganu.

Po wyjściu gości Neeve z Mylesem wstawili naczynia do zmywarki i pozmywali garnki i patelnie w przyjaznym milczeniu. Neeve podniosła winowajcę – pojemnik od ekspresu.

– Lepiej go wyrzucę, zanim znowu kogoś poparzy – stwierdziła.

– Nie, zostaw – zaprotestował Myles. – Wygląda na kosztowny. Naprawię go któregoś dnia podczas oglądania „Ryzykownej gry”.

Ryzykowna gra. Neeve miała wrażenie, że te słowa zawisły w powietrzu. Niecierpliwie potrząsnęła głową, zgasiła światło w kuchni i pocałowała ojca na dobranoc. Rozejrzała się, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Światło z korytarza wpadało do gabinetu i Neeve zamrugała, kiedy zatrzymała wzrok na pomarszczonych, poplamionych stronicach książki kucharskiej Renaty, którą Myles położył na swoim biurku.

Загрузка...