XIII

Widziałem wszelkie sprawy, jakie się dzieją pod słońcem.

I oto wszystko to marność i pogoń za wiatrem.

Księga Eklezjasty 1, 14


Pominę milczeniem następne trzy dni, ponieważ nie wydarzyło się w tym czasie nic dobrego. „Na ulicach były krew i pył”. Ocaleni, ci spośród nas, którzy nie byli ranni, otępiali z żalu ani oszołomieni czy też pogrążeni w histerii do tego stopnia, że byli niezdolni do akcji — krótko mówiąc nieliczni — pracowali przy odgruzowywaniu, starając się odnaleźć żywe istoty pod cegłami, kamieniami i tynkiem. Jak wiele można jednak dokonać gołymi rękoma wobec niezliczonych ton skały?

Cóż można zrobić, gdy dokopujesz się do celu i stwierdzasz, że jest już za późno, że było już za późno, gdy rozpocząłeś kopanie? Usłyszeliśmy odgłos przypominający miauczenie kota, kopaliśmy więc z największą ostrożnością, starając się nie wywierać żadnego nacisku na to, co znajdowało się pod spodem, uważając, aby kamienie, które usuwaliśmy, nie wywołały poruszeń mogących doprowadzić do większych szkód. W końcu odnaleźliśmy źródło dźwięku — zmarłe przed chwilą niemowlę. Miednica złamana, jedna strona głowy zmiażdżona. „Błogosławiony, kto schwyci i rozbije o skały twe dzieci”. Odwróciłem głowę i zwymiotowałem. Już nigdy nie przeczytam psalmu 137.

Tę noc spędziliśmy u podnóża „Wzgórza Lodówki”. Gdy słońce zaszło, siłą rzeczy zaniechaliśmy swoich starań. Nie tylko ciemność uniemożliwiała wtedy pracę, lecz rozpoczynał się również szaber. Żywiłem głębokie przekonanie, że każdy szabrownik jest potencjalnym gwałcicielem i mordercą. Byłem gotowy zginąć za Margrethe, gdyby zaistniała taka potrzeba, nie miałem jednak ochoty na bohaterską, lecz daremną śmierć w konfrontacji z tym, czego można było uniknąć.

Następnego dnia wczesnym popołudniem przybyła Armia Meksykańska. Nie dokonaliśmy do tego czasu nic użytecznego — wciąż przerzucaliśmy gruzy. Lepiej nie wspominać, co znaleźliśmy. Żołnierze położyli kres nawet temu. Wszyscy cywile zostali zapędzeni w górę półwyspu, z dala od zniszczonego miasta, do stacji kolejowej po drugiej stronie rzeki. Tam czekaliśmy — świeżo owdowiali mężczyźni i kobiety, zagubione dzieci, ranni na prowizorycznych noszach, inni ranni, zdolni do chodzenia, oraz pewna liczba ludzi bez obrażeń na ciele, lecz z pustym spojrzeniem i niezdolnych mówić. Margrethe i ja należeliśmy do grupy szczęśliwców. Byliśmy jedynie głodni, spragnieni, brudni i pokryci od stóp do głów siniakami na skutek tego, że podczas trzęsienia ziemi leżeliśmy płasko.

Przepraszam — podczas dwóch trzęsień ziemi.

Czy ktoś jeszcze przeżył dwa kataklizmy?

Nie mogłem się zdecydować, by zapytać kogokolwiek. Chyba byłem jedynym człowiekiem, który doświadczał podobnych zmian, nie licząc Margrethe, która dwukrotnie przybyła ze mną, ponieważ w kluczowym momencie trzymałem ją w objęciach. Czy istniały też inne ofiary? Czy na pokładzie „Konge Knut” byli też inni, którzy trzymali gębę na kłódkę równie starannie jak ja? Jak mam o to zapytać? Przepraszam, amigo, ale czy to jest to samo miasto, co wczoraj?

Po dwóch godzinach oczekiwania na stacji kolejowej nadjechał wojskowy wóz z wodą — blaszany kubek wody dla każdego i żołnierz z bagnetem pilnujący porządku w kolejce. Tuż przed zachodem słońca wóz przybył po raz drugi z większą ilością wody oraz bochenkami chleba. Margrethe i ja otrzymaliśmy na spółkę ćwierć bochenka. W tej samej chwili na stację zajechał pociąg i żołnierze zaczęli upychać pasażerów oraz rozładowywać zapasy. Marga i ja mieliśmy szczęście — wepchnięto nas do wagonu osobowego, podczas gdy większość jechała w towarowych. Pociąg ruszył w kierunku północnym. Nie pytano nas, czy właśnie w tamtą stronę chcemy się udać, ani też nie żądano opłaty za bilet. Ewakuowano cały Mazatlan. Pozostawiono go we władaniu szczurów i zmarłych, zanim system kanalizacji nie zostanie odbudowany. Nie ma sensu opisywać podróży. Pociąg jechał, a my to znosiliśmy. Linia kolejowa oddalała się od brzegu w Guaymas, kierując się wprost na północ przez Sonorę do Arizony. Krajobraz był piękny, nie byliśmy jednak w stanie go podziwiać. Spaliśmy, jak najdłużej się dało. Przez resztę czasu udawaliśmy, że śpimy. Za każdym razem, gdy pociąg się zatrzymywał, niektórzy z pasażerów go opuszczali — o ile policja nie zapędziła ich z powrotem. Gdy dotarliśmy do Nogales w stanie Sonora, pociąg opróżnił się w połowie. Pozostali najwyraźniej wybierali się do Nogales w stanie Arizona. My, rzecz jasna, też.

Dotarliśmy do przejścia granicznego wczesnym popołudniem trzeciego dnia po trzęsieniu.

Zaprowadzono nas do budynku stojącego tuż za linią graniczną i mężczyzna w mundurze przemówił do nas po hiszpańsku:

— Witajcie, amigos! Stany Zjednoczone są szczęśliwe, że mogą pomóc swoim przyjaciołom w godzinie próby. Amerykański Urząd Imigracyjny uprościł swe procedury, abyśmy mogli szybko zająć się wami wszystkimi. Najpierw zostaną wam wydane nadzwyczajne pozwolenia na pracę, abyście mogli ją dostać na całym terenie Stanów. Gdy tylko opuścicie obóz, stwierdzicie, że czekają na was agenci pośrednictwa pracy. Jak również kuchnia wydająca zupy! Jeśli jesteście głodni, możecie zjeść swój pierwszy posiłek tutaj na koszt Wuja Sama. Witajcie w „los Estados Unidos”!

Kilku ludzi chciało zadać jakieś pytania, lecz Margrethe i ja skierowaliśmy się prosto ku drzwiom prowadzącym do odwszalni. Miałem pretensję o nazwę, jaką nadano tym rutynowym zabiegom sanitarnym. Wymóg, żeby się poddać odwszeniu, równa się stwierdzeniu, że jesteś zawszony. Z pewnością byliśmy brudni i odziani w łachmany, a ja miałem trzydniowy zarost. Ale zaraz zawszeni?

Cóż, a jeśli nawet! Czy po całym dniu grzebania w ruinach i dwóch dniach spędzonych bez mycia w zatłoczonym wagonie kolejowym, który nie był już zbyt czysty w momencie, gdy do niego wsiadaliśmy, mogłem z całą pewnością potwierdzić, że byłem wolny od robactwa?

Odwszanie nie było takie straszne. Składało się głównie z branego pod nadzorem prysznica, któremu towarzyszyły zachęty w języku hiszpańskim, aby natrzeć dokładnie miękkim mydłem odkażającym owłosione części ciała. Również moje ubranie poddano jakiejś formie odkażania czy okadzenia — chyba w autoklawie.

Potem musiałem czekać, zupełnie nago, przez dwadzieścia minut, aby je odzyskać. Z każdą minutą stawałem się coraz bardziej rozgniewany.

Gdy tylko jednak odzyskałem ubranie, gniew ustąpił. Zdałem sobie sprawę, że nikt nie szykanował mnie celowo. Każda zaimprowizowana procedura postępowania z tłumem ludzi w kryzysowej sytuacji niemal zawsze wywiera niszczący wpływ na ludzkie poczucie godności. (Meksykańscy uchodźcy najwyraźniej czuli się obrażeni. Słyszałem ich szemranie).

Później musiałem znowu czekać, na Margrethe.

Wyszła z pomieszczenia dla kobiet, dostrzegła mnie, uśmiechnęła się i nagle wszystko wydało mi się piękne. Jak to możliwe, że wychodząc z odwszalni, wyglądała jak wyjęta z pudełka?

Podeszła do mnie i powiedziała:

— Czy musiałeś na mnie czekać, kochanie? Przepraszam. Zauważyłam tam deskę do prasowania i skorzystałam z okazji, aby poprawić swoją sukienkę. Po wyjęciu z pralki wyglądała fatalnie.

— Nie przeszkadza mi czekanie — zełgałem. — Jesteś piękna (to nie łgarstwo!) Czy pójdziemy na obiad? Obawiam się, że dają tu tylko zupę.

— Czy nie musimy wpierw załatwić jakichś formalności?

— Och, myślę, że możemy najpierw zjeść zupę. Niepotrzebne nam pozwolenia na pracę. One są dla obywateli meksykańskich. Muszę im tylko opowiedzieć o naszych zaginionych paszportach.

Przemyślałem dokładnie całą sprawę i wyjaśniłem wszystko Margrethe podczas podróży pociągiem. Miałem zamiar opowiedzieć im następującą historię: Byliśmy turystami, którzy zatrzymali się w „Hotel de las Olas Atlas” tuż przy plaży. Straciliśmy ubrania, paszporty, pieniądze i wszystko w chwili, gdy nasz hotel został zniszczony. Mieliśmy szczęście, że uszliśmy z życiem. Ubrania, które mieliśmy na sobie, dał nam Meksykański Czerwony Krzyż.

Ta opowieść miała dwie zalety: „Hotel de las Olas Atlas” istotnie został zniszczony, a pozostałych szczegółów nie będzie można łatwo sprawdzić.

Stwierdziłem, że musimy stanąć w kolejce po numerek, aby dostać się do kuchni. W końcu dotarliśmy do biurka i siedzący przy nim mężczyzna wręczył mi niewypełniony druk, mówiąc po hiszpańsku:

— Proszę wpisać nazwisko, potem imię i adres. Jeśli pański dom został zniszczony, proszę to napisać i podać jakiś inny adres — kuzyna, ojca, księdza czy kogokolwiek, czyj dom ocalał.

Zacząłem wygłaszać swą mowę. Funkcjonariusz spojrzał na mnie i powiedział:

— Amigo, zatrzymujesz kolejkę.

— Ale — odpowiedziałem — pozwolenie nie jest mi potrzebne. Jestem obywatelem amerykańskim, który powrócił z zagranicy i staram się wyjaśnić, dlaczego ja i moja żona nie mamy paszportów.

Zaczął bębnić palcami po blacie.

— Niech pan posłucha — powiedział. — Pański akcent wskazuje, że jest pan rodowitym Amerykaninem, nie mogę jednak nic zrobić w sprawie pańskiego zgubionego paszportu. W kolejce czeka jeszcze trzystu pięćdziesięciu uchodźców, a niedługo nadjedzie następny pociąg. Nie pójdę spać przed drugą w nocy. Dlaczego nie zrobi pan nam obu przysługi i nie przyjmie tego pozwolenia? Ono pana nie otruje, a pozwoli panu przekroczyć granicę. Jutro może się pan użerać o swój paszport z Departamentem Stanu, ale nie ze mną, zgoda?

Jestem głupi, ale nie uparty. Przystałem na to. Jako swój meksykański adres podałem adres Don Jaimego. Uważałem, że był mi winny przynajmniej tyle. Miało to tę zaletę, że jego adres znajdował się w innym wszechświecie.

Zupa była taka, jakiej można się było spodziewać po instytucji dobroczynnej. Była to jednak kuchnia gringów, której nie kosztowałem od miesięcy, a poza tym byliśmy głodni. Na deser zjadłem jabłko „Stark Delicious” — bardzo smaczne. Jeszcze przed zachodem słońca wyszliśmy na ulice Nogales — wolni, nakarmieni i umyci. Poza tym w sposób mniej lub więcej legalny znaleźliśmy się na terenie Stanów Zjednoczonych. Byliśmy w sytuacji o co najmniej tysiąc procent pomyślniejszej niż tych dwoje nagich rozbitków wyrzuconych na brzeg oceanu siedemnaście tygodni temu.

Wciąż jednak byliśmy sierotami bez żadnych pieniędzy, miejsca na spoczynek ani ubrań, oprócz tego, co mieliśmy na sobie. Ponadto mój trzydniowy zarost oraz kształt, jaki przybrało moje ubranie po przejściu przez autoklaw, czy co to tam było, sprawiały, że wyglądałem jak ostatni łazęga.

Szczególnie doskwierał nam brak pieniędzy, choć mieliśmy te, które Margrethe odłożyła z napiwków. Ale na banknotach było napisane „Reino” zamiast „Republica”, a na monetach widniały niewłaściwe podobizny. Niektóre monety mogły zawierać wystarczającą ilość srebra, aby posiadać pewną wartość rynkową, jednak jeśli tak było, nie było sposobu, aby je natychmiast sprzedać. Gdybyśmy natomiast spróbowali zapłacić gdzieś tymi pieniędzmi, mogłoby to wpędzić nas w nie lada tarapaty.

Ile na tym straciliśmy? Nie istnieją międzywszechświatowe przeliczniki kursu walut. Można opracować wartość tych banknotów, porównując siłę nabywczą — tyle tuzinów jajek, tyle kilogramów cukru — szkoda zachodu! Niezależnie od tego, ile posiadaliśmy gotówki, straciliśmy wszystko.

Natrafiłem już na podobną przeszkodę podczas pobytu w Mazatlanie. W chwilach wolnych od obowiązków króla pomywaczy spróbowałem wysłać listy do:

a) — Szefa Alexandra Hergensheimera, wielebnego Dandy Danny Dovera, doktora teologii, dyrektora „Kościołów Zjednoczonych na rzecz Obyczajności”.

b) — Prawników Aleca Grahama w Dallas.

Na żaden z tych listów nie otrzymałem odpowiedzi. Żaden też nie został odesłany z powrotem. Spodziewałem się tego, ponieważ ani Alec, ani Alexander nie pochodzili ze świata maszyn latających — „aeroplanos”. Spróbuję napisać do obu ponownie, lecz nie łudzę się, że otrzymam jakąkolwiek odpowiedź.

Wiedziałem już, że ten świat wydałby się obcy zarówno Grahamowi, jak i Hergensheimerowi. Skąd? Nic właściwie, zanim dotarliśmy do Nogales, nie wydało mi się osobliwe. Tutaj jednak, w poczekalni, stał (trzymajcie się mocno) telewizor. Duża solidna skrzynka z okienkiem po jednej stronie, w którym poruszały się obrazy ludzi… a ze skrzynki dobiegały odgłosy ich rozmowy.

Albo znacie ten wynalazek i jesteście do niego przyzwyczajeni, albo też mieszkacie w świecie, gdzie go nie znają — i nie uwierzycie mi. Uczcie się wiary ode mnie, gdyż zostałem zmuszony do uwierzenia w rzeczy niewiarygodne. Istnieje taki wynalazek, podobnie jak świat, w którym jest on czymś równie pospolitym jak rower. Nazywa się telewizor, lecz czasem mówi się o nim TV, wideo lub nawet „ogłupiacz”.

Gdybyście poznali niektóre z celów, do których to cudowne urządzenie jest używane, to ostatnie określenie nie wydałoby się wam dziwne.

Jeśli kiedykolwiek znajdziecie się bez grosza przy duszy w nieznanym mieście, nie mając się do kogo zwrócić, a nie chcecie udać się na posterunek policji, i boicie się rozboju, istnieje tylko jedno miejsce, gdzie możecie się zwrócić po pomoc. Można je zwykle znaleźć w dzielnicy nędzy i występku.

Armia Zbawienia.

Gdy tylko dostałem w swoje ręce książkę telefoniczną, odszukanie adresu Armii Zbawienia zajęło mi tylko chwilkę (choć rozpoznanie telefonu zabrało już troszkę czasu; ostrzeżenie dla podróżników międzyświatowych — drobne zmiany mogą spowodować znacznie więcej trudności niż wielkie różnice).

Po dwudziestu minutach i lekkim błądzeniu Margrethe i ja dotarliśmy do misji. Na chodniku przed wejściem stała czteroosobowa orkiestra: waltornia, wielki bęben i dwa tamburyny. Wokół nich gromadził się tłum. Ćwiczyli „Opokę Wieków”. Szło im nieźle, choć przydałby im się baryton. Odczuwałem pokusę, aby się do nich przyłączyć. Lecz w odległości dwóch wystaw sklepowych przed misją Margrethe zatrzymała się, chwytając mnie za rękaw.

— Alec… czy musimy to robić?

— Hej? Co się stało, kochanie? Myślałem, że to ustaliliśmy.

— Nie, sir. Po prostu oznajmiłeś mi to.

— Hmm… może i tak było. Nie chcesz pójść do Armii Zbawienia?

Zaczerpnęła głęboki oddech i wydusiła to w końcu z siebie:

— Alec… nie byłam w kościele, odkąd… odkąd wyrzekłam się wiary luterańskiej. Iść teraz do kościoła!… Myślę, że to byłby grzech. (Dobry Boże, co mam począć z tym dzieciakiem? Porzuciła wiarę nie dlatego, że jest poganką… lecz dlatego, że jej zasady są jeszcze surowsze od twoich. Proszę cię o przewodnictwo — i to piorunem!)

— Kochanie, jeśli uważasz, że to grzech, nie zrobimy tego. Powiedz mi jednak, co mamy począć. Nie mam już więcej pomysłów.

— Och… Alec, czy nie ma innych instytucji, do których może się zwrócić człowiek w potrzebie?

— Ależ są! W tak dużym mieście kościół katolicki na pewno ma więcej niż jedno hospicjum. Znajdą się też inne misje protestanckie… Prawdopodobnie również żydowska. Ponadto…

— Miałam na myśli: nie związane z kościołem.

— Rozumiem. Margrethe, wiemy oboje, że to nie jest naprawdę moja ojczyzna. Wiesz zapewne o obowiązujących tu zasadach równie dużo co ja. Mogą tu istnieć schroniska dla bezdomnych całkowicie nie związane z kościołem. Nie jestem jednak tego pewien, gdyż kościoły z reguły monopolizują tę działalność, ponieważ nikt inny nie chce się tym zajmować. Gdyby było wcześnie rano, a nie późno wieczorem, spróbowałbym znaleźć coś pod nazwą Unia Dobroczynna, Fundusz Społeczny, czy coś podobnego i przyjrzeć się, co tam rozdają. Może by się coś znalazło. Teraz jednak… przychodzi mi do głowy jedynie odszukanie policjanta i poproszenie go o pomoc… a mogę ci z góry powiedzieć, co zrobi gliniarz w tej części miasta, gdy mu powiesz, że nie masz gdzie spać. Skieruje cię prosto do tej misji.

— W Kopenhadze albo Sztokholmie, czy Oslo — poszłabym prosto na posterunek. Wystarczy poprosić o nocleg i załatwione.

— Muszę ci przypomnieć, że to nie jest Dania ani Szwecja czy Norwegia. Tutaj mogliby nas przenocować — mnie zamknęliby razem z pijakami, a ciebie wśród prostytutek.

Rano moglibyśmy zostać oskarżeni o włóczęgostwo, bądź też o coś innego. Nie jestem pewien.

— Czy Ameryka naprawdę jest taka zła?

— Nie wiem, kochanie. To nie jest moja Ameryka. Wolę jednak tego nie sprawdzić na własnej skórze. Najdroższa, jeśli zapracuję na to, co nam dadzą, czy będziemy mogli przenocować w Armii Zbawienia, nie wywołując u ciebie poczucia grzechu?

Zastanowiła się nad tym poważnie. Największą wadą Margrethe był całkowity brak poczucia humoru. Dobry charakter — na mur. Cudowna towarzyszka — tak jest. Poczucie humoru? „Życie jest poważną sprawą…”

— Alec, jeśli będzie to można załatwić, mogę tam wejść. Ja również będę pracować.

— To zbyteczne, kochanie. Jest tu zapotrzebowanie na moją specjalność. Gdy skończą dzisiaj karmienie wyrzutków, pozostanie im wielki stos brudnych naczyń — a masz przed sobą mistrza wagi ciężkiej całego Meksyku i „los Estados Unidos” w ich zmywaniu.

Zmywałem więc naczynia. Pomogłem też rozdać śpiewniki z hymnami oraz zorganizować wieczorne nabożeństwo. Udało mi się także pożyczyć maszynkę do golenia wraz z żyletką od brata Eddiego McCaw, który był tu adiutantem. Opowiedziałem mu, w jaki sposób się tu znaleźliśmy.

Przebywaliśmy na wakacjach na Meksykańskiej Riwierze. Opalaliśmy się na plaży, gdy nastąpiło trzęsienie ziemi… cały szereg kłamstw, które przygotowałem dla Urzędu Imigracyjnego i których nie miałem okazji wygłosić.

— Straciliśmy wszystko. Pieniądze, czeki podróżne, paszporty, ubrania, bilety do domu. Dosłownie wszystko. I tak można powiedzieć, że mieliśmy szczęście. Uszliśmy z życiem.

— Pan miał was w Swych ramionach. Mówisz, że byłeś ponownie narodzony?

— Wiele lat temu.

— Naszym zbłąkanym owcom przyniesie pożytek, jeśli będą się mogły otrzeć o ciebie. Gdy przyjdzie czas na danie świadectwa, czy opowiesz im o tym? Jesteś tu pierwszym świadkiem naocznym. Oczywiście poczuliśmy to tutaj, ale tylko naczynia się zakołysały.

— Z chęcią dam świadectwo prawdzie.

— Cieszę się. Chodź, dam ci tę maszynkę.

Złożyłem więc świadectwo, dając im wierny i straszliwy opis trzęsienia ziemi, choć nie był on równie przerażający jak prawda — mam nadzieję, że nigdy już nie zobaczę szczura — po czym podziękowałem publicznie Panu, że Margrethe i ja nie zostaliśmy ranni i stwierdziłem, że była to moja najszczersza modlitwa od lat.

Wielebny Eddie poprosił tę salę pełną cuchnących wyrzutków, aby połączyła się z nim w modlitwie dziękczynnej za to, że brat i siostra Graham zostali ocaleni. Była to dobra, podnosząca na duchu modlitwa, w której znalazło się wszystko, poczynając od Jonasza. Wywołała ona okrzyki: „Amen!” na całej sali. Pewien stary pijaczek podszedł do mnie i oświadczył, że dostrzegł wreszcie Bożą łaskę i miłosierdzie i jest teraz gotów poświęcić swe życie Chrystusowi. Brat Eddie odmówił nad nim modlitwę, po czym zaprosił innych, aby również wystąpili. Dwóch uczyniło to. Brat Eddie był urodzonym kaznodzieją. Dostrzegł w naszej opowieści temat do wieczornego kazania i wykorzystał go, opierając się na cytatach z Łukasza — 15, 10 oraz Mateusza — 6, 19. Nie wiem, czy miał przygotowane kazanie oparte na tych wersetach. Prawdopodobnie nie, gdyż każdy kaznodzieja wart tego miana może kazać w nieskończoność, opierając się na którymkolwiek z nich. Tak czy inaczej wykazał się szybką orientacją i wykorzystał w pełni naszą nieprzewidzianą obecność.

Był z nas zadowolony i jestem pewien, że z tego powodu, gdy wychodziliśmy po kolacji po nabożeństwie, powiedział nam, że choć oczywiście nie mają osobnych pokojów dla par małżeńskich, które rzadko gościły w misji, zanosi się jednak, że siostra Graham będzie dzisiaj spać sama w sypialni dla sióstr, dlaczego więc nie miałbym się przespać tam, zamiast razem z mężczyznami? Nie ma podwójnych łóżek, tylko piętrowe prycze — niestety! Przynajmniej jednak bylibyśmy w tym samym pokoju.

Podziękowałem i udaliśmy się uszczęśliwieni do łóżka. Dwoje ludzi może dzielić ze sobą bardzo wąskie łóżko, jeśli naprawdę pragną spać razem.

Następnego ranka Margrethe ugotowała śniadanie dla wyrzutków. Poszła do kuchni i zgłosiła się na ochotnika. Musiała zrobić wszystko sama, ponieważ etatowy kucharz nie przygotowywał śniadania, lecz tradycyjnie robił to ten, komu akurat przypadł dyżur. Śniadanie nie wymagało dyplomu sztuki kulinarnej — owsianka, chleb, margaryna, małe pomarańczki (z odrzutu?) i kawa. Pozostawiłem ją samą, aby pozmywała naczynia, każąc jej czekać, aż wrócę.

Udałem się do miasta i znalazłem pracę.

Poprzedniego wieczoru podczas zmywania naczyń dowiedziałem się z telegrafu bez drutu (zwanego tutaj „radiem”), że w Stanach Zjednoczonych panowało bezrobocie w zakresie wystarczającym, aby wywołać problemy natury politycznej i społecznej.

Na Południowym Zachodzie zawsze można znaleźć pracę w gospodarstwie rolnym, jednakże już wczoraj uchyliłem się od jej przyjęcia. Nie dlatego, że jestem zbyt dumny, by wykonywać taką robotę. Pomagałem przy żniwach przez wiele lat, od czasu, gdy urosłem na tyle, żeby unieść widły. Nie mogłem jednak pozwolić, żeby Margrethe pracowała na polu.

Nie miałem nadziei, że znajdę pracę jako duchowny. Nie powiedziałem nawet bratu Eddiemu, że jestem wyświęcony. Wśród kaznodziejów panuje bezrobocie. Oczywiście zawsze można znaleźć puste ambony, lecz takie, z których nie wyżyłaby nawet mysz kościelna. Miałem jednak jeszcze drugi zawód.

Pomywacz.

Bez względu na to, jak wielu ludzi jest bezrobotnych, nigdy nie brakuje pracy przy zmywaniu naczyń. Wczoraj po drodze od przejścia granicznego do misji Armii Zbawienia dostrzegłem aż trzy restauracje z wywieszkami: „Potrzebny pomywacz”. Zwróciłem na to uwagę, gdy podczas długiej podróży z Mazatlanu zdążyłem pojąć, że nie znajdę żadnego innego zatrudnienia.

W tym świecie nie byłem wyświęconym kapłanem. Nie mogłem też nim się stać, ponieważ nie posiadałem świadectwa ukończenia seminarium czy szkoły teologicznej, a nawet poparcia jakiejś prymitywnej sekty, która nie dba o dyplomy, polegając jedynie na inspiracji Ducha Świętego.

Z pewnością nie byłem inżynierem.

Nie mogłem zdobyć pracy jako nauczyciel, nawet tych przedmiotów, które znałem dobrze, ponieważ nie mogłem już przedstawić żadnych dyplomów, a nawet świadectwa ukończenia szkoły powszechnej.

Ogólnie rzecz biorąc, nie nadawałem się na sprzedawcę. To prawda, że wykazałem się nieoczekiwanym talentem podczas profesjonalnej zbiórki pieniędzy… Tutaj jednak nie miałem w tej dziedzinie żadnych osiągnięć ani koniecznej reputacji.

Mogłem je któregoś dnia zdobyć, lecz pieniądze były nam potrzebne dzisiaj.

Co więc zostawało? Przejrzałem ogłoszenia oferujące pracę w egzemplarzu nogaleskiego „Timesa”, który ktoś pozostawił w misji.

Nie byłem rachmistrzem podatkowym. Nie byłem mechanikiem żadnego rodzaju. Nie wiedziałem, co to takiego programista, ale nim nie byłem. Nie byłem też niczym „komputerowym”. Nie byłem pielęgniarką ani żadnym specjalistą od opieki nad chorymi.

Mógłbym wyliczać w nieskończoność to, czym nie byłem i nie mogłem się stać w przeciągu jednej nocy, lecz nie ma to sensu. Jedyną rzeczą, którą mogłem robić, aby utrzymać Margrethe i siebie, zanim ocenimy ten nowy świat i poznamy jego ścieżki, było to, co musiałem robić jako „peón”. Zdolny i godny zaufania pomywacz nigdy nie głoduje (może za to umrzeć z nudów).

Pierwszy lokal, który odwiedziłem, pachniał nieprzyjemnie, a jego kuchnia była brudna. Nie zatrzymałem się tam długo. Drugi był dużym hotelem zatrudniającym przy zmywaniu kilka osób. Szef spojrzał na mnie i powiedział:

— To robota dla Meksykańców. Nie spodoba ci się tutaj.

Próbowałem się sprzeciwić, lecz nie pozwolił mi dojść do głosu.

Trzeci lokal był w sam raz — restauracja tylko trochę większa niż „Pancho Vila” z czystą kuchnią i szefem nie bardziej skwaszonym niż przeciętnie.

Ostrzegł mnie:

— Płacimy tu płacę minimalną. Nie ma podwyżek. Jeden posiłek na koszt firmy. Jak zobaczę, że coś gwizdnąłeś, nawet wykałaczkę, to wylatujesz natychmiast. Nie dam ci drugiej szansy. Pracujesz w takich godzinach, jakie ustalę. Mogę je zmieniać tak, jak mi będzie pasowało. W tej chwili jesteś mi potrzebny od południa do czwartej i od szóstej do dziesiątej, przez pięć dni w tygodniu. Możesz też pracować sześć dni, ale bez dodatku za godziny nadliczbowe. Dostaniesz go, jeśli będę cię potrzebował przez więcej niż osiem godzin dziennie lub czterdzieści osiem tygodniowo.

— Pasuje.

— Zgoda. Pokaż mi swoją kartę ubezpieczeń społecznych.

Wręczyłem mu pozwolenie na pracę, lecz oddał mi je z powrotem.

— Mam ci płacić dwanaście i pół dolara na godzinę na podstawie tego? Nie jesteś Meksykańcem. Chcesz, żebym miał kłopoty z władzą? Skąd masz to pozwolenie?

Zaśpiewałem mu całą piosenkę, którą przygotowałem dla Urzędu Imigracyjnego.

— Straciłem wszystko. Nie mogę nawet zadzwonić, żeby przysłali mi pieniądze. Muszę wpierw dotrzeć do domu, zanim będę mógł pobrać cokolwiek z konta.

— Mógłbyś się zwrócić do opieki społecznej.

— Proszę pana, mam na to za dużo cholernej dumy. (Nie wiem, jak to zrobić, i nie potrafię nawet udowodnić, że to ja. Proszę mnie nie przepytywać, lecz pozwolić mi zmywać naczynia.)

— Przyjemnie to usłyszeć. „Cholerna duma”. Szkoda, że w tym kraju nie ma więcej takich ludzi jak ty. Idź do Biura Ubezpieczeń i poproś, żeby wydali ci nową kartę. Zrobią to, nawet jeśli nie pamiętasz numeru starej. Potem wróć tutaj i weź się za robotę. Hmm. Wciągnę cię już na listę płac. Musisz jednak wrócić i odpracować pełen dzień, zanim ci zapłacę.

— To mi odpowiada. Gdzie znajdę Biuro Ubezpieczeń?

Tak więc udałem się do budynku władz federalnych i ponownie powtórzyłem te same kłamstwa, przyozdabiając je tylko w miarę potrzeby.

Poważnie wyglądająca młoda dama, która wydała mi kartę, uparła się, aby udzielić mi wykładu na temat ubezpieczeń społecznych i sposobu, w jaki one działały. Najwyraźniej wykuła go na pamięć. Założę się, że nigdy nie miała „klienta” (tak mnie nazwała), który słuchałby z równą uwagą. Wszystko to były dla mnie nowe rzeczy.

Podałem nazwisko Alec L. Graham. Nie była to świadoma decyzja. Używałem tego nazwiska od tygodni i odpowiedziałem odruchowo. Nie bardzo mogłem powiedzieć: Przepraszam panią, ale naprawdę nazywam się Hergensheimer.

Zacząłem pracę. Podczas przerwy między czwartą i szóstą poszedłem do misji i dowiedziałem się, że Margrethe również znalazła zatrudnienie. Miała pracować tylko czasowo, przez trzy tygodnie, lecz były to trzy tygodnie w najbardziej gorącym okresie. Kucharka misji nie miała urlopu od ponad roku i chciała właśnie udać się do Flagstaff, aby odwiedzić tam swoją córkę, która niedawno urodziła dziecko. Margrethe dostała więc na ten czas jej pracę, a wraz z nią jej sypialnię.

Brat i siostra Graham znaleźli się w znakomitej sytuacji — na razie.

Загрузка...