3

Denny’emu Adlerowi wcale nie podobało się harowanie za minimalną pensję plus napiwki w delikatesach na rogu Wschodniej Osiemdziesiątej Trzeciej i Lexington. Ale Denny miał problem. Był zwolniony warunkowo. Jego kurator, Mikę Toohey, po świńsku wykorzystywał władzę, daną mu przez stan Nowy Jork. Denny wiedział, że gdyby nie znalazł sobie posady, Toohey wypytywałby go o każde wydane dziesięć centów, więc pracował i nienawidził tego zajęcia z całego serca.

Wynajmował obskurny pokój w zapchlonym hoteliku na rogu Pierwszej Alei i Sto Piątej. Oczywiście kurator nie wiedział, że większość czasu wolnego od pracy Denny spędzał, żebrząc na ulicach. Co kilka dni zmieniał miejsce i przebranie. Czasami ubierał się jak włóczęga, nakładał brudne szmaty i dziurawe buty, wcierał kurz w twarz i włosy. Opierał się o ścianę budynku i wyciągał podarty kawałek kartonu z napisem: „Pomóżcie, jestem głodny”.

Frajerzy nabierali się jak złoto.

Kiedy indziej nakładał wyblakłe ubranie khaki i siwą perukę. Miał ciemne okulary, laskę i napis przypięty do płaszcza: „Bezdomny weteran”. Miseczka u jego stóp szybko wypełniała się ćwiartkami i dziesiątkami.

W ten sposób Denny zgarniał sporo drobnych. Brakowało mu dreszczyku przy planowaniu prawdziwej roboty, ale przynajmniej miał jakieś zajęcie. Tylko raz czy dwa, kiedy natrafił na pijaka z kilkoma dolarami, folgował swoim morderczym skłonnościom. Ale gliny nie przejmowały się pobitym czy zadźganym pijakiem albo włóczęgą, więc Denny praktycznie nic nie ryzykował.

Zawieszenie kończyło mu się za trzy miesiące. Potem mógł zniknąć z horyzontu i zaplanować porządny skok. Nawet kurator trochę się odprężył. W sobotę rano Toohey zadzwonił do niego do delikatesów. Denny dokładnie sobie wyobrażał chuderlawego Mike’a zgarbionego nad biurkiem w niechlujnym gabinecie.

– Rozmawiałem z twoim szefem, Denny. Mówi, że należysz do jego najsolidniejszych pracowników.

– Dziękuję panu.

Gdyby Denny stał przed biurkiem Tooheya, wykręcałby palce w geście nerwowej wdzięczności, doprowadziłby do zwilgotnienia swoje blade orzechowe oczy i rozciągnąłby wąskie wargi w służalczym uśmiechu. Teraz tylko bezgłośnie rzucił plugawe przekleństwo do słuchawki.

– Słuchaj, możesz nie zgłaszać się do mnie w poniedziałek. Mam napięty program i wiem, że na tobie mogę polegać. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu.

– Tak, proszę pana.

Denny odłożył słuchawkę. Karykatura uśmiechu wyżłobiła zmarszczki pod jego wystającymi kośćmi policzkowymi. Połowę swoich trzydziestu siedmiu lat spędził pod policyjnym nadzorem, zaczynając od pierwszego włamania w wieku dwunastu lat. Szarawa więzienna bladość na stałe wżarła się w jego skórę.

Rozejrzał się po delikatesach, popatrzył na obrzydliwie cukierkowe stoliki i ażurowe krzesła, biały laminowany kontuar, wywieszki zachwalające specjalność zakładu, dobrze ubranych stałych klientów zaczytanych w gazetach nad grzankami lub płatkami kukurydzianymi. Marzenia, co chciałby zrobić tym ludziom i Mike’owi Tooheyowi, przerwał mu okrzyk kierownika:

– Hej, Adler, rusz się! Te zamówienia same się nie dostarczą!

– Tak, proszę pana!

Odliczanie od „tak, proszę pana!”, pomyślał Denny, chwytając kurtkę i karton z papierowymi torebkami.

Kiedy wrócił do delikatesów, kierownik właśnie odebrał telefon. Popatrzył na Adlera ze zwykłą kwaśną miną.

– Mówiłem ci, żadnych prywatnych rozmów w godzinach pracy. Trzasnął słuchawką o dłoń Denny’ego.

Nikt nie dzwonił tutaj do niego oprócz Mike’a Tooheya. Denny warknął swoje imię i usłyszał stłumione „Cześć, Denny”. Natychmiast rozpoznał ten głos. Duży Charley Santino. Dziesięć lat wcześniej Denny dzielił celę w więzieniu Attica z Dużym Charleyem i od czasu do czasu robił dla niego różne rzeczy. Wiedział, że kumpel ma ważne powiązania z mafią.

Zignorował ponaglające spojrzenie kierownika. Przy kontuarze siedziało teraz niewielu klientów, stoliki też były puste. Denny czuł rozkoszną pewność, że Charley zaproponuje mu coś interesującego. Odruchowo odwrócił się do ściany i osłonił dłońmi słuchawkę.

– Tak?

– Jutro o jedenastej. Bryant Park za biblioteką. Wypatruj czarnego chevroleta rocznik osiemdziesiąt cztery.

Denny nawet nie zauważył, że uśmiecha się szeroko, kiedy połączenie zostało przerwane.


Przez cały śnieżny weekend Seamus Lambston siedział sam w mieszkaniu przy Siedemdziesiątej Pierwszej i West End Avenue. W piątek po południu zadzwonił do swojego barmana: „Jestem chory. Niech Matty mnie zastąpi do poniedziałku”. Piątkowej nocy spał dobrze, jak ktoś emocjonalnie wyczerpany, ale w sobotę obudził się w krańcowym przerażeniu.

Ruth pojechała do Bostonu w czwartek i została do niedzieli. Jeannie, najmłodsza córka, była na pierwszym roku na Uniwersytecie Massachusetts. Czek, który Seamus wysłał na opłacenie wiosennego semestru, nie miał pokrycia. Ruth wyprosiła nadzwyczajną pożyczkę z biura i szybko uzupełniła brak. Po płaczliwym telefonie Jeannie pokłócili się tak, że chyba słyszano ich na ulicy.

– Do cholery, Ruth, robię, co mogę! – krzyczał. – Interes marnie idzie. Z trzema dziewczynami na studiach czy to moja wina, że gonimy resztkami? Myślisz, że mam fabrykę pieniędzy?

Stali naprzeciwko siebie, przestraszeni, wyczerpani i załamani. Zawstydził go wyraz niesmaku w oczach żony. Wiedział, że nieładnie się zestarzał. Sześćdziesiąt dwa lata. Utrzymywał w formie swoje niespełna metr osiemdziesiąt wzrostu dzięki przysiadom i sztangom. Teraz jednak wyhodował brzuszek, którego nie mógł zrzucić, dawniej gęste piaskowe włosy przerzedziły się i przybrały brudnożółty odcień, okulary do czytania zaś podkreślały pulchność twarzy. Czasami spoglądał w lustro, a potem na zdjęcie swoje i Ruth w dniu ślubu. Oboje elegancko wystrojeni, oboje przed czterdziestką, dla obojga drugie małżeństwo, szczęśliwi i pełni zapału. Bar prosperował i chociaż Seamus obciążył go hipotecznie aż po dach, był pewien, że odkuje się za kilka lat. Cicha, schludna Ruth przypominała mu anioła po latach mordęgi z Ethel. „Pokój wart jest każdego wydanego centa”, powiedział adwokatowi, który go przekonywał, żeby nie zgadzał się na alimenty do końca życia.

Tak się cieszył, kiedy przyszła na świat Marcy. Dwa lata później niespodziewanie urodziła się Linda. Szokiem zaś było, kiedy zjawiła się Jeannie, zanim oboje ukończyli czterdzieści pięć lat.

Smukłe ciało Ruth zrobiło się masywne. Kiedy czynsz za bar podwoił się i po troił, a stali klienci odeszli, jej pogodna twarz przybrała wyraz ciągłej troski. Ruth chciała dać córkom tyle rzeczy, na które nie mogli sobie pozwolić. Często warczał na nią: „Dlaczego nie dasz im szczęśliwego domu zamiast kupy ciuchów?”.

Ostatnie lata z tymi wszystkimi wydatkami na studia były mordęgą. Po prostu nie wystarczało pieniędzy. A tysiąc dolarów miesięcznie dla Ethel, dopóki nie wyjdzie za mąż albo nie umrze, stało się kością niezgody. Ruth ciągle wierciła mu dziurę w brzuchu. „Idź do sądu, na litość boską – nalegała. – Powiedz sędziemu, że nie stać cię na wykształcenie dzieci, a ta pijawka zbija majątek. Ona nie potrzebuje twoich pieniędzy. Ma więcej, niż może wydać”.

Ostatni wybuch w zeszłym tygodniu był najgorszy. Ruth przeczytała w „Post”, że Ethel właśnie podpisała umowę na książkę za pół miliona dolarów zaliczki. Cytowano wypowiedź pisarki, że nowa książka będzie „laską dynamitu wrzuconą do świata mody”.

Dla Ruth to była ostatnia kropla. To i czek bez pokrycia.

– Idź pogadać z tą, tą… – Nigdy nie przeklinała, ale niewypowiedziane słowo zabrzmiało wyraźnie jak krzyk. – Powiedz jej, że pójdę do dziennikarzy i opowiem, jak cię wyzyskuje. Dwanaście tysięcy dolarów rocznie przez ponad dwadzieścia lat! – Z każdą sylabą jej głos nabierał ostrości. – Chcę rzucić pracę. Mam sześćdziesiąt dwa lata. Potem będą wesela i następne wydatki. Zarżniemy się na śmierć. Powiedz jej, że sama stanie się sensacją! Myślisz, że te wytworne magazyny zrobią wyjątek dla jednej ze swoich feministycznych autorek, która szantażuje byłego męża?

– To nie szantaż, tylko alimenty – usiłował tłumaczyć jej rozsądnie. Ale dobrze, porozmawiam z nią.

Żona miała wrócić w niedzielę późnym popołudniem. W niedzielę o dwunastej Seamus otrząsnął się z letargu i zaczął sprzątać mieszkanie. Dwa lata temu zrezygnowali ze sprzątaczki dochodzącej raz w tygodniu. Teraz dzielili między siebie obowiązki, przy stałym akompaniamencie narzekań Ruth. „Właśnie tego potrzebuję po tym ścisku w metrze na Siódmej Alei, żeby spędzać weekend na odkurzaniu”. W zeszłym tygodniu nagle wybuchnęła płaczem: „Jestem taka piekielnie zmęczona”.

O czwartej mieszkanie wyglądało przyzwoicie, choć wymagało odmalowania, a linoleum w kuchni się wystrzępiło. Budynek przeszedł na własność stowarzyszenia lokatorów, lecz Lambstonów nie stać było na wykupienie apartamentu. Dwadzieścia lat i nie mieli nic do pokazania oprócz kwitów za czynsz.

Seamus wystawił ser i wino na stolik koktajlowy w salonie. Meble były wytarte i odrapane, ale w miękkim świetle późnego popołudnia nie wyglądały najgorzej. Już za trzy lata Jeannie skończy szkołę. Marcy w tym roku była seniorką, Linda juniorką. Poganiasz życie, żeby szybciej odeszło, pomyślał.

Im bardziej zbliżała się pora przyjazdu Ruth, tym mocniej ręce mu się trzęsły. Czy żona zauważy w nim jakąś zmianę?

Wróciła piętnaście po piątej.

– Okropne korki – oznajmiła zrzędliwie.

– Dałaś im potwierdzony czek i wyjaśniłaś z tamtym? – zapytał, ignorując jej napastliwy ton.

– Oczywiście. I powiem ci, że kwestor był zaszokowany, kiedy mu opowiedziałam, jak Ethel Lambston ściąga z ciebie alimenty przez tyle lat. Pół roku temu wystąpiła u nich na panelu i pyskowała o równe płace dla kobiet.

Ruth przyjęła od niego kieliszek wina i pociągnęła długi łyk. Ze wstrząsem odkrył, że gdzieś po drodze przejęła od Ethel zwyczaj oblizywania ust po zakończeniu gniewnej wypowiedzi. Czy to prawda, że żenimy się zawsze z taką samą kobietą? Na tę myśl miał ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem.

– No, powiedz wreszcie, rozmawiałeś z nią? – warknęła Ruth. Seamusa ogarnęło wielkie zmęczenie. Wspomniał ową finalną scenę.

– Tak, rozmawiałem z nią. – I…

Starannie dobierał słowa.

– Miałaś rację. Nie chce, żeby się rozeszło, że ściągała ode mnie alimenty przez te wszystkie lata. Zgodziła się zdjąć mnie z haka.

Ruth odstawiła kieliszek ze zmienioną twarzą.

– Nie wierzę. Jak ją przekonałeś?

Szyderczy, urągliwy śmiech Ethel w odpowiedzi na jego błagania i pogróżki. Wzbierająca w nim fala prymitywnej wściekłości, przerażenie w jej oczach… Jej ostatnia groźba… O Boże…

– Ethel nie będzie już za twoje pieniądze kupować kosztownych fatałaszków u Neeve Kearny i objadać się smakołykami.

Triumfalny śmiech żony ranił uszy, słowa wbijały się w mózg. Seamus odstawił kieliszek.

– Dlaczego tak powiedziałaś? – zapytał cicho żonę.


W sobotni ranek śnieżyca ustała i ulice zrobiły się przejezdne. Neeve zawiozła wszystkie ubrania Ethel z powrotem do sklepu. Betty pośpieszyła jej na pomoc.

– Nie mów, że nic jej się nie podoba?

– Skąd mam wiedzieć? – burknęła Neeve. – Nie było jej w domu. Przysięgam na Boga, Betty, kiedy pomyślę, jak nas popędzała, mam ochotę udusić ją tymi szmatami.

To był pracowity dzień. Zamieścili w „Timesie” niewielką reklamę wzorzystych sukienek i płaszczy przeciwdeszczowych, która wywołała entuzjastyczną reakcję. Neeve z błyszczącymi oczami patrzyła, jak sprzedawczynie wypisują gigantyczne rachunki. Jeszcze raz w duchu podziękowała Salowi za to, że postawił na nią przed sześciu laty.

O drugiej Eugenia, czarna była modelka, obecnie prawa ręka Neeve, przypomniała jej, że nie zrobiła sobie przerwy na lunch.

– Mam trochę jogurtu w lodówce – zaproponowała.

Neeve właśnie pomagała jednej ze stałych klientek wybrać perłową suknię za cztery tysiące dolarów na ślub córki. Uśmiechnęła się przelotnie.

– Wiesz, że nie znoszę jogurtu. Poślij po kanapkę z sałatką z tuńczyka i dietetyczną colę, okay?

Dziesięć minut później, kiedy do gabinetu dostarczono zamówienie, stwierdziła, że umiera z głodu.

– Najlepsza sałatka z tuńczyka w Nowym Jorku, Denny – oświadczyła.

– Skoro pani tak mówi, panno Kearny. – Jego blada twarz wykrzywiła się w przymilnym uśmiechu.

Pośpiesznie przełykając lunch, Neeve wybrała numer Ethel. Znowu nikt nie odpowiadał. Przez całe popołudnie recepcjonistka próbowała ją złapać. Pod koniec dnia Neeve powiedziała do Betty:

– Jeszcze raz zabiorę te rzeczy do domu. Nie zamierzam tracić niedzieli i przyjeżdżać tutaj, jeśli Ethel nagle zdecyduje, że musi złapać samolot i potrzebuje wszystkiego za dziesięć minut.

– Jak ją znam, każe samolotowi specjalnie podjechać do bramki, jeśli się spóźni – prychnęła krawcowa.

Obie wybuchnęły śmiechem, ale potem Betty dodała cicho:

– Pamiętasz te swoje zwariowane przeczucia, Neeve? Przysięgam, że się udzielają. Ethel jest istnym utrapieniem, ale jeszcze nigdy nie zrobiła takiego numeru.


W sobotę wieczorem Neeve i Myles wybrali się do opery, żeby posłuchać Pavarottiego.

– Powinnaś chodzić na randki – gderał Myles, kiedy po przedstawieniu zamawiali kolację u kelnera w Ginger Man.

Córka spojrzała na niego spod oka.

– Słuchaj, Myles, przecież często gdzieś wychodzę. Wiesz o tym. Kiedy pojawi się ktoś ważny, będę wiedziała, tak jak ty i mama wiedzieliście. A teraz zamów mi krewetki scampi.


W niedzielę Myles zwykle wybierał się na wczesną mszę. Neeve lubiła spać do późna i chodziła na pontyfikalną mszę do katedry. Zdziwiła się, kiedy wstała i zobaczyła w kuchni ojca w szlafroku.

– Straciłeś wiarę? – zapytała.

– Nie, pomyślałem, że dzisiaj pójdę z tobą – odparł, siląc się na zdawkowy ton.

– Czy to ma coś wspólnego z wypuszczeniem na wolność Nicky’ego Sepettiego? – Neeve westchnęła. – Oszczędź mi odpowiedzi.

Po kościele postanowili zjeść brunch* [*Połączenie śniadania z lunchem (przyp. tłum.).] w Cafe des Artistes, a potem obejrzeli film w pobliskim kinie. Kiedy wrócili do domu, Neeve znowu wybrała numer Ethel Lambston, odczekała sześć sygnałów, wzruszyła ramionami i dogoniła Mylesa w cotygodniowych zawodach, kto pierwszy rozwiąże krzyżówkę z „Timesa”.

– Piękny, nieskomplikowany dzień – skomentowała, pochylając się nad fotelem ojca, żeby cmoknąć go w czubek głowy po wiadomościach o jedenastej. Spostrzegła wyraz jego twarzy. – Nie mów tego – uprzedziła.

Myles zacisnął wargi. Wiedział, że miała rację. Zamierzał właśnie powiedzieć: „Nawet jeśli jutro będzie ładnie, wolałbym, żebyś nie biegała sama”.


Uporczywe dzwonienie telefonu w mieszkaniu Ethel Lambston nie przeszło niezauważone.

Douglas Brown, dwudziestoośmioletni bratanek pisarki, wprowadził się do niej w piątek po południu. Wahał się zaryzykować, ale przecież mógł udowodnić, że tego dnia wymówiono mu nielegalnie podnajmowany lokal. „Musiałem gdzieś się zatrzymać, dopóki nie znajdę nowego mieszkania”, tak zamierzał się tłumaczyć.

Wykalkulował sobie, że lepiej nie odbierać telefonów. Częste dzwonki irytowały go, ale nie chciał ujawniać swej obecności. Ethel nie życzyła sobie, żeby odbierał telefony w jej mieszkaniu. „Nie twój interes, kto do mnie dzwoni”, mówiła. Innym mogła powiedzieć to samo.

Wiedział, że mądrze zrobił, nie otwierając drzwi niespodziewanemu gościowi w piątek wieczorem. Notatka wsunięta pod drzwi dotyczyła strojów zamówionych przez ciotkę.

Doug uśmiechnął się nieprzyjemnie. Ethel na pewno wyznaczyła jemu to zadanie.


W niedzielę rano Denny Adler czekał niecierpliwie na ostrym, porywistym wietrze. Dokładnie o jedenastej zobaczył czarnego chevroleta i pośpiesznie wyszedł długim krokiem spod skąpej osłony Bryant Park na ulicę. Samochód zahamował. Denny otworzył drzwi po prawej stronie i wśliznął się do środka. Pojazd ruszył, zanim jeszcze pasażer zatrzasnął drzwi.

Od czasów Attiki Duży Charley bardzo posiwiał i przybrał na wadze. Kierownica tkwiła pomiędzy fałdami na jego brzuchu. Denny rzucił „cześć”, nie oczekując odpowiedzi. Duży Charley kiwnął głową.

Samochód szybko przejechał przez Henry Hudson Parkway i most Jerzego Waszyngtona. Charley skręcił w Palisades Interstate Parkway. Denny zauważył, że chociaż w Nowym Jorku resztki śniegu zmieniły się w brudną breję, na obrzeżach autostrady śnieg wciąż był biały. New Jersey, stan ogród, pomyślał ironicznie.

Za trzecim zjazdem znajdował się punkt widokowy dla ludzi, którzy zdaniem Denny’ego nie mieli nic lepszego do roboty, tylko gapić się na pejzaż Nowego Jorku za rzeką. Denny nie zdziwił się, kiedy kumpel wjechał na pusty parking. W tym samym miejscu omawiali inne zadania.

Charley wyłączył stacyjkę i sięgnął ponad oparciem do tyłu, stękając z wysiłku. Wyciągnął papierową torbę z kilkoma puszkami piwa i upuścił na podłogę z przodu.

– Twoje ulubione. Denny’emu zrobiło się przyjemnie.

– Miło, że pamiętałeś, Charley. – Otworzył puszkę coorsa. Tamten pociągnął długi łyk z własnej puszki, zanim odpowiedział:

– Ja niczego nie zapominam. – Wyjął kopertę z wewnętrznej kieszeni kurtki. – Dziesięć tysięcy – poinformował Denny’ego. – Drugie tyle po robocie.

Adler wziął wypchaną kopertę, czerpiąc z jej dotyku zmysłową przyjemność.

– Kto?

– Dostarczasz jej lunch kilka razy na tydzień. Mieszka w Schwab House, tym wielkim domu przy Siedemdziesiątej Czwartej między West End a Riverside Drive. Zwykle chodzi piechotą do pracy kilka razy na tydzień. Skraca sobie drogę przez Central Park. Wykończ ją i zabierz torebkę. Opróżnij portfel i wyrzuć resztę, żeby wyglądało, że jakiś ćpun to załatwił. Jeśli nie dorwiesz jej w parku, spróbuj w dzielnicy odzieżowej. Przychodzi tam w każdy poniedziałek po południu. Ulice są zatłoczone, wszyscy się śpieszą, a ciężarówki parkują w podwójnych rzędach. Wepchnij ją pod ciężarówkę. Nie śpiesz się; to ma wyglądać na wypadek albo rabunek. Jak będziesz ją śledził, nałóż swoje przebranie żebraka.

Duży Charley mówił grubym, gardłowym głosem, jakby zwały tłuszczu na szyi dławiły mu struny głosowe. Jak na niego była to długa przemowa. Pociągnął następny potężny łyk piwa z puszki.

Adler czuł się coraz bardziej nieswojo.

– Kto?

– Neeve Kearny.

Denny odepchnął kopertę tak gwałtownie, jakby zawierała tykającą bombę.

– Córka komisarza policji? Czyś ty zwariował?

– Córka byłego komisarza policji. Denny czuł krople potu na czole.

– Kearny sprawował urząd przez szesnaście lat. Wszyscy gliniarze w mieście zaryzykują dla niego życie. Kiedy zginęła jego żona, wymaglowali każdego, kto kiedyś ukradł jabłko ze straganu. Nie ma mowy.

W wyrazie twarzy Dużego Charleya zaszła niemal niedostrzegalna zmiana, ale jego głos nadal brzmiał monotonnie i gardłowo.

– Denny, mówiłem ci, że niczego nie zapominam. Pamiętasz te wieczory w Attice, kiedy się przechwalałeś, ile skoków zrobiłeś i czemu cię nie złapali? Wystarczy, że wykonam anonimowy telefon do glin i nigdy więcej nie dostarczysz żadnej marnej kanapki. Nie zmuszaj mnie do walki z przestępczością, koleś.

Adler zastanowił się, przypomniał sobie wszystko i przeklął własny długi język. Znowu pomacał kopertę i pomyślał o Neeve Kearny. Dostarczał zamówienia do jej sklepu już prawie od roku. Dawniej recepcjonistka kazała mu zostawiać torby na dole, ale teraz szedł prosto do prywatnego gabinetu. Nawet jeśli Kearny rozmawiała przez telefon, zawsze uśmiechała się i machała do niego, prawdziwy uśmiech, a nie ten snobistyczny grymas, jakim obdarzała go większość klientów. Zawsze mu mówiła, jak wspaniale wszystko smakowało.

No i była fajną laską.

Wzruszeniem ramion odpędził sentymenty. Miał robotę do wykonania. Charley nie doniesie na niego glinom, obaj o tym wiedzieli. Denny był zbyt niebezpieczny, odkąd wiedział o kontrakcie. Odmowa oznaczała, że nigdy nie wróciłby żywy do miasta.

Schował pieniądze do kieszeni.

– To już lepiej – uznał kumpel. – Jakie masz godziny pracy w delikatesach?

– Od dziewiątej do szóstej. Poniedziałki wolne.

– Ona wychodzi do pracy między siódmą trzydzieści a ósmą. Pokręć się pod domem. Sklep zamykają o szóstej trzydzieści. Pamiętaj, nie ma pośpiechu. To nie może wyglądać na celowy zamach.

Duży Charley włączył silnik i ruszył z powrotem do Nowego Jorku. Ponownie zapadł w zwykłe milczenie, przerywane tylko sapaniem i stękaniem. Denny’ego pożerała ciekawość. Kiedy skręcili z West Side Highway i wjechali w Siedemdziesiątą Piątą, zapytał:

– Charley, nie wiesz, kto zlecił tę robotę? Ona nie wygląda na taką, co wchodzi komuś w drogę. Sepetti wyszedł z pierdla. Chyba ma dobrą pamięć.

Zobaczył gniewny błysk w oczach tamtego. Gardłowy głos brzmiał teraz wyraźnie, słowa padały z impetem kamiennej lawiny.

– Robisz się nieostrożny, koleś. Nie wiem, kto ją chce sprzątnąć. Nie wie też facet, który skontaktował się ze mną. I nie wie facet, który z nim się skontaktował. Tak to działa, nie zadajemy żadnych pytań. Jesteś małym kanciarzem z małym móżdżkiem, Denny, więc nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy. Teraz wynocha.

Samochód zahamował gwałtownie na rogu Ósmej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy.

Denny niepewnie otworzył drzwi.

– Charley, przepraszam – bąknął. – Ja tylko… Wiatr dmuchnął do wnętrza samochodu.

– Po prostu zamknij dziób i nie schrzań roboty.

Po chwili Adler patrzył, jak tył pojazdu znika na Pięćdziesiątej Siódmej. Ruszył w kierunku Columbus Circle. Zatrzymał się przy ulicznym straganie na colę i hot doga. Skończywszy jeść, otarł usta wierzchem dłoni. Nerwy uspokajały się stopniowo. Palce pogładziły wypchaną kopertę w wewnętrznej kieszeni kurtki.

– No to chyba zacznę zarabiać na życie – mruknął do siebie Denny i ruszył Broadwayem w stronę Siedemdziesiątej Czwartej i West End Avenue.

Przy Schwab House spacerkiem obszedł cały blok. Zauważył drzwi do budynku od Riverside Drive. Nie ma szans, żeby tędy wyszła. Znacznie wygodniejsze było wejście od West End Avenue.

Zadowolony, przeszedł na drugą stronę ulicy i oparł się o mur dokładnie naprzeciwko Schwab House. Świetny punkt obserwacyjny, pomyślał. Obok niego otwarły się drzwi i wyszła grupka lokatorów. Denny nie chciał zwracać na siebie uwagi, więc powoli ruszył przed siebie. Doszedł do wniosku, że przebrany za pijaka może wtopić się w tło podczas śledzenia Neeve Kearny.

O drugiej trzydzieści, kiedy szedł przez miasto w kierunku East Side, minął kolejkę ludzi czekających przed kasą kina. Nagle szeroko otworzył wąskie oczy. W połowie kolejki stała Neeve Kearny obok siwowłosego mężczyzny, którego twarz Denny rozpoznał. Jej ojciec. Denny szybko ich minął z głową wciśniętą w ramiona. I nawet jej nie szukałem, pomyślał. To będzie najłatwiejsza robota w całej mojej karierze.

Загрузка...