X

W pocie oblicza twego będziesz musiał tedy zdobywać pożywienie

póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty.

Księga Rodzaju 3, 19


W pół godziny po tym, jak maszyna latająca wylądowała z pluskiem w porcie Mazatlan, Margrethe i ja usiedliśmy z sierżantem Dominguezem w kantynie dla żołnierzy Straży Przybrzeżnej. Spóźniliśmy się na południowy posiłek, lecz obsłużono nas. Otrzymałem też ubranie lub coś w tym rodzaju — spodnie robocze z grubego perkalu. Różnica między nagością a parą spodni jest o wiele większa niż różnica pomiędzy tanimi spodniami roboczymi a najpiękniejszym futrem z gronostaja. Spróbujcie przekonać się sami.

Do miejsca, gdzie przycumowała maszyna latająca, podpłynęła mała łódź. Musiałem przejść przez nabrzeże, przy którym wylądowaliśmy, do budynku kwatery głównej, i zaczekać, aż znajdą się dla mnie jakieś spodnie. Cały czas gapili się na mnie jacyś ludzie, a wśród nich kobiety. Wiem teraz, jak się czuje człowiek w dybach. Okropnie! Nie czułem się tak zawstydzony od czasu pewnego niefortunnego incydentu w szkółce niedzielnej, gdy miałem pięć lat.

Miałem to już jednak za sobą. Przed nami stało jedzenie i picie. Czułem się nadzwyczaj uszczęśliwiony — przynajmniej w tej chwili. Jedzenie nie było takie, do jakiego przywykłem, lecz niezależnie od tego, kim był ten, kto powiedział, że głód jest najlepszą przyprawą, miał on rację. Obiad smakował wyśmienicie. Cienkie placki z mąki kukurydzianej maczane w sosie, smażona fasola, gorący, przypalony gulasz, waza pełna małych, żółtych pomidorów i kawa — mocna, czarna i gorzka — czegóż więcej może pragnąć człowiek, który jeszcze niedawno głodował pośrodku oceanu? Żaden smakosz nie napawał się nigdy swoim posiłkiem tak jak ja wtedy. (Z początku czułem się nieco dotknięty tym, że jedliśmy w kantynie dla żołnierzy, zamiast udać się z porucznikiem Sanzem tam, gdzie jedli oficerowie. Znacznie później ktoś wytłumaczył mi, że cierpiałem na złudzenie typowe dla cywilów. Cywil, który nie ma żadnego doświadczenia wojskowego, uważa się nieświadomie za równego pod względem statusu społecznego oficerom, nigdy szeregowym żołnierzom. Po zastanowieniu okazuje się, że ta opinia jest absurdalna, jest ona jednak niemal powszechna… może nie wszędzie, ale z pewnością w Ameryce, gdzie każdy uważa się za „równie dobrego co wszyscy, a lepszego niż większość.)

Sierżant Dominguez odzyskał teraz swą koszulę. Podczas gdy szukano dla mnie spodni, kobieta — chyba posługaczka, gdyż w Meksykańskiej Straży Przybrzeżnej kobiety nie służyły — została wysłana na poszukiwanie stroju dla Margrethe. Wkrótce przyniesiono jaskrawą bluzkę i spódnicę z bawełny. Był to prosty i niewątpliwie tani kostium, lecz Margrethe wyglądała w nim pięknie.

Jak dotąd, nie mieliśmy butów. To nieważne — było ciepło i sucho, więc buty mogły zaczekać. Byliśmy syci, ubrani i bezpieczni. Ta gorąca gościnność sprawiła, iż w przypływie wdzięczności uznałem, że Meksykanie to najlepsi ludzie na Ziemi. Wypijając drugi kubeczek zupy, powiedziałem:

— Kochanie, w jaki sposób możemy przeprosić ich i wyjść tak, by nie poczytano nam tego za nieuprzejmość? Myślę, że powinniśmy jak najszybciej odnaleźć amerykańskiego konsula.

— Musimy wrócić do kwatery głównej.

— Dalsze biurokratyczne formalności?

— Myślę, że można to tak określić. Chyba chcą się od nas dowiedzieć, w jaki sposób znaleźliśmy się w miejscu, gdzie nas uratowano. Trzeba przyznać, że nasza opowieść brzmi dziwnie.

— Chyba masz rację.

Nasza pierwsza rozmowa z komendantem nie przyniosła zadowalających rezultatów. Gdybym był sam, nazwałby mnie chyba kłamcą, trudno jednak było prawdziwemu samcowi, przepełnionemu męską dumą, przemówić w ten sposób do Margrethe.

Kłopot tkwił w naszym statku „Konge Knut”, który ani nie zatonął, ani nie przybił do portu, lecz po prostu nigdy nie istniał. Zdziwiłem się tylko troszeczkę. Gdyby zamienił się w żaglowiec z pełnym takielunkiem albo kwinkweremę, nie zdziwiłbym się w ogóle. Spodziewałem się jednak, że jakiś statek o tej samej nazwie istnieje i w tym świecie. Sądziłem, iż wymagają tego zasady gry. Okazało się jednak, iż nie pojąłem tych reguł, o ile w ogóle istniały jakiekolwiek zasady.

Margrethe wskazała mi jeszcze jeden fakt — Mazatlan nie był tym samym miastem, w którym przebywała uprzednio. Miejscowość była znacznie mniejsza i w ogóle nie była ośrodkiem turystycznym. Nie istniało w porcie długie nabrzeże, do którego mógłby przybić „Konge Knut”.

Mam wrażenie, że to właśnie na równi z latającymi maszynami przekonało ją, że moja „paranoja” stanowiła w gruncie rzeczy trafną hipotezę. Przebywała już w Mazatlan. Nabrzeże portowe było długie i murowane. Teraz zniknęło. To nią wstrząsnęło.

Nie wywarliśmy na komendancie korzystnego wrażenia. Spędził więcej czasu na rozmowie z porucznikiem Sanzem niż z nami. Wydawał się być z niego niezadowolony.

Wchodził tu w grę jeszcze jeden czynnik, którego wówczas nie rozumiałem i do dzisiaj nie rozumiem w stu procentach. Zwierzchnik Sanza był „kapitanem” („capitan”) i komendant również był „kapitanem”. Nie byli jednak sobie równi stopniem[1].

Straż Przybrzeżna używała stopni wojskowych marynarki wojennej. Lecz ci, którzy używali maszyn latających, stosowali stopnie armii lądowej. Sądzę, że ta drobna różnica miała przyczyny historyczne. Tak czy inaczej istniało między nimi napięcie i morski kapitan z czterema belkami nie był skłonny wierzyć święcie we wszystko, co mówił mu oficer służący na maszynach latających.

Porucznik Sanz sprowadził dwoje nagich rozbitków, którzy opowiedzieli absurdalną historię. Czterobelkowiec był skłonny winić samego Sanza z powodu jej niewiarygodności.

Sanz nie dał się zastraszyć. Myślę, że nie odczuwał żadnego respektu dla oficera, który nigdy nie znalazł się wyżej nad powierzchnią wody niż bocianie gniazdo. (Odbywszy podróż w jego piekielnej maszynie, rozumiałem, dlaczego nie był skłonny zginać karku przed byle marynarzem. Nawet wśród pilotów sterowców, których znałem, istniała podobna tendencja do podziału wszystkich ludzi na dwie kategorie — latających i nielatających.)

Po chwili, niezdolny zachwiać Sanzem ani Margrethe i nieumiejący porozumieć się ze mną bez pośrednictwa tej ostatniej, komendant wzruszył ramionami i wydał rozkaz, który pozwolił nam spożyć obiad. Sądziłem, że na tym koniec. Teraz jednak wracaliśmy znów na przesłuchanie.

Nasza druga rozmowa z komendantem trwała krótko. Powiedział nam, że o czwartej po południu przyjmie nas sędzia zajmujący się sprawami imigracyjnymi. Nie było tu osobnego urzędu do spraw imigrantów.

Tymczasem możemy zaznajomić się z listą należności. Sposób, w jaki pokryjemy dług, będzie można uzgodnić z sędzią. Margrethe przyjęła od niego kartkę papieru ze zdziwioną miną. Zapytałem, co powiedział komendant. Przetłumaczyła mi to. Spojrzałem na rachunek.

Ponad osiem tysięcy peso!

Nie potrzeba było głębokiej znajomości hiszpańskiego, aby odczytać rachunek. Niemal wszystkie słowa brzmiały podobnie do angielskich. „Tres horas” to trzy godziny. Mieliśmy zapłacić za trzy godziny korzystania z „aeroplano” — to słowo słyszałem już wcześniej od Margrethe. Oznaczało ono ich latającą maszynę. Obciążono nas również opłatą za trzy godziny pracy porucznika Sanza i sierżanta Domingueza. Ta pozycja była pomnożona przez współczynnik, który, jak uznałem, musiał oznaczać „pracę w powietrzu” lub coś w tym rodzaju. Dodano też cenę paliwa dla „aeroplano” oraz koszty jego obsługi. Spodnie to „pantalones”. Uwzględniono także opłatę za parę, którą miałem na sobie. „Fałda” to spódniczka, a „camisa” to bluza. Strój Margrethe zdecydowanie nie był tani. Jeden punkt zaskoczył mnie, nie ze względu na cenę, lecz na to, że w ogóle się tam znalazł, sądziłem bowiem, że byliśmy gośćmi — dwa obiady w cenie po dwadzieścia peso każdy. Była tam nawet oddzielna opłata za czas, jaki zajęliśmy komendantowi.

Zacząłem pytać, ile to jest osiem tysięcy peso w przeliczeniu na dolary, lecz przerwałem, zdając sobie sprawę, że nie mam najmniejszego pojęcia, jaką siłę nabywczą ma dolar w tym nowym świecie, w który zostaliśmy rzuceni.

Margrethe zapytała o ten rachunek porucznika Sanza, który wyglądał na zawstydzonego. Było sporo wymówek i wymachiwania rękami. Wysłuchawszy go, powiedziała mi: — Alec, to nie jest pomysł Anibala ani nawet komendanta. Taryfy opłat za te usługi — ratunek na pełnym morzu, korzystanie z „aeroplano” i tak dalej zostały ustalone przez „el Distrito Real” — Dystrykt Królewski. To chyba to samo co Mexico City. Porucznik Sanz powiedział mi, że władze centralne wywierają obecnie silny nacisk, aby wszystkie służby publiczne były samofinansujące. Powiedział, że gdyby komendant nie obciążył nas opłatą za uratowanie i Inspektor Królewski dowiedziałby się o tym, cała suma zostałaby potrącona z pensji komendanta wraz z karą w takiej wysokości, jaką królewska komisja uznałaby za stosowną. Anibal pragnie, byś wiedział, że jest zrozpaczony tą pożałowania godną sytuacją. Gdyby to on był właścicielem „aeroplano”, potraktowałby nas jako gości. Zawsze będzie odnosił się do ciebie jak do brata, a mnie traktował jak siostrę.

— Powiedz mu, że odwzajemniam wszystkie jego uczucia i, proszę cię, zrób to w sposób równie kwiecisty jak on.

— Zrobię to. Roberto chciałby, żeby jego też uwzględnić.

— Sierżanta też. Dowiedz się jednak, gdzie i jak można znaleźć amerykańskiego konsula. Mamy kłopoty.

Porucznikowi Anibalowi Sanzowi nakazano, aby przypilnował, byśmy stawili się w sądzie punktualnie o czwartej. Następnie pozwolono nam odejść. Sanz przekazał sierżantowi Roberto zadanie odprowadzenia nas do konsula i z powrotem, wyraził żal, że jego obowiązki nie pozwalają mu odprowadzić nas osobiście, po czym trzasnął obcasami, nachylił się ponad ręką Margrethe i pocałował ją. Widać było, że tym prostym gestem zyskał u niej bardzo wiele. Była wyraźnie zadowolona. Niestety w Kansas nie uczą takich grzeczności. Moja strata!

Mazatlan leży na półwyspie. Stacja Straży Przybrzeżnej znajduje się niedaleko jego południowego brzegu. Tuż obok wznosi się latarnia morska. (Najwyższa na świecie — imponująca!) Konsulat amerykański ma siedzibę w odległości mili — po drugiej stronie miasta, na północnym brzegu. Należy przejść całą długość „Avenida Miguel Aleman”. Bardzo przyjemna trasa, w połowie drogi ozdobiona śliczną fontanną.

Lecz Margrethe i ja chodziliśmy na bosaka.

Sierżant Dominguez nie zaproponował jazdy taksówką, ja zaś nie mogłem sobie na to pozwolić.

Z początku bose nogi nie wydawały się nam przeszkadzać. Na bulwarze widać było wiele bosych stóp i przecież nie wszystkie z nich należały do dzieci. (Nie byłem też jedynym mężczyzną z nagą piersią.) W dzieciństwie traktowałem chodzenie boso jako luksus i przywilej. Chodziłem bez butów przez całe lato i zakładałem je z najwyższą niechęcią, gdy zaczynała się szkoła. Już po przejściu pierwszej przecznicy zacząłem się zastanawiać, z jakiego powodu w dzieciństwie tak się zawsze cieszyłem na chodzenie boso. W chwilę później powiedziałem Margrethe, żeby poprosiła sierżanta Roberto, aby zwolnił kroku i pozwolił mi iść w jak najgłębszym cieniu, gdyż ten skubany chodnik parzy mi stopy. (Margrethe, która do tej pory nie skarżyła się w ogóle, nie zrobiła tego. Do tej pory czułem się nieco podenerwowany, lecz teraz anielski hart jej ducha posłużył mi za wzór, któremu trudno jednak było sprostać.)

Od tej chwili poświęciłem się całkowicie użalaniu nad moimi biednymi, nieszczęsnymi, delikatnymi, różowymi stopami. Litowałem się nad sobą, zadając sobie pytanie, po co w ogóle opuszczałem kraj Pana Boga.

„Płakałem, że nie mam butów, zanim nie ujrzałem człowieka, który nie miał nóg”. Nie wiem, kto powiedział to po raz pierwszy, ale słusznie uważa się ten wiersz za część naszego dziedzictwa kulturowego.

To właśnie przytrafiło się mnie.

Na krótko przed miejscem, gdzie „Miguel Aleman” krzyżuje się z „Calle Aquiles Serdan”, przy fontannie; napotkaliśmy ulicznego żebraka. Spojrzał na nas w górę i uśmiechnął się, trzymając w ręku kilka ołówków. Mówię, że spojrzał w górę, ponieważ jechał na małym wózku. Nie miał nóg.

Sierżant Roberto zawołał go po imieniu i rzucił — mu monetę. Żebrak chwycił ją zębami, schował do kieszeni, zawołał: „Gracias” i skierował swą uwagę na mnie.

— Margrethe, powiedz mu, proszę, że nie mam ani grosza — powiedziałem szybko.

— Tak, Alec.

Przykucnęła, aby porozmawiać z nim oko w oko. Po chwili wstała.

— Pepe kazał ci powtórzyć, że nic nie szkodzi. Złapie cię któregoś dnia, gdy będziesz bogaty.

— Powiedz mu, że na pewno go wtedy znajdę, daję słowo.

Zrobiła to. Pepe uśmiechnął się do mnie, przekazał całusa Margrethe i zasalutował sierżantowi i mnie. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

Przestałem rozczulać się już nad swoimi stopami. Pepe zmusił mnie do spojrzenia na moją sytuację w innym świetle. Odkąd się dowiedziałem, że rząd meksykański nie uważa faktu, że pozwoliłem mu się uratować, za przywilej, lecz każe sobie za to zapłacić, nie przestawałem litować się nad sobą. Czułem się wykorzystany i oszukany. Cały czas mamrotałem pod nosem, że moi rodacy, którzy twierdzili, że wszyscy Meksykanie to pijawki żyjące z naciągania jankeskich turystów, mieli całkowitą rację. Rzecz jasna nie dotyczyło to Roberta i porucznika, ale cała reszta! Leniwe pasożyty wszyscy co do jednego, wyciągający swe łapska po każdy jankeski dolar! Tak jak Pepe.

Przywołałem w myśli wszystkich Meksykanów, których napotkałem tego dnia, każdego, którego mogłem sobie przypomnieć i poprosiłem ich o wybaczenie za uczucie pogardy. Meksykanie byli po prostu naszymi towarzyszami w tej długiej podróży z ciemności w wieczną noc. Niektórzy dźwigali swe brzemię z godnością, inni nie. Byli też tacy, którzy dźwigali bardzo ciężkie brzemię z odwagą godną pozazdroszczenia.

Jak Pepe!

Wczoraj żyłem w luksusie, dziś byłem zadłużonym bankrutem. Zachowałem jednak zdrowie. Miałem rozum i dwie ręce — i miałem Margrethe. Moje brzemię było lekkie i powinienem dźwigać je z radością.

Dzięki ci, Pepe!

Ponad drzwiami konsulatu powiewała amerykańska flaga. Na drzwiach znajdowało się godło wykonane z brązu. Pociągnąłem za sznur dzwonka.

Po dłuższej chwili drzwi uchyliły się lekko i kobiecy głos nakazał nam zjeżdżać stąd. (Nie potrzebowałem tłumaczenia. Było oczywiste, co chciała powiedzieć.) Drzwi zaczęły się zamykać. Sierżant Roberto gwizdnął głośno i zawołał coś. Szpara poszerzyła się. Zaczęła się rozmowa. Margrethe oznajmiła: — Powiedział jej, żeby przekazała Don Ambrosio, że przyszło dwoje amerykańskich obywateli, którzy muszą spotkać się z nim natychmiast, ponieważ o czwartej mają stawić się w sądzie.

Zmuszono nas znów do oczekiwania. Po około dwudziestu minutach służąca wpuściła nas i zaprowadziła do mrocznego biura. Przyszedł konsul, który spiorunował mnie wzrokiem i zapytał, jakim prawem odważyłem się przerwać mu sjestę.

W tej samej chwili ujrzał Margrethe i natychmiast zmienił nutę. Do niej zwrócił się słowami: „Czym mogę pani służyć? Czy zaszczyci pani mój skromny dom, przyjmując w charakterze poczęstunku szklaneczkę wina lub filiżankę kawy?”

Z bosymi stopami i ubrana w krzykliwy kostium Margrethe wciąż wyglądała na damę. Ja natomiast byłem lumpem. Nie pytajcie dlaczego.

Tak to było i już. Mężczyźni łatwiej upodabniają się do włóczęgów, ale zdarza się, że kobieta wygląda jak nędzarka. Spróbujcie to wytłumaczyć, a stwierdzicie, że przychodzą wam do głowy takie słowa jak: „królewski”, „szlachetny”, „arystokratyczny” czy „dobre maniery wyssane z mlekiem matki”, które wyklęto w opanowanej przez demokratyczne ideały Ameryce. Pytanie czy to mówi coś o Margrethe, czy też o demokratycznych ideałach, pozostawiam nierozstrzygnięte, polecając nauczycielom jako ćwiczenie dla uczniów.

Don Ambrosio był pompatycznym zerem, lecz przyjemnie było go spotkać, gdyż mówił językiem amerykańskim — nie angielskim, lecz prawdziwym amerykańskim. Urodził się w Bronsville, w stanie Teksas. Byłem pewien, że jego rodzice przybyli z Meksyku. Dzięki poparciu swych rodaków zdołał zamienić swój talent polityczny na wygodną synekurę polegającą na tłumaczeniu gringom zabłąkanym w kraju Montezumy, że nie mogą otrzymać tego, czego rozpaczliwie potrzebowali.

To właśnie, po dłuższym czasie, oznajmił nam.

Pozwoliłem Margrethe prowadzić rozmowę, ponieważ radziła sobie znacznie lepiej ode mnie. Mówiła o nas jako o panu i pani Graham. Po drodze tutaj zgodziliśmy się, że będziemy używać tego nazwiska. Gdy zostaliśmy uratowani, użyła formy „Graham Hergensheimer”. Wytłumaczyła mi później, że zrobiła to, aby umożliwić mi wybór. Mogłem wybrać nazwisko Hergensheimer, twierdząc po prostu, że słuchaczowi coś się pomyliło, i że podane nazwisko brzmiało „Hergensheimer Graham”. Nie? W takim razie ja musiałem się pomylić. Przepraszam.

Zdecydowałem się pozostać przy formie „Graham Hergensheimer” i w związku z tym używałem nazwiska Graham, aby ułatwić tok spraw. Dla Margrethe zawsze byłem Grahamem, sam również przez prawie dwa tygodnie używałem tego nazwiska. Zanim wyszliśmy z konsulatu, wypowiedziałem jeszcze tuzin kłamstw w celu uwiarygodnienia mojej opowieści. Nie chciałem niepotrzebnych komplikacji. „Pan i pani Graham” to było najprostsze rozwiązanie. (Drobna uwaga teologiczna: Wiele osób sądzi, że Dziesięcioro Przykazań zakazuje kłamstwa. Nic podobnego! Zakaz dotyczy mówienia fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu twemu — specyficzna, ściśle określona i godna pogardy forma kłamstwa. Żadne zdanie w Biblii nie zakazuje zwykłego mówienia nieprawdy. Wielu teologów sądzi, że żadna ze stworzonych przez ludzi form organizacji społeczeństwa nie mogłaby wytrzymać ciśnienia absolutnej szczerości. Jeśli sądzicie, że ich obawy są bezpodstawne, spróbujcie powiedzieć swym znajomym całą prawdę na temat tego, co sądzicie o ich potomstwie — o ile się odważycie.)

Po niezliczonych powtórzeniach (w trakcie których „Konge Knut” skurczył się i stał się naszym prywatnym jachtem), Don Ambrosio powiedział mi:

— To nic nie da, panie Graham. Nie mogę wydać panu nawet tymczasowego dokumentu w miejsce utraconego paszportu, skoro nie przedstawił pan nawet cienia dowodu, że jest pan obywatelem amerykańskim.

— Don Ambrosio, zdumiewa mnie pan — odparłem. — Wiem, że pani Graham ma lekki akcent. Mówiliśmy panu, że urodziła się w Danii. Czy jednak naprawdę pan sądzi, że ktoś urodzony z dala od Midwestu mógłby mieć taki akcent jak ja?

Wzruszył ramionami w typowo latynoski sposób:

— Nie jestem specjalistą od akcentów. Na moje uszy mógł pan mówić w dzieciństwie i jednym z twardych akcentów brytyjskich, a potem poświęcić się karierze scenicznej. Wszyscy wiedzą, że dobry aktor potrafi naśladować każdy akcent, którego wymaga jego rola. Angielska Republika Ludowa ucieka się w dzisiejszych czasach do najbardziej wymyślnych metod, aby przemycić swych agentów do Stanów. Może pan równie dobrze pochodzić z Lincoln w Anglii, a nie z okolic Lincoln w stanie Nebraska.

— Czy naprawdę pan w to wierzy?

— W co ja wierzę, to nie należy do sprawy. Faktem jest, że nie mogę podpisać dokumentu stwierdzającego, że jest pan obywatelem amerykańskim, gdyż nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością. Przykro mi. Czy jest coś więcej, co mógłbym dla pana zrobić?

(Jak możesz zrobić „więcej”, skoro do tej pory nie zrobiłeś nic?)

— Być może. Nie jestem prawnikiem.

Pokazałem mu naszą kopię rachunku, wyjaśniając mu, w czym rzecz.

— Czy to jest zgodne z prawem i czy nie żądają zbyt wiele?

Obejrzał rachunek.

— Z pewnością jest to zgodne zarówno z ich prawem, jak i z naszym. Zbyt wiele? Czy nie powiedział pan, że uratowali wam życie?

— Nie ma wątpliwości. Istniała oczywiście niewielka szansa, że odnalazłaby nas łódź rybacka, jednakże to Straż Przybrzeżna znalazła nas i uratowała.

— Czy pańskie życie — życie was obojga — jest warte mniej niż osiem tysięcy peso? Zapewniam pana, że moje jest warte znacznie więcej.

— Nie o to chodzi, sir. Nie mamy pieniędzy, ani centa. Straciliśmy wszystko, gdy łódź zatonęła.

— Więc wyślijcie po pieniądze. Pójdę wam na rękę i zgodzę się, aby przysłano je na adres konsulatu.

— Dziękuję panu. To jednak wymaga czasu. Co mamy tymczasem zrobić? Powiedziano nam, że ten sędzia zażąda zapłaty gotówką, i to natychmiast.

— Och, nie jest tak źle. To prawda, że tutejsze prawa nie pozwalają na ogłoszenie bankructwa, jak u nas, a poza tym mają tu dość staroświeckie regulacje dotyczące więzienia za długi. Nie korzystają jednak z tego prawa, lecz tylko nimi grożą. Zamiast tego sąd przypilnuje, żebyście dostali pracę, która pozwoli wam uregulować wasze długi. Don Clemente jest wyrozumiałym sędzią. Nie zrobi wam krzywdy.

To było wszystko, co powiedział, nie licząc kwiecistych nonsensów kierowanych pod adresem Margrethe. Odnaleźliśmy sierżanta Roberto, który przebywał w towarzystwie służącej i kucharza, po czym skierowaliśmy się w stronę sądu.

Don Clemente (sędzia Ibanez) był tak sympatyczny, jak zapowiedział to Don Ambrosio. A skoro przed samą wyprawą poinformowaliśmy kancelarię, że uznajemy nasz dług, ale nie mamy pieniędzy, aby go zapłacić, procesu nie było. Posadzono nas po prostu w niemal pustej sali sądowej i kazano zaczekać, zanim sędzia nie załatwi wszystkich spraw w rejestrze. Z niektórymi uporał się bardzo szybko. Były to drobne wykroczenia karane grzywną, inne sprawy o długi lub przesłuchania przed mającym się dopiero odbyć procesem. Nie rozumiałem wiele z tego, co się dzieje, gdyż na szepty w sali sądowej reagowano z niechęcią i Margrethe nie mogła mi nic wytłumaczyć. Don Clemente z pewnością jednak nie wyglądał na sędziego ferującego drakońskie wyroki.

Gdy rozstrzygnięto już wszystkie sprawy, kancelista wezwał nas wraz z innymi „przestępcami” — głównie wieśniakami zalegającymi ze spłatą długów lub grzywien — do opuszczenia sali. Ustawiono nas w rzędzie na niskiej platformie naprzeciw grupy ludzi. Margrethe zapytała, co to takiego i odpowiedziano jej: „La subasta”.

— Co to znaczy? — zapytałem.

— Nie jestem pewna, Alec. Nie znam tego słowa.

Szybko poczyniono ustalenia co do pozostałych. Odniosłem wrażenie, że większość z nich była już tu przedtem. Po chwili z grupy stojącej przed platformą pozostał tylko jeden człowiek, a na platformie wyłącznie my. Mężczyzna ten sprawiał wrażenie zamożnego. Uśmiechnął się i powiedział coś do mnie.

— Co on mówi? — zapytałem.

— Spytał się, czy potrafisz myć naczynia. Odpowiedziałam mu, że nie mówisz po hiszpańsku.

— Powiedz mu, że oczywiście potrafię myć naczynia, choć nie jest to praca, o której marzę.

W pięć minut później nasz dług został spłacony gotówką, wręczoną kanceliście, my zaś pozyskaliśmy „patróna”. Był nim senior Jaime Valera Guzman. Płacił on Margrethe sześćdziesiąt peso dziennie, a mnie trzydzieści. Koszty sądowe wyniosły dwa i pół tysiąca peso. Do tego doszedł koszt dwóch pozwoleń na pracę dla przyjezdnych, plus znaczki z tytułu podatku wojennego. Kancelista obliczył całkowitą sumę naszego zadłużenia, po czym podzielił ją przez naszą dzienną płacę. Po zaledwie stu dwudziestu jeden dniach — czterech miesiącach — nasz dług u „patróna” zostanie spłacony. Oczywiście pod warunkiem, że przez cały ten czas nie wydamy ani grosza. Kancelista wskazał nam też kierunek do zakładu będącego własnością naszego „patróna” — Restaurante Pancho Villa”. „Patron” zdążył już odjechać swoim samochodem. „Patrónes” jeżdżą samochodami, „peónes” chodzą na piechotę.

Загрузка...